Chojnacki Władysław – Wspomnienia wypędzonych z Warszawy
Władysław Chojnacki urodził się w 1920 r. w Warszawie. Wybuch Powstania Warszawskiego zastał go wraz z nowo poślubioną Jadwigą z Cybulskich – ślub odbył się 29 lipca 1944 r. w kościele św. Michała Archanioła przy ul. Puławskiej – przy ul. Nowogrodzkiej 36, gdzie nowożeńcy znajdowali się przypadkowo, z dala od swoich najbliższych. 16 sierpnia zostali wypędzeni przez Niemców z kamienicy i pognani na punkt zborny „Zieleniak” przy ul. Grójeckiej, gdzie przebywali do 21 sierpnia 1944 r., a następnie zostali przewiezieni pociągiem z dworca Warszawa Zachodnia do pruszkowskiego Durchgangslager 121. W momencie przybycia do obozu Władysław Chojnacki znajdował się w złym stanie fizycznym – wiosną 1944 r. przeszedł operację usunięcia jednej nerki z powodu gruźlicy. Szczęśliwie, dzięki pomocy personelu medycznego małżeństwu udało się wydostać na wolność, a następnie przedostać się do Podkowy Leśnej. Tekst wspomnień z okresu wojny, którego fragment publikujemy, został spisany przez Władysława Chojnackiego w latach 60. XX w.
Warszawa w południe 21 sierpnia. Kazano nam się ustawić w kolumnę i pognano na Dworzec Zachodni. Przechodziliśmy ze ściśniętym sercem ulicami, na których spędziłem dzieciństwo – Opaczewska całkowicie wymarła, prawie wszystkie domy wypalone, gdzieniegdzie leżały trupy ludzkie. Idąc ulicą Bema patrzyliśmy ze ściśniętym sercem, że „biały domek” całkowicie spalony, a na domku mej mamy także już dachu nie było. Ani śladu z szopy, w której mieszkaliśmy przed trzema tygodniami. Wszędzie pustka i zgliszcza. A najgorsze, że oboje nie wiemy, co się dzieje z naszymi najbliższymi – czy jeszcze aby żyją?
Wreszcie doprowadzono nas na Dworzec Zachodni, gdzie wtłoczono nas do wagonów i zawieziono do Pruszkowa. Z dziwnymi uczuciami patrzyliśmy na mijane osiedla, gdzie ludzie swobodnie chodzili po ulicach. Nasz pociąg nie zatrzymywał się jednak na żadnej stacji, dopiero w Pruszkowie stanął na terenie warsztatów kolejowych. Kazano nam wysiąść z wagonów i wprowadzono do dużej hali fabrycznej, gdzie ku naszej wielkiej radości poczęstowano nas zupą z rozgotowanej kapusty i chlebem. Jakżeż wtedy dziękowaliśmy w duszy Bogu za ten chleb powszedni, nie widziany przez nas od trzech tygodni, a zupa smakowała nam, nie przymierzając, jak rakowa, chociaż to była zwykła woda z rozgotowanymi liśćmi. W hali tej przenocowaliśmy na ziemi, a nazajutrz rano próbowaliśmy rozeznać się w sytuacji. Trafiliśmy na duże nasilenie w tym przejściowym obozie, gdzie znajdowało się około 20 000 ludzi. Początkowo trudno było się zorientować w tym chaosie. Kto posiadał biżuterię lub większą sumę pieniędzy mógł być wyprowadzony potajemnie z obozu, my jednak nie posiadaliśmy ani kosztowności (nasze obrączki i pamiątkowy Twój, Kochanie, pierścionek, jeszcze po tatusiu, zakopaliśmy na „Zieleniaku” w przeddzień naszego stamtąd wyjścia) ani pieniędzy, poza nieszczęsnym 500-złotowym banknotem, którego nigdzie nie można było rozmienić. Dowiedziałem się jednak o istnieniu baraku, gdzie zbierali się chorzy. Ustawiliśmy się tam w długą kolumnę i powoli zbliżaliśmy się do stołu, przy którym siedział lekarz niemiecki w mundurze, mając po prawej stronie siostrę zakonną a po – drugiej pielęgniarkę. Siostra zakonna zapytała się nas o personalia, rodzaj choroby i kazała ustawić się w drugiej kolumnie zwróconej w kierunku wyjścia. Wreszcie zakończono przegląd i chorzy, wśród których było oczywiście wielu zdrowych, w liczbie ok. 700 osób zaczęli iść ku wyjściu bocznemu. Radość przepełniała nasze serca, że nareszcie znajdziemy się na wolności! Kiedy czoło kolumny wyszło już za bramę, nadjechał w wielkim pędzie samochód wypełniony SS-manami, którzy wyskoczyli, obstawili nas i kazali nam zawrócić. Trudno dzisiaj opisać nasze uczucia – wydawało nam się, że teraz czeka nas niechybna śmierć, prowadzono nas bowiem do jakiegoś baraku, stojącego zupełnie na uboczu. Gdy tam ze zgrozą wchodziliśmy, patrzyliśmy czy nie leżą tam trupy i czy nie znać śladów krwi. Na szczęście przypuszczenia nasze okazały się płonne. Po południu kazano ciężko rannym i naprawdę chorym zgłosić się ponownie do lekarza. Teraz kolumna nasza zmalała do stu kilkudziesięciu osób, z których tylko niewielu mogło zostać na Sali, bo zdrowszych odsyłano do innego baraku. Kiedy z bijącym sercem oczekiwaliśmy na przegląd lekarski, pilnujący tam porządku żołnierz Wehrmachtu zaczął zaganiać młodych mężczyzn na schody, wiodące do punktu opatrunkowego, w którym był polowy lekarz i siostry oraz wyżej jeszcze na obszerny balkon, gdzie kazał się rozlokować grupie 25-ciu mężczyzn. Po pewnym czasie zmyliłaś, Kochanie, czujność owego żołnierza i zapłakana przyszłaś do mnie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nastąpi nasze rozstanie, a mnie zapewne wywiozą na roboty do Niemiec. Z ciężkim sercem podzieliliśmy nasze mienie, składające się głownie z suchego chleba otrzymanego w obozie. Po chwili zjawił się ów Niemiec i kazał zejść na dół. Wymieniliśmy zdawało się pocałunek. Twoja twarz była cała zroszona łzami. Jakiś czas siedziałem bezmyślnie, a potem otrząsnąwszy się nieco zacząłem rozmawiać ze współtowarzyszami niedoli. Jeden z nich, młody chłopak, miał nawet ze sobą kliszę prześwietlenia rentgenowskiego, gdzie łatwo było rozpoznać gruźlicze dziury w pluchach. Cóż, kiedy i jego także nie dopuszczono do urzędowego lekarza. Przypomniałem sobie, że na półpiętrze jest punkt opatrunkowy, więc poszedłem dla zmiany opatrunku mej rany pooperacyjnej. Spotkałem tam mego kolegę Rutkowskiego, z którym chodziłem jeszcze na medycynę do tzw. Szkoły Zaorskiego. Zrobił mi opatrunek i po cichu uświadomił mnie o grozie sytuacji – wszyscy trzymani na balkonie mężczyźni mają zostać wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Miała to być kara za próbę przemycenia przez bramę obozu tak wielkiej liczby Polaków. Radził mi uciekać z transportu, nawet wyskoczyć w biegu, bo w moim stanie nie miałbym nadziei na przetrzymanie obozu. Dziwna rzecz, że po wysłuchaniu tej hiobowej wieści otrząsnąłem się z przygnębienia i zacząłem przemyśliwać nad sposobem ucieczki z tego balkonu. Zszedłem na dół i zobaczyłem oddalającego się po coś żołnierza. Wówczas spokojnie podszedłem do małej grupki osób czekających na załatwienie i wśród nich byłaś Ty. W pewnej chwili zjawił się ów żołnierz (przypuszczam, że był on agentem gestapo i od czasu do czasu szedł zdawać telefoniczne sprawozdanie z przebiegu „badania lekarskiego”) i szybko pobiegł na schody, a następnie zjawił się na dole i zwrócił się do mnie z krzykiem po niemiecku, abym natychmiast poszedł na górę skąd uciekłem. Wówczas ja spokojnie odpowiedziałem, że znikąd nie uciekałem i cały czas byłem na dole. Kiedy jednak poparły mnie siostry oraz urzędowy lekarz niemiecki dr König – musiał ustąpić i poszedł na górę. Wówczas powiedziałem lekarzowi o mojej chorobie i przebytej operacji, prosząc o zwolnienie ze mną także żony. Uczyniono zadość mojej prośbie i wkrótce mała grupka osób została załadowana na wóz, którym mieliśmy być przewiezieni do szpitala w Tworkach jako obłożnie chorzy. Przejechaliśmy szczęśliwie przez bramę obozową, która zamknęła się za nami z łoskotem. Wówczas towarzysząca nam pielęgniarka powiedziała, aby mężczyźni czujący się jako tako odłączyli się, bo często gestapowcy przyjeżdżają do szpitala i zabierają stamtąd młodych mężczyzn. Tobie, Kochanie, nie pozwoliła pójść ze mną, więc umówiliśmy się, że ja będę czekał w rowie koło torów kolejki EKD, a Ty uciekniesz sprzed bramy szpitala i przyjdziesz do mnie. Tymczasem zapadł zmrok i zbliżała się godzina ósma, w której zaczynała się godzina policyjna. Z niepokojem w sercu czekałem aż przyjdziesz. Wreszcie po dziesięciu minutach zjawiłaś się bardzo zdenerwowana, bo pielęgniarka nie chciała Ciebie puścić i musiałaś uciec spod bramy szpitala. Udaliśmy się na przystanek kolejki, która właśnie nadjeżdżała w kierunku Grodziska. Zdecydowaliśmy się jechać do Podkowy Leśnej i tam poprosić o nocleg. Ledwie przejechała kolejka kilkaset metrów gdy zatrzymali ją żołnierze, legitymujący pasażerów w poszukiwaniu Warszawiaków. Tymczasem nie mieliśmy indywidualnych zwolnień z obozu a do tego moja „kennkarta” była niekompletna, bo brak w niej było ostatniej części z poświadczeniem zameldowania, którego zaginął na „Zieleniaku”. Z bijącym sercem patrzyliśmy na żołnierza, który wziął ode mnie dowód, potem długo patrzył na mnie, wreszcie oddał mi go i poszedł sprawdzać dalej. Po zabraniu kilku mężczyzn, kolejka ruszyła dalej. Była godzina ósma gdy dojechaliśmy do Wschodniej Podkowy Leśnej. Wysiedliśmy tam i próbowaliśmy znaleźć jakiś kąt do przenocowania. Wszędzie odmawiano nam ze złością, w opryskliwych słowach, przypominając powstanie, jakbyśmy osobiście je wywołali. Wróciliśmy więc na przystanek kolejki i zaczęliśmy rozpytywać o adres dr. Lilpopa, który przed trzema miesiącami operował mnie. Dowiedzieliśmy się, że mieszka on w Zachodniej Podkowie, więc pojechaliśmy tam następną kolejką.