Duchniak Grażyna – rozmowa
Grażyna Dorota Duchniak, ur. w 1938 r., podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała przy ul. Hrubieszkowskiej na Woli, skąd wraz z matką, Heleną Druchniak, została wygnana do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie do obozu pracy przymusowej w Emmendingen. Rozmowa z Panią Grażyną została przeprowadzona w 2007 roku przez Muzeum Warszawy i opublikowana po raz pierwszy na portalu http://www.banwar1944.eu/.
Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, była pani sześcioletnią dziewczynką. Gdzie pani wtedy mieszkała?
Mieszkałam na ulicy Hrubieszowskiej 6 m 6. Z tego mieszkania wyrzucili nas Ukraińcy. Z tego samego mieszkania mój ojciec poszedł na wojnę w 1939 roku i dlatego mieszkałam tylko z mamą. Ponieważ mieszkanie było duże, w czasie okupacji mama prowadziła tam harcerskie przedszkole – darmowe, dla dzieci z kamienicy.
Wspomniała pani o wypędzeniu z domu – jak to pani zapamiętała?
Ja to nie tylko zapamiętałam, to we mnie tkwi właściwie do tej pory. Są takie momenty, kiedy mi się coś z tamtego okresu przypomni i dosłownie przechodzą mnie ciarki. Ze strachu.
Siedzieliśmy w piwnicy. Moja mama była między innymi sanitariuszką całego domu – bo przy naszej ulicy, na Karolkowej, była barykada powstańcza i parę rannych cywilnych osób przyniesiono z powrotem do naszej kamienicy. Mama pomagała lekarzom przy opatrunkach, przy wszystkich koniecznych czynnościach. Pamiętam, że w pewnym momencie była wywieszona biała flaga na Philipsie, ale momentu zejścia wszystkich lokatorów do piwnicy nie pamiętam. Pamiętam tylko, że już w tej piwnicy siedziałam. I kiedy przyszli Ukraińcy i zaczęli nas wyrzucać, moja mama akurat była w mieszkaniu na górze; po coś tam poszła. A nasze składane łóżko było na końcu piwnicy. I jak mieszkańcy kamienicy wołali mnie, żebym wyszła razem z nimi, to nie chciałam – siedziałam na tym łóżku i czekałam na mamę. To była dla mnie dramatyczna sytuacja. Z kolei wychodzący ludzie wołali do mojej mamy przez klatkę, żeby szybko zeszła, bo nas wyganiają. I przy wejściu do piwnicy mama wzięła mnie za rękę, a z tej piwnicy wyciągnął mnie ktoś z mieszkańców – bo nie chciałam wyjść, uważałam, że mama powinna po mnie przyjść i dopiero z nią powinnam wyjść, bałam się… Kurczowo trzymałam się tego miejsca, bo się bałam, że jak wyjdę, to moja mama zostanie na górze i mogę jej już więcej nie zobaczyć.
Wygnano nas z kamienicy i na piechotę prowadzono w stronę Pruszkowa. Ponieważ wśród tego szpaleru wyganianych ludzi cały czas kursowali Niemcy z karabinami, mama w pewnym momencie zdjęła swoją obrączkę. Miałam w kieszonce płaszczyka takie małe pudełko po maggi, w którym była resztka kakao – i tam mama tę obrączkę włożyła. I przez cały czas najistotniejsze było dla mnie pilnowanie tego pudełeczka, żeby go nie zgubić. Pamiętam jeszcze, że w pewnym momencie ktoś się odwrócił i powiedział: „Popatrzcie, jaka jest łuna nad Warszawą. Warszawa się pali”. I tę łunę, z takim dymem, też zapamiętałam. Nie pamiętam czy nas podwozili, czy szliśmy cały czas na piechotę – ale pamiętam wielką, wysoką halę, na terenie Zakładów Taboru Kolejowego w Pruszkowie, w której były piętrowe prycze bez materacy… I myśmy jedną noc „przespali” na tych pryczach, na gołych sprężynach.
I potem, następnego dnia, wygoniono nas. Wiem, że jadłam ukradkiem jakąś bułkę, żeby ktoś inny nie widział. Ale nie wiem, w jaki sposób tę bułkę dostałam, pewnie mama ją skądś zdobyła. I pewnie, żeby nie wzbudzać zazdrości innych głodnych, kazała mi się odwrócić do ściany i zjeść tę bułkę. Potem było takie przejście, gdzie stał Ukrainiec i powiedział, że albo w lewo, albo w prawo (zapamiętałam to fonetycznie jako „famil-jamil”) – jakaś segregacja była. Mama chciała przejść z Polakami na polską stronę, żeby zostać, ale to się niestety nie udało. I wpakowali nas do wagonów, takich świńskich… Ponieważ w wagonie było ciasno, na dwóch cegłach była ustawiona bardzo gruba, parocalowa decha, na której ileś osób siedziało i spało na siedząco, a ja miałam nogi pod tą deską – mama wynalazła dla mnie miejsce, żebym mogła skurczona spać na podłodze, a moje nóżki były pod tą deską. I pamiętam dramatyczny okrzyk mojej mamy, że ja mam zmiażdżone nogi – bo w pewnym momencie pociąg szarpnął i jedna z tych cegieł się usunęła. I gdyby ta cegła usunęła się całkiem, to rzeczywiście miałabym zmiażdżone nogi – ale stało się tak, że te nogi mam do dzisiaj.
I potem, w czasie tego transportu – nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo to było, dla mnie to było bardzo długo – wysadzili nas na jakiejś stacji. Zapamiętałam, że to się nazywało Bikikheim… [być może Birkheim – przyp. red.] Wprowadzono nas do jakiegoś baraku, kazano nam się rozebrać i takim pustym korytarzem kobiety z dziećmi obojga płci zaprowadzono do łaźni. I pamiętam, że kobiety, nasze matki, zaczęły krzyczeć, że to nie leci gaz, tylko prawdziwa woda. Przytulały nas wszystkie do siebie i krzyczały, że to woda, to nie gaz. I ten krzyk był, o ile ja pamiętam, bardzo emocjonalny. Nie rozumiałam tej sytuacji… Natomiast zapamiętałam, że to nie był gaz i że to naprawdę woda.
Potem transport dojechał do Fryburga. Przenocowałyśmy jedną noc we wspólnej sali we Fryburgu. I była propozycja, że albo jedziemy do Emmendingen, albo moja mama zostaje w szpitalu do pomocy. Mama nie chciała zostać w szpitalu – a potem, po jakimś czasie dowiedziała się, że następnego dnia ten szpital został zbombardowany przez wojska amerykańskie. Bo Amerykanie ten rejon (nie wiem jak było w innych częściach Niemiec) bombardowali dywanowym nalotem.
Jak już byłam w obozie w Niemczech, w Emmendingen, to nasz obóz był ostatni – nie byliśmy już za drutami, tylko obok był obóz Polaków zza Buga, chyba z miejscowości Sarny, o ile dobrze zapamiętałam, i w tym obozie pracowały całe rodziny. Dzieci od dwunastego roku życia, na trzy zmiany, w fabryce włókna, wełny…
Czyli pani, jako dziecko, znalazła się z matką w obozie pracy?
Tak. Z tym, że ja nie pracowałam w tym obozie na trzy zmiany, tylko przy zbiórce chrustu w lesie.
Czyli sześcioletnią dziewczynkę Niemcy też angażowali do pracy?
Tak.
A co robiła mama?
Mama pracowała w fabryce części okrętowych i samolotowych Wellewerk – w fabryce zbrojeniowej na terenie Emmendingen.
Z tych wędrówek do lasu pamiętam dwie rzeczy: bardzo dużo pasków folii – to podobno było od zagłuszania samolotów – i moje wędrówki do lasu po śniegu, w takich swoistych botkach. Dlaczego mówię „swoistych” botkach – bo to były kapcie, bamboszki do kostki, na klamerki, z takiego jakby koca, i to było włożone w większy numer drewniaka na paski, żeby się ten bambosz zmieścił. To były moje botki i w tych botkach chodziłam do lasu.
Niemcy zorganizowali taką grupę dzieci chodzących do lasu po chrust. To wszystko były dzieci z mojej kamienicy, więc wszystkie były w moim wieku. Ponieważ ten rejon jest katolicki – Emmendingen w Badenii Wirtembergii – to pamiętam, że Niemki poszły do merostwa, czy do władz miasta, ze sprzeciwem – żeby dzieci nie wysyłać do lasu, że dzieci nie powinny pracować.
Czyli był protest miejscowej społeczności?
Tak, miejscowych kobiet, ale to nie przyniosło rezultatu. I potem zostałam wygnana… Cały mój pobyt w Niemczech dzieli się na trzy etapy. Etap pobytu w obozie, etap wygonienia mnie z całą grupą, na piechotę, do jakiejś miejscowości w górach, czy z pagórkami – gdzie nas mieli w bunkrach żywcem zamurować i gdzie mieliśmy zginąć śmiercią głodową, z dostępem powietrza tylko.
Pamiętam dramatyczne opowieści innych, odnalezionych potem przez wojska alianckie. W tej miejscowości był niemiecki szpital dla umysłowo chorych. I potem te parę osób z innej grupy, które odratowano, karmiono, żeby ich utrzymać przy życiu, jedną kroplą wody i jedną kruszyną chleba na dobę. I niewiele się z tych osób uratowało, dlatego że wykradli konserwy pielęgniarkom i dostali skrętu kiszek. Tylko dwie czy trzy osoby wyszły cudem z całej tej opresji i potem relacjonowały. To tam na miejscu, a potem słyszało się to, co mówili dorośli, więc ja to zapamiętałam.
A trzeci etap to było wyzwolenie przez wojska alianckie, utworzenie Komitetu Polskiego, zorganizowanie szkoły – ja tam dwie klasy skończyłam pospiesznie…
W jakiej miejscowości była ta szkoła?
Część szkoły była w miejscowości Tailfingen, oddalonej o dwa i pół kilometra od Emmendingen, i chodziłam tam na piechotę. Szkoła była w starym ratuszu, wszystkie dzieci były razem, poziomem nauczania i wiekiem…
To była polska szkoła. Prowadził ją nauczyciel z Poznania, pan Byrtus. Pamiętam, że były takie kręcone schodki na górę, do tej sali ratuszowej, a po lewej stronie stał cmentarny karawan i ja się tego karawanu strasznie bałam. Podchodziłam na palcach, wychylałam głowę, patrzyłam czy ten karawan stoi, a potem szybko przebiegałam tymi schodkami na górę. Na ogół się spóźniałam, dlatego że część dzieci mieszkała w Taiflingen i nie musiała iść te dwa i pół kilometra, a ja musiałam dojść i zanim doszłam, to wszystkie dzieci były już na górze w klasie, a ja dochodziłam później. Gdybym chodziła z cała grupą, to może bym się tak tego karawanu nie bała…
A co wtedy działo się z mamą? Czy mama podjęła pracę?
Mama była sanitariuszką doktora, który miał na nazwisko Pegi – to był Łotysz, który został wygnany z Łotwy. Jak on się dostał do Niemiec – nie wiem. Pamiętam tylko, jak opowiadał mamie, że w ciągu jednej nocy kazali im się spakować i wyjechać z Rygi, a dalszych jego losów nie pamiętam. Tak że mama była pielęgniarką, sanitariuszką, przy doktorze Pegi. Dla całego naszego obozu.
Jak długo pani tam była? Czy zaraz po wyzwoleniu mama chciała szybko wracać do Polski?
Nie, nie wróciłyśmy pierwszym transportem, dlatego że straszono nas, że w Warszawie jest tyfus, że jest jakaś epidemia, że możemy się rozchorować…
Mama wolała poczekać. Przyjechałyśmy drugim transportem, wtedy, kiedy UNRRA zorganizowała profilaktyczne zastrzyki przeciwko tyfusowi i paratyfusowi. Pamiętam, że te zastrzyki były robione pod łopatki i lekarz z UNRRY robił je na dwie ręce. Dzieci były dzielniejsze, niż dorośli; bo te zastrzyki wszystkich dotyczyły. To były bardzo bolesne zastrzyki – i zawsze po tym zastrzyku szłam z zaciśniętymi pięściami, z wyciągniętymi do przodu rękoma i pokazywałam, że mnie nic nie boli, że nic mi się złego nie stało.
Przyjechałyśmy drugim transportem. Do Międzylesia. Siedziałam w wagonie ze wszystkimi, a moja mama pełniła służbę w wagonie sanitarnym. Transport jechał dosyć długo. Pamiętam jak przejeżdżaliśmy przez Wrocław – cała stacja we Wrocławiu, wszystko było poniszczone, pełno szkła na peronach. Przedtem na dwa tygodnie zepchnęli nas na boczny tor na Pragę czeską…
Podróż trwała parę tygodni. Jeszcze na terenie Niemiec, zbuntowałam się i jak był postój na stacji, to wysiadłam i zaczęłam szukać tego wagonu sanitarnego. I w ostatniej chwili, już pociąg prawie ruszał, mama wciągnęła mnie za ręce do tego wagonu, zła, niezadowolona. Ale ja powiedziałam, że się nie ruszę, że jadę razem z mamą. Pamiętam, że w tym wagonie sanitarnym była z grubej deski bardzo duża kołyska, w którą się zmieściłam. I ja sobie w tej kołysce spałam – nie wiem, jak długo, wiem tylko, że mama mnie w pewnym momencie budzi i mówi: „Słuchaj, my jesteśmy w Polsce”. Ja mówię: „Niemożliwe!” Mama mówi: „To przeczytaj”. I zobaczyłam taki długi napis i tak „Mi-ę-dzy-ly-e-sie” – przeczytałam. To był właśnie ten punkt repatriacyjny.
Później był powrót do Warszawy – pamiętam Dworzec Główny, pełno wysiadających ludzi, furmanki, pełno gruzów… Mama podała adres gdzieś w Śródmieściu i okazało się, że ten dom jest zbombardowany.
Podała adres znajomych?
Tak, chyba znajomych. Nie wiem, dlaczego nie podała od razu na Hrubieszowską… Podała adres albo do znajomych, albo może do wujka – bo mieszkał gdzieś na Złotej. Tam wszystko było w gruzach, wobec tego podała adres na Pragę, bo dowiedziała się, że Praga jest niezniszczona. Pojechałyśmy przez most pontonowy. Nie wiem, dlaczego to się nazywało „pontonowy most”, bo to były – z tego, co pamiętam – łodzie ustawione jakby w poprzek, na całej Wiśle, i na tym były dechy. I trzeba było przeczekać, bo to wszystko się ruszało – i te dechy, i te łodzie. Tak, że wpuszczano na ten most ileś tylko furmanek i trzeba było czekać na swoją kolejkę, aż te furmanki zjadą na drugi brzeg i dopiero następna partia… Tak, żeby tego mostu nie przeciążyć.
I wtedy mieszkałam na ulicy 11 Listopada, u takiej harcerki, instruktorki, znanej postaci – Wiśki Gronostajskiej.
A co się stało z mieszkaniem na Hrubieszowskiej?
Na Hrubieszowskiej to była specyficzna sprawa. Dlatego, że tam były właściwie takie dwa porządne domy – dom pocztowców, Hrubieszowska 7 i dom, w którym ja mieszkałam, Hrubieszowska 6. Natomiast w posesjach, chyba pod numerami: 4 i 3, mieszkali węglarze i koniarze – taki prosty element, niezbyt ciekawy, który jakby nam zazdrościł tego wszystkiego. I oni nie dali się złapać – w czasie wyganiania wszystkich z Hrubieszowskiej pokryli się gdzieś w kominach i przetrwali to Powstanie. I potem pozajmowali nasze mieszkania, pokradli wszystko…
Dom ocalał, ale mieszkanie było splądrowane i zajęte przez obcych ludzi. Tak, że jak mama pytała się tam o różne rzeczy, to oddano jej tylko cztery ewangelie na takim biblijnym bibułkowym papierze, mocno sfatygowane. I twierdzono, że tylko tę jedną rzecz znaleziono. I nie chciano nawet – bo ja tam byłam z mamą po powrocie, po jakimś czasie w tym mieszkaniu – nawet nie chciano z mamą specjalnie rozmawiać.
A mama usiłowała jakoś odzyskać to mieszkanie, interweniować w urzędach?
Nie, nie przypuszczam, żeby to mamie nawet przyszło do głowy, bo mama najpierw wzięła, chyba z ministerstwa, kolonie w Rabce-Słone, dla dzieci. Na Turbaczu byli wtedy jeszcze partyzanci, których UB ganiało po Rabce. A potem, nie wiem czy przed pobytem w Rabce, czy później, był taki apel do harcerzy, do instruktorów, żeby się zgłosili do pracy w wiosce szwajcarskiej Domsuiss. Jakaś fundacja szwajcarska postawiła tam domki, zagospodarowała cały teren i to było dla polskich powojennych dzieci. Taki gest ze strony Szwajcarów. I mama pracowała tam jako wychowawczyni – harcerka-wychowawczyni.
Mama zabrała mnie ze sobą. Te kolonie w Rabce były przez okres wakacji, a tam byłam pewnie z rok.
Była taka znana postać po wojnie, pani doktor Hanna Dworakowska. Wielka społecznica. I ona potem ściągnęła mamę do Państwowego Domu Małych Dzieci, na Bielany, na ulicę Przybyszewskiego, gdzie była dyrektorką. I na ulicy Kleczewskiej załatwiła mamie taki pokoik na facjatce. I tam mieszkałyśmy, a mama pracowała w tym domu dziecka, a potem przeniosła się na Nowogrodzką, do księdza Boduena, i tam prowadziła sekcję adopcyjną