Budnicka Krystyna (Kuczer Hena) – „Czułam, że już nie muszę się ukrywać jako Żydówka”
Krystyna Budnicka (Hena Kuczer) urodziła się w 1932 r. jako najmłodsza córka Cyrli i Józefa Lejzora. Miała ośmioro rodzeństwa: Izaaka, Barucha, Szaję, Rafała, Perlę, Chaima oraz Jehudę. Wraz z rodziną mieszkała w Warszawie przy placu Muranowskim (ul. Muranowska 10), który jesienią 1940 r. znalazł się w obrębie getta. Przeżyła Powstanie w Getcie Warszawskim, ukrywając się przez kilka miesięcy w schronie mieszczącym się u zbiegu ulic Zamenhofa 56 i Muranowskiej 44, a następnie 23 września 1943 r. została ewakuowana kanałami na stronę „aryjską”, gdzie przebywała do wybuchu Powstania Warszawskiego. Ocalała jako jedyna ze swojej najbliżej rodziny. Na początku września 1944 r. została wygnana do obozu przejściowego w Pruszkowie. W czasie wypędzenia trafiła pod opiekę sióstr zakonnych prowadzących dom dziecka. Wraz z jego podopiecznymi i personelem została zwolniona z obozu Dulag 121 i przedostała się do Grodziska Mazowieckiego, a następnie innych podwarszawskim miejscowości. Po wojnie ukończyła studia pedagogiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i pracowała w Warszawie jako nauczycielka. Wywiad z Panią Krystyną Budnicką został przeprowadzony w 2024 roku.
Powiedziałabym, że moje dzieciństwo i młody wiek do czasu wojny były takie proste, krótkie i węzełkowate. Urodziłam się w Warszawie, na placu Muranowskim, w wielodzietnej rodzinie – byłam ósmym, najmłodszym, dzieckiem moich rodziców. Miałam sześciu braci i jedną siostrę. Jak sięgam pamięcią, to trzech braci było już żonatych, a jeden miał dwoje dzieci. Tata był stolarzem i pracował w warsztacie, który mieścił się w suterenie domu, w którym mieszkaliśmy na parterze. Z tego rodzina się utrzymywała. Mama nie pracowała, bo miała co robić przy takiej dużej gromadzie. Byliśmy rodziną religijną. Mówiło się w jidysz, ale też po polsku, byłam dwujęzyczna. Chodziłam do freblówki, czyli takiego przedszkola z językiem polskim. Pamiętam polskie książeczki. To była bardzo tradycyjna, ciepła, dobra, kochająca się rodzina. bardzo dobrze kojarzą mi się Święta. To wszystko się skończyło wraz z wojną. Moi bracia byli dorosłymi mężczyznami, ale nie brali udziału w wojnie, nie byli powołani do wojska. Dlaczego? Nie umiem powiedzieć. Chociaż później w czasie okupacji byli zaangażowani w ruch oporu. Byli członkami ŻOB-u[1]. Jak się znaleźliśmy po stronie aryjskiej, to – pamiętam – kiedyś odwiedził nas Icchak Cukierman[2], jeden z czołowych przywódców ŻOB-u, i przyniósł bratu broń.
Czy zapamiętała Pani wybuch drugiej wojny światowej?
Pamiętam przygotowania do wojny, to, jak się mówiło, że trzeba robić zapasy, pooklejać szyby w oknach, żeby nie poleciały podczas bombardowania. Jakieś maski przeciwgazowe, Ligę Obrony[3], to wszystko pamiętam. Mój tata był zaangażowany w przygotowania do wojny. Wiadomo już było co nieco, kiedy bardzo dużo Żydów niemieckich uciekło od Hitlera do Polski, ale wydaje mi się, że mimo wszystko nikt nie był przygotowany na to, co się miało stać. Nie wiem, czy to była bezmyślność. Przecież wiadomo było, co Hitler wyprawiał na terenie Niemiec, to już było po „nocy kryształowej”[4]. Panowało przekonanie, że będzie wojna, ale nie wyobrażano sobie chyba tego, że będzie tak straszna. Działania z 1939 roku dobrze pamiętam.
Czy zapamiętała Pani swoje ostatnie wakacje tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej?
Tak. Wyjeżdżaliśmy na całe lato w okolice Falenicy. Był taki zwyczaj, że brało się furkę, na furkę się kładło jakieś podstawowe rzeczy i mama z dziećmi jechała. Tata z braćmi, którzy pracowali, przyjeżdżali tylko na piątek, sobotę, żeby razem spędzić święta, a my siedzieliśmy całe wakacje. Mama chodziła gdzieś do Falenicy po mleko. Pamiętam te pobyty, to były bardzo piękne czasy. Moi starsi bracia już się usamodzielnili, byli poza domem. Większość z nich, podobnie jak ojciec, została stolarzami. Wiem, że jeden – Izaak – taki światowy – nawet jeździł do Zakopanego. On nie był stolarzem, a właścicielem czytelni Parnas, która się mieściła na Nowolipiu. Później w czasie wojny to już tak po kolei odchodzili, odchodzili, ginęli.
Jak życie Pani rodziny zmieniło się po 1939 roku?
My byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że dom, w którym mieszkaliśmy na placu Muranowskim, mieścił się w obrębie getta. Nie musieliśmy się przeprowadzać, to była bardzo dobra okoliczność. Byliśmy u siebie. Później się getto zmniejszało, granice zostały przesunięte i pamiętam, że już wtedy musieliśmy się przeprowadzić. Stało dużo wolnych mieszkań, bo już ludzie z nich byli wywiezieni. Wiadomo było, że wywożą, tylko nie wiadomo dokąd. Ukrywaliśmy się, żeby nie dać się złapać. Zawód mojego taty i braci okazał się bardzo przydatny, mieli taką smykałkę do robienia skrytek. Jak się miało pieniądze, to można było kupić coś do jedzenia, tylko trzeba było je mieć, a my nie byliśmy bogaci. Niemcy co jakiś czas robili rewizje w domach i jak znaleźli jakieś cenne rzeczy, to je zabierali, więc pojawiła się potrzeba skrytek czy oddawania tych rzeczy do depozytu. Moi bracia wymyślali różne skrytki i trochę się wtedy zarabiało pieniędzy. Później pojawił się nowy problem, bo trzeba było ludzi chować. Najpierw były więc skrytki na przedmioty, a później na ludzi chroniących się przed łapankami i rewizjami. Kiedy codziennie z placu musiał być odstawiony kontyngent ludzi, było wiadomo, że jadą do obozu. Na razie do obozu pracy. Później komuś się udało uciec, więc się musiał gdzieś schować, stąd potrzeba takich skrytek. Moi bracia się w tym specjalizowali. Potem wybudowali bunkier, taki bardzo ważny. Dziewięć miesięcy siedzieliśmy w takim bunkrze.
Przy jakiej ulicy był ten bunkier?
W tej chwili mi uciekło[5].
Czy tam rodzina przebywała, kiedy wybuchło Powstanie w Getcie?
Tak. W mojej rodzinie ciągle kogoś ubywało. Najpierw brat Baruch z bratową, którzy mieli dwoje dzieci – oni się nie schowali – zostali złapani w łapance i wywiezieni do Treblinki. Później drugi brat, Szaja, z żoną też został złapany, potem ciągle i ciągle kogoś ubywało. Na końcu z tego bunkra to już wszyscy zginęli. My byliśmy ostatni. Zostaliśmy w kanale – moi rodzice, moja siostra i dwaj bracia, Rafał i Jehuda. To wszystko w dużym skrócie, bo jednak to trwało miesiącami.
Jakie warunki panowały w bunkrze? Jak Pani to odbierała jako dziecko?
Byłam wtedy dzieckiem trochę wycofanym, pozostawałam jakby w letargu. Nawet nie pamiętam, żebym się bardzo bała. Chyba już nawet głodu nie czułam, wycieńczenie i słabość fizyczna spowodowały zobojętnienie. Leżałam na pryczy i wegetowałam. Tam były wydzielane jakieś bardzo skromne racje żywności, bo to musiało starczyć na długo. Tym zajmowali się dorośli. Warunki były straszne, mieliśmy prycze, na których się leżało. Wokół wszystko się paliło. Było tak gorąco, że się wchodziło do kanałów, bo tam było chłodno. Później, jak się to wypaliło, można było jakoś żyć. Kanały były takim bardzo bezpiecznym miejscem.
Bracia brali udział w Powstaniu w Getcie?
Brali udział, na koniec wrócili do nas. Nie poddali się. Część bojowców uciekła do lasu, do partyzantki, część zginęła, a część się chowała po stronie aryjskiej. Moi bracia wrócili do naszego bunkra, bo bez nich w ogóle nie mielibyśmy szans na przeżycie. Oni znali topografię i wiedzieli, jak się poruszać po kanałach. Przez ten czas żyliśmy z pieniędzy Żegoty[6]. Ja wyszłam kanałami, jak bunkier został odkryty przez Niemców.
Kiedy to było? Jak długo Państwo przebywali w bunkrze?
Zeszliśmy do bunkra na początku akcji. Dokładnej daty nie powiem w tej chwili. To było już po wielkiej akcji wysiedleńczej[7]. A wyszliśmy kanałami jesienią 1943 roku. W każdym razie znaleźliśmy się na Mokotowskiej i tam zaczęło się nasze życie po stronie aryjskiej. Rodzice zostali w kanale.
Jak udało się dostać na stronę aryjską?
Kanałami.
Był ktoś, kto pomagał?
Tak, to była cała akcja. Pomogła nam Żydowska Organizacja Bojowa. Jeszcze w kanale moi bracia nawiązali kontakty i przychodzili do nas bojowcy, dostawaliśmy jedzenie. Nas wynieśli z tego kanału. Moi rodzice niestety już nie wyszli, nie mieli sił i zostali. Moja siostra nie chciała opuścić rodziców i została z nimi. Na stronę aryjską wyszli moi bracia Jehuda i Rafał oraz bratowa Anka Kuczer. Jehuda zmarł po tygodniu, bo dostał sepsy po topieniu się w kanale. Został ostatni brat – Rafał, którego wydał młody człowiek, Polak. Został zadenuncjowany Niemcom i w alei Szucha zamordowany.
Proszę powiedzieć o ukrywaniu się do momentu Powstania Warszawskiego. Jakie to były miejsca?
Po stronie aryjskiej zamieszkaliśmy na ulicy Mokotowskiej. Tam opiekował się nami dozorca domu. To było takie wypalone w czasie wojny miejsce. Została jedynie suterena. Była w dobrym stanie i dobrze zabezpieczona. Z zewnątrz nie było widać, że ktoś w niej przebywa. Krótko tam jednak byliśmy, bo się okazało, że jest niebezpiecznie. W pewnym momencie mnie i bratową rozdzielono z bratem – zostałyśmy przeniesione na ul. Dolną. Mój brat Rafał pozostał pod opieką dozorcy przy ulicy Mokotowskiej. Tak się zdarzyło, że do niego przychodził syn, który się okazał agentem niemieckim. Któregoś dnia sprowadził gestapo. Brat miał broń, mówił, że nie da się zabrać żywcem. Przyszli, zabrali brata i zastrzeli go w alei Szucha. Zginął też ten dozorca, czyli syn wydał własnego ojca.
Wtedy zostałam już tylko z bratową. Cały czas opiekowała się nami Żydowska Organizacja Bojowa. Nie mieliśmy żadnych środków do życia. Przychodzili do nas łącznicy i przynosili nam pieniądze na utrzymanie i przenoszenie z miejsca na miejsce. Nie znałam tej całej siatki. Pamiętam, że przychodzili, przeprowadzali nas, jak było trzeba. To się zdarzało bardzo często, bo to trwało kilka miesięcy, aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Ostatnim naszym miejscem było właśnie Powiśle, schroniłyśmy się u państwa Budnickich przy ulicy Dobrej. Wcześniej w różnych miejscach byłyśmy, nieraz tylko po dwie noce. Zawsze ktoś po nas przychodził, szłam z zabandażowaną twarzą, żeby oczy zasłonić. Akcje były bardzo dobrze zorganizowane przez podziemie. Tak dotrwałyśmy do Powstania Warszawskiego.
Jak zapamiętała Pani ten dzień?
W ogóle dla mnie początek Powstania Warszawskiego był czymś radosnym. Wreszcie przestałam się bać, wydawało mi się, że jestem wolna. Słyszałam Mazurek Dąbrowskiego, pojawiły się biało-czerwone sztandary, zapanowała euforia. Byłam bardzo szczęśliwa. Schodziłam do piwnicy, do schronu, ale razem ze wszystkimi. Mało tego, niedaleko była fabryka Fuchsa[8], produkująca cukierki i czekolady. Jak powstańcy zdobyli tę fabrykę, to rozdawali dzieciom cukierki. Radocha była ogromna. W moim dziecięcym umyśle uważałam, że jesteśmy wolni. Czułam, że jestem jedną z wielu, że już nie muszę się ukrywać jako Żydówka. Nie bałam się strzelanin. Myślałam, że to dobrze, że walimy w Niemców. Takie dziecinne podejście. Ale bardzo krótko trwała ta radość. Później, wiadomo, nastąpiło wszystko, co najgorsze. Ewakuacja i cała reszta.
6 września została Pani wyprowadzona?
Wiem, że to był początek września. 6 albo 7 września. A może 10? Wtedy nastąpiła ewakuacja z Warszawy.Wychodziłam z ulicy Dobrej, kiedy Powiśle padło, więc musiało to być około 6 września. Prowadzili nas nocą przez płonącą Warszawę i zaprowadzili pod kościół św. Wojciecha[9]. Po drodze, pamiętam, że gdzieś nas zatrzymywano. Wtedy byłam jeszcze z bratową. Kobiety się strasznie bały, bo się mówiło coś o „ukraińcach”[10], że gwałcą młode dziewczyny. Dlatego one się chowały, kryły. Gdy w nocy się zatrzymaliśmy, pamiętam, jak kobiety coś szeptały, a ja nie wiedziałam za bardzo, o co chodzi.
Pod kościołem św. Wojciecha mrowie ludzi i selekcja. Z Tamki szła grupa dzieci z domu dziecka prowadzona przez zakonnice. W tej grupie były dziewczynki w moim wieku. Pan Budnicki, który się mną opiekował, pomyślał sobie – zresztą słusznie – że najbezpieczniej będzie, żeby mnie dołączyć do tych dzieci. Podszedł do siostry ze słowami, że ma sierotę, że jego jako młodego mężczyznę najprawdopodobniej zabiorą do obozu, że wojna się kończy, bo to był już wrzesień, i czy one mnie przyjmą. Przyjęły mnie i dołączyłam do tych dzieciaków. Razem spod kościoła – nie pamiętam czy pieszo, czy jak – poszliśmy do Pruszkowa.
Pruszków mi się jawi jakoś tak… Byłam bardzo przestraszona – w nowym środowisku, wśród obcych dzieci, pod opieką zakonnic. Nie wiedziałam, jak się zachować. Moja pamięć z tego okresu jest bardzo wybiórcza. Bałam się. Pamiętam drobiazgi, że byłam źle ubrana, nie miałam nawet najmniejszego tobołka przy sobie, nic. Dostałam puszkę po konserwie od pracowników Rady Głównej Opiekuńczej, bo tam można było otrzymać jakieś jedzenie, o ile się miało naczynie. Zatroszczyłam się, żeby mi nalali w tę puszkę jakąś zupę, kawałek chleba dostałam. Pamiętam, że noc spędziłam nawet nie na sienniku, tylko gdzieś pokotem leżąc. Pruszków kojarzy mi się właśnie z tą jedną nocą spędzoną gdzieś w kucki. Pamiętam strach i brud. Strach, przede wszystkim przed tym, żeby nie dać się rozpoznać. Ale wydaje mi się, że wtedy już nikt nas nie szukał, chyba nie było już problemu żydowskiego. W głębi serca jednak się kryłam, nie chciałam się rzucać w oczy. Miałam wtedy dwanaście lat, więc już nie byłam taką małą dziewczynką.
Prawdopodobnie na drugi dzień pojawił się jakiś ksiądz, który poszedł do Niemców i prosił, żeby wypuścić ten dom dziecka. Oni łaskawie się zgodzili i tę naszą gromadkę, około osiemnaściorga dzieci, wypuścili do Grodziska. W Grodzisku zatrzymaliśmy się w jakiejś szkole, ale na krótko, chyba dwie noce tam spędziliśmy. Stamtąd udaliśmy się do miejscowości Bobrowiec. To było w okolicy, niedaleko. Z Bobrowca ruszyliśmy do Osuchowa, a z Osuchowa do wsi Szczaki-Złotokłos. Jak nas Rosjanie wyzwolili, że tak powiem, to już byliśmy w Osuchowie. Jeździliśmy z miejsca na miejsce, aż na dłużej wylądowaliśmy w szkole Szczaki-Złotokłos koło Piaseczna, a później w Warszawie w tym domu dziecka. Razem z tymi dziećmi wędrowałam przez życie dość długo.
Czy zapamiętała Pani jakieś zachowania Niemców w obozie Dulag 121?
Nie pamiętam zupełnie. Byłam przestraszona z wielu względów – bałam się wszystkiego, bałam się, że rozpoznają we mnie Żydówkę. Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Byłam zupełnie sama, bo już wtedy nikogo nie miałam, nawet tej mojej bratowej, którą oddzielono. Jak się później okazało – trafiła do Niemiec i przeżyła. Już nie wróciła do Polski, tylko pojechała do ówczesnej Palestyny.
Siostry oczywiście się zorientowały, z kim mają do czynienia, chyba trochę mnie chroniły. To wszystko było takie nienormalne. Nie miałam żadnych bagaży, żadnych dokumentów. Pamiętam, jak wtedy powstał problem, jak się nazywam. W pewnym momencie siostry podeszły do mnie i zapytały: „Jak ty się, dziecko, nazywasz?”. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Krysią już mnie nazywano. W chwili kiedy wyszłam z getta, zostałam nazwana Krysią. Nie wiem, kto mi to imię nadał. Pierwsze nazwisko, które przyszło mi do głowy, to nazwisko tego pana, który mnie oddał pod opiekę siostrom. Był to pan Budnicki. Powiedziałam zatem: Krysia Budnicka. I tak zostało do dziś.
Po wojnie posługiwała się Pani już tylko polskim nazwiskiem?
Tak już zostało, tak się przyzwyczaiłam. Może niepotrzebnie, ale to nie jest takie istotne.
Pan Budnicki nie wrócił. Prawdopodobnie został zabrany do Oświęcimia. Doszły mnie słuchy, że tę grupę młodych mężczyzn zabrali do obozu.
Czy w obozie w Pruszkowie, oprócz tego pożywienia, otrzymała Pani jakąś inną pomoc?
Nie, tylko to, co dzieci dostawały. Później, już w tym Grodzisku czy Osuchowie, potrzebowaliśmy jakichś pledów czy czegoś takiego, bo nocowaliśmy w szkołach, przecież nic nie było. Wyszliśmy z powstania w tym, w czym staliśmy. Dlatego zakonnice chodziły i starały się jakieś jedzenie zdobyć czy coś do okrycia. Tak było przez kilka miesięcy – aż do wyzwolenia.
Czy pamięta Pani, jakie były dokładne okoliczności wyjścia całej grupy dzieci wraz z zakonnicami z obozu?
Podjechała buda, taki samochód ciężarowy, załadowano nas z siostrami i przełożoną i wywieziono stamtąd. W Grodzisku prawdopodobnie byliśmy w jakiejś szkole, może to był internat. Bardzo krótko tam byliśmy. Wciąż bardzo się bałam, bałam się podwójnie, także tego, że zostanę odkryta jako Żydówka. Byłam taka stłumiona i zagubiona, nawet nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywam. To było straszne. Nie wiedziałam, jak się zachować w wielu miejscach. Po latach się okazało, że w tym domu dziecka było kilka Żydówek.
Nie była Pani jedyna?
Nie byłam jedyna. To później dopiero wyszło.
Udało się nawiązać z nimi jakieś relacje w czasie tego pobytu?
Byłyśmy razem przez wiele lat. Później razem do szkoły chodziłyśmy.
Znała Pani ich losy?
Niektórych tak. Wróciliśmy do Warszawy na gruzy domu dziecka, który powstał po wojnie na Czerniakowskiej, i chodziliśmy do jednej szkoły. Rozmaicie się potoczyły się ich losy. Niektóre zostały, niektóre poszły do sierocińców żydowskich. To były takie sieroty wojenne, których rodzice zginęli. Choć po wojnie po jedną dziewczynkę nawet tata wrócił. To była walka o to, żeby skończyć jakąś szkołę, żeby się usamodzielnić.
W czasie wypędzenia była Pani z panem Budnickim? Zna Pani jego imię?
Na imię miał Mieczysław. Nawet jego żonę znałam, ale niezbyt dobrze. Wtedy kiedy u nich mieszkaliśmy i w czasie wypędzenia jej z nami nie było. Prawdopodobnie oni oboje opiekowali się dziećmi żydowskimi. Ona w tym czasie była na linii otwockiej z jakąś grupą dzieci. Dokładnie nie wiedziałam, gdzie. Przeżyła i po wojnie nawet mnie odnalazła. Przyjechała się dowiedzieć, co się stało z jej mężem. Była zainteresowana tym, co pamiętam z czasu, kiedy się ostatnio z nim widziałam, i co o nim wiem. Niestety, nic nie wiedziałam. Myślę, że gdyby przeżył, toby się odezwał.
Czy potem utrzymywały Panie kontakt?
Ona się więcej nie odezwała, a ja jej nie szukałam. Ten dom na Dobrej, w którym mieszkali, został chyba zniszczony, nie przetrwał.
Ocalała Pani jako jedyna z całej rodziny.
Tak, jedyna z całej rodziny. Nas było w domu ośmioro. Trzech braci było żonatych, jeden miał dwoje dzieci i wszyscy zginęli w Warszawie, w getcie i poza nim.
Zapytam jeszcze o Pani bratowej po pobycie w Pruszkowie.
Początkowo nie wiedziałam, co się z nią stało. Zostałam z tym domem dziecka, a ona mi zniknęła. Okazało się, że miała jakąś fałszywą kenkartę i dzięki niej trafiła do obozu pracy. To była młoda kobieta, chyba koło trzydziestki.
Wie Pani, gdzie dokładnie została wysłana z obozu Dulag?
Nie. Wiem tylko, że była w Niemczech w obozie pracy. Ludzie nie bardzo chcieli wracać do tych wspomnień. Wiele lat musiało minąć, żeby coś zacząć mówić. Jak się z nią spotkałam, to nic nie opowiadała.
A więc nawiązała Pani później z nią kontakt?
Tak, po wszystkim ona mnie odszukała. Po wojnie po domach dziecka chodziły organizacje żydowskie, szukając dzieci żydowskich. Mówiłam im wszystko, co wiem, podawałam znajome nazwiska, bo chodziło o to, że może się jakaś rodzina znajdzie. Ona właśnie tak mnie odnalazła i pisała do mnie. Bardzo chciała, żebym przyjechała do Izraela. Nawet ją odwiedzałam. Jak już byłam dorosła, pojechałam tam. Ona straciła męża, czyli mojego brata, ale później wyszła jeszcze raz za mąż. Byłyśmy w jakimś kontakcie, takim dość luźnym. Ona bardzo chciała, żebym się osiedliła w Izraelu, a ja oczywiście nie chciałam. Nasze losy się rozeszły.
Przez długi czas nie dzieliła się Pani swoimi wspomnieniami publicznie. W ostatnich latach się to zmieniło.
Tak, wcześniej po prostu nie było zainteresowania. Nikt nie pytał, a ja nie mówiłam. Był czas, że w domu dziecka, w szkole, wszędzie było dużo dzieci ofiar wojny. To taka powszechna sprawa. Mieszkałam w domu dziecka, więc jak w domu dziecka, to wiadomo, że sierota. Nie ukrywałam tego, że jestem Żydówką, bo nie było powodu, ale właściwie nikt mnie o to nie pytał, więc nic nie mówiłam. Nie uważałam, że to może być interesujące. Później, w latach 90., powstały różne organizacje, m.in. Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu. Ktoś mi powiedział: „Słuchaj, jest takie stowarzyszenie, chyba pasujesz do niego”. Zgłosiłam się tam. Każdy musiał opowiedzieć, jak to się stało, że przeżył. Trzeba było napisać krótki życiorys do kroniki. Okazało się, że mam coś do powiedzenia, że moje przeżycia są dość istotne, że kogoś to interesuje. I tak się to zaczęło. Od tamtej pory chodzę i gadam.
Skończyła Pani studia pedagogiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Czy w jakiś sposób na wybór zawodu, chęć pracy z młodzieżą miały wpływ wcześniejsze przeżycia?
Oczywiście, wybór pracy, zajęć z pedagogiki specjalnej, był podyktowany tym, że ciągle czułam się winna, bo ktoś się mną zaopiekował, ktoś zadbał o moje dzieciństwo i je wypełnił, doprowadził do tego, że mogłam się uczyć. Czułam, że mam obowiązek oddać to tym, którzy być może też potrzebują takiej opieki. Dlatego wybrałam pedagogikę specjalną, taką zajmującą się dziećmi specjalnej troski, że tak powiem, które wymagają szczególnej opieki. W tej dziedzinie pracowałam przez wiele lat, aż do emerytury. Zaczęłam działać też w Stowarzyszeniu Dzieci Holocaustu. Okazało się, że mam coś do powiedzenia, że moje dzieje mogą być interesujące. Włączyłam się w ten cały nurt pracy. Nawet teraz, jeśli ktoś chce słuchać, to opowiadam, ale to jedno krótkie życie, żadne bohaterstwo. Nawet nie walczyłam o to, żeby przeżyć. Nie pamiętam, żebym robiła coś nadzwyczajnego. Zawsze miałam dużo szczęście, że koło mnie byli ludzie z dużym sercem, z pomysłem na to, jak mi pomóc.
Mieszka Pani w Warszawie, w pobliżu miejsc, w których żyła Pani przed wojną i w których przetrwała Pani drugą wojnę światową. Jakie to ma teraz dla Pani znaczenie?
Te wszystkie miejsca w ogóle nie są związane z moim dzieciństwem, bo z tego okresu to pamiętam jedynie ogród Krasińskich i park Traugutta, gdzie z mamą chodziłam na spacery. To jest miejsce autentyczne, tzn. rosną takie same drzewa, jest w tym samym miejscu. To jedyna rzecz, która została. Chodziłam do przedszkola, chyba do zerówki, na ulicę Barokową. Mówiłam, że na „Burakową”, bo nie wiedziałam, co to jest barok. Obecnie jest ulica Barokowa, ale tej szkoły nie ma. Pamiętam ulicę Nalewki, brat mieszkał na Twardej. Placu Muranowskiego jako takiego nie ma. Nie byłam jakoś bardzo aktywna, jeśli chodzi o poruszanie się po Warszawie, nie znałam choćby Marszałkowskiej, to nie były moje rejony. Te części, w których bywałam – no, może Bonifraterska od strony Muranowskiej, ten budynek jest taki stary – niczego mi nie przypominają. Zgadza się nazwa, ale nie miejsce.
[1] Żydowska Organizacja Bojowa – powołana w 1942 r. w getcie warszawskim konspiracyjna organizacja wojskowa podporządkowana Armii Krajowej.
[2] Icchak Cukierman ps. Antek (1915–1981) – polski Żyd, działacz, ostatni komendant Żydowskiej Organizacji Bojowej, po wojnie m.in. był jednym z założycieli Muzeum Bojowników Getta w Izraelu i świadkiem na procesie Adolfa Eichmanna.
[3] Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP) – masowa polska organizacja paramilitarna powołana w 1928, działała do wybuchu II wojny światowej w 1939. Miała na celu promowanie lotnictwa sportowego, komunikacyjnego i wojskowego.
[4] „Noc kryształowa” – pogrom Żydów w Niemczech nazistowskich zainicjowany przez władze państwowe i przeprowadzony w nocy z 9 na 10 listopada 1938 r.
[5] Zgodnie z informacjami zamieszczonymi w publikacji „Wokół nas morze ognia” (red. Barbara Engelking , Zuzanna Schnepf-Kołacz, Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, Warszawa 2023) bunkier znajdował się w podziemiach narożnej kamienicy przy ul. Zamenhofa 56 i Muranowskiej 44.
[6] Rada Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu RP na Kraj – polska humanitarna organizacja podziemna działająca w latach 1942–1945, jako organ polskiego rządu na uchodźstwie, której zadaniem było organizowanie pomocy dla Żydów w gettach oraz poza nimi.
[7] Wielka akcja wysiedleńcza w warszawskim getcie rozpoczęła się 22 lipca 1942 r. i trwała dwa miesiące, do 21 września. Miała na celu wysiedlanie Żydów z getta i zgładzenie ich w obozie śmierci w Treblince. W jej wyniku życie straciło około 300 tysięcy osób.
[8] Zespół budynków pod nazwą „Fabryka Czekolady – Franciszek Fuchs i synowie” obejmował trzy posesje: ul. Drewniana 9, 11 i 13 (róg Topiel 12).
[9] Właśc. kościół św. Stanisława parafii św. Wojciecha.
[10] „Ukraińcy” – w ten sposób określano wszystkich wschodnioeuropejskich żołnierzy służących w armii niemieckiej.