menu

Suchta Elżbieta – „Stałam się świadkiem II wojny światowej”

Suchta Elżbieta – „Stałam się świadkiem II wojny światowej”

Elżbieta Suchta, ur. w 1935 r., w czasie okupacji hitlerowskiej mieszkała w Ożarowie Mazowieckim. Tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego wraz z matką, Anną Kamińską, oraz trzymiesięczną siostrą Joanną przyjechała do Warszawy, gdzie zatrzymała się w domu swojej babci przy ul. Hożej 39. W pierwszych dniach października 1944 r. rodzina została wygnana do obozu Dulag 121, skąd, dzięki ingerencji ojca Pani Elżbiety oraz pomocy obozowej sanitariuszki, udało im się wydostać na wolność. Swoje wspomnienia z czasu II wojny światowej Pani Elżbieta przekazała Muzeum Dulag 121 w 2021 r.

Wybuch wojny we wrześniu 1939 roku zastał mnie w Warszawie na ulicy Kopernika 11, gdzie wraz z mamą i przyrodnim bratem schroniliśmy się przed pierwszymi działaniami wojennymi. W pamięci czteroletniego dziecka, którym wówczas byłam, zapisały się obrazy nadlatujących nad stolicę niemieckich samolotów i złowróżbny warkot ich silników, ludzi próbujących gasić kubłami wody wybuchające wokół pożary budynków. Ale o dziwo zachowały się też inne obrazy, np. pani w zielonym kapeluszu, która przykuła moją uwagę w tłumie ludzi zgromadzonych w holu naszej kamienicy, służącym wtedy za schron. Alarmy bombowe stały się wówczas nowym i częstym elementem wojennej codzienności. 

Nastała okupacja niemiecka i trudne dla mnie i moich rodziców lata spędzone w Ożarowie koło Warszawy. Dom, w którym mieszkaliśmy, należał do ówczesnego volksdeutscha, niejakiego Lejbranta. Nasz kontakt z nim ograniczał się do okazjonalnych spotkań związanych z odbiorem czynszu za mieszkanie. Pojawiał się zwykle z karabinem i to był powód, dla którego bardzo się go bałam (już wtedy rozumiałam, że karabin symbolizuje zło).

W tych ciężkich czasach mój ojciec  pracował nieregularnie. Dochody były więc niewystarczające. Jadaliśmy skromnie. Pamiętam jakieś dziwne potrawy z brukwi i smalec ze skwarkami rozcieńczony mlekiem, który piliśmy, bo podobno miał nas wzmocnić.

Codziennie nękał nas warkot nadlatujących bombowców, natrętny, dudniący, wwiercający się w czaszkę. Dźwięk ten prześladował mnie jeszcze długo po wojnie, wywołując od razu niepokój i skojarzenie z wojną.

Nastąpił trudny dla wszystkich okres okupacji – pięć lat wyrzeczeń i pięć lat upokorzeń. Aż nadszedł rok 1944. Polacy poderwali się do walki, siły niemieckie na wielu frontach słabły, a do Polski zbliżał się front wschodni. Moi rodzice uznali, iż Ożarów jest miejscem mało bezpiecznym w czasie działań wojennych, podjęli więc decyzję o wyjeździe do Warszawy.

31 lipca 1944 roku wyjechaliśmy konnym wozem do stolicy na ulicę Hożą 39, gdzie mieszkali rodzice mamy.  Właścicielką lokalu była moja babcia (zwana Babulką). Dziadka już wówczas nie było, ponieważ zmarł w grudniu 1943 roku. Rodzice liczyli się z tym, że działania wojenne mogą potrwać dłużej i że przyjdzie nam spędzić dłuższy czas w Warszawie, dlatego  wieźliśmy ze sobą sporą aprowizację: mąkę, kaszę jęczmienną, okupacyjną marmoladę i jajka (w słoju ze szkłem wodnym). Mój ojciec miał dołączyć do nas następnego dnia. Tak się jednak nie stało, gdyż 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie i dojazd do stolicy stał się niemożliwy. Tego dnia mama, wracająca z miasta, ledwo zdążyła dotrzeć na Hożą 39 przed ostatecznym zamknięciem bramy. To była godzina 17.00 i początek powstania. Pozostałyśmy zatem same, tj. mama z moją  3-miesięczną siostrą Joanną, ja oraz Babulka, jako właścicielka mieszkania, które miało nam odtąd służyć, o ironio, za bezpieczne lokum.

Karta tymczasowego pobytu wystawiona na nazwisko Anny Kamińskiej, matki Elżbiety Suchty. Ze zbiorów prywatnych

Już wkrótce okazało się jak naiwne było nasze myślenie o bezpiecznym schronieniu na Hożej. Mieszkanie mieściło się bowiem na IV piętrze, łatwo je zatem było obserwować, a co za tym idzie – ostrzeliwać z poczty przy ulicy Poznańskiej (budynek ten stoi do dziś, pełniąc dalej tę samą funkcję; podobnie jak kamienica przy ulicy Hożej 39, która również pozostała w stanie prawie nienaruszonym). Kule wpadały do pokoju przy najmniejszym ruchu dostrzeżonym przez snajpera z dachu. W pomieszczeniu tym, dokąd był prąd, można było przygotować posiłek na maszynce elektrycznej. Pierwsza próba skorzystania z tej możliwości  zakończyła się fiaskiem, gdyż nasze pojawienie się w salonie babci spowodowało natychmiastowe wystrzelenie w naszym kierunku kilku pocisków karabinowych i zmusiło nas do wyczołgania się stamtąd dosłownie na kolanach. Ryzyko było zbyt duże.

Nie pozostało nam więc nic innego, jak przeniesienie się do piwnicy, na co zdecydowała się również większość lokatorów mieszkających na wyższych piętrach. Na składach węgla przykrytych deskami, papierami, kapami zorganizowano legowiska do spania i całość przystosowano do wykonywania codziennych czynności życiowych, jak jedzenie i higiena osobista. Tak więc niemal całe życie codzienne koncentrowało się w piwnicy. W taki sposób wegetowaliśmy do końca powstania.

Nie mam pojęcia, w jaki sposób mamusia z babcią przygotowywały posiłki. Z racji posiadania tylko czterech produktów, było one straszliwie monotonne, na zmianę: kluski, kasza jęczmienna, okupacyjna marmolada, czasami – jajko. Po wojnie długo nie mogłam patrzeć na kaszę. Maleńką Joannę mama początkowo karmiła piersią. Potem pokarm straciła, więc skorzystała z pomocy znajomej pielęgniarki, która, od czasu do czasu, ze szpitala przy ulicy Hożej 63 dostarczała mleko w proszku. Potem i to się kończyło i, jak opowiadała mama, Joannę karmiono kluskami z olejem. Czasem znalazł się ktoś, kto ofiarował kawałek koniny lub warzywo, np. marchewkę, dla mojej siostry. Wydarzeniem, które sprawiło nam – dzieciom z podwórka (a było nas troje) wielką radość w tym smutnym okresie głodu, było jedzenie bezowych bananów (po pół banana określonego dnia) pochodzących z zapasów jednego z lokatorów oficyny Hoża 39, który wypiekł je jeszcze przed powstaniem. Uznał on, że należy je rozdać dzieciom. Te ówczesne rarytasy jedliśmy przez zaledwie kilka dni, ale cóż to musiała być za rozkosz dla spragnionego słodyczy i łaknącego odmiany podniebienia, skoro tak zapadły mi w pamięć!

Na początku powstania miało miejsce niecodzienne zdarzenie, czyli chrzest Joanny. Ktoś udostępnił pokój na parterze, znalazł się ksiądz, natomiast w zastępstwie ojca chrzestnego, przybył z ulicy Pięknej, przejściami podziemnymi, mój dziadek (ojciec mojego taty), co wtedy było jeszcze możliwe, bowiem większość Śródmieścia znajdowała się w rękach Polaków, a stanowiska ich – w miarę ustabilizowane. Nieświadomi długości trwania powstania staraliśmy się żyć normalnie w tych anormalnych warunkach.

To cud, że prawie do końca powstania mieliśmy dostęp do wody oraz elektryczność.  Filtry warszawskie działały, z niewielkimi przerwami spowodowanymi zwykle zniszczeniem sieci przez pociski armatnie. Pamiętam wyprawę z mamą po wodę, której ujęcie znajdowało się na terenie szpitala przy ulicy Poznańskiej. Naturalnie wiązało się to z dużym ryzykiem. Najpierw musiałyśmy dotrzeć przebitymi przejściami pod budynkami i ulicami do niebezpiecznego miejsca przy ulicy Poznańskiej; następnie trzeba było przebiec (przeskoczyć) błyskawicznie i chyłkiem, pod ostrzałem, otwarty odcinek trasy między ulicami Hożą a Poznańską, aby dotrzeć do źródła wody (kranu wychodzącego z ziemi), nabrać ją, a potem w ten sam sposób wrócić. Ten odcinek był szczególnie ostrzeliwany przez Niemców i wymagał wielkiej zręczności, szybkości decyzji oraz odwagi, aby w odpowiednim momencie skoczyć i nie dać się zabić.

Okupanci używali kilku rodzajów broni dalekiego zasięgu. Były to krowy, berty i szafy. Strzelali z nich przynajmniej kilka razy dziennie, a wszystkie wydawały charakterystyczne dźwięki w momencie ich uruchamiania, np. ryku krów, skrzypienia czy zgrzytu. Na tej podstawie orientowaliśmy się, jak daleko są ustawione, po jakim czasie nastąpi wybuch oraz w jakim kierunku polecą pociski. Liczyliśmy czas od momentu ostatniego dźwięku do wybuchu. Dla własnego dobra bezpieczniej było się wtedy schronić w piwnicy. Pod  koniec powstania taki pocisk z berty trafił niespodziewanie w kamienicę obok, przy ul. Hożej 37. Nasz budynek zadrżał, w korytarzu piwnic zakotłowało się od pyłu rozbitych murów ścian, aż trudno było oddychać. Byliśmy przekonani, że trafiono w nas, ale na szczęście nie. Wszyscy musieliśmy zakryć nosy i usta mokrymi chustkami, aby się nie udusić.

Niebezpiecznie było również na podwórku, na którym często bawiliśmy się my, dzieci. Ciągle spadały tam odłamki pocisków (które namiętnie zbierałam), przelatywały zabłąkane kule karabinowe, na dachach grasowali snajperzy. Pod tym względem nie byłam zbyt posłuszną córką i wymykałam się często spod kontroli mamy. Nie mogłam bowiem pogodzić się z brakiem swobody.  

Jako dziewięcioletnia dziewczynka nie znałam uczucia lęku przed utratą życia. Mogę nawet powiedzieć, że pojawiał się u mnie rodzaj brawury. My, dzieci, przeżywaliśmy powstańcze zdarzenia na swój sposób i często pałaliśmy chęcią dokonania czegoś nadzwyczajnego, wierząc, że jeśli to uczynimy, upodobnimy się do walczących powstańców. Takim bohaterskim wyczynem była w naszym mniemaniu wyprawa na strych kamienicy przy  Hożej 39 w poszukiwaniu snajpera, który z dachu strzelał do ludzi. Z duszą na ramieniu przewertowaliśmy zakamarki strychu, nikogo jednak nie znajdując. O tych zabawach mama nigdy się nie dowiedziała.

Walcząca Warszawa broniła się zaciekle, żeby jednak osiągać zwycięstwa potrzebowała pomocy z zewnątrz. Mniej więcej od połowy powstania kilkakrotnie nad stolicą pojawiały się eskadry angielskich samolotów (mówiono, że to alianci) dokonujących zrzutów. Witane były zawsze bardzo entuzjastycznie. Potem okazało się, że ta pomoc nie zawsze była skuteczna, bo część zrzutów spadała na stronę niemiecką. Dawała jednak nadzieję, że inne kraje o nas nie zapomniały. Podziwiałam te wysoko lecące maszyny, urzeczona miarowym dźwiękiem ich silników, ale przede wszystkim misją, którą wykonywały, wszak broni wciąż brakowało. Było to o tyle ważne, że obszar kontrolowany przez powstańców zacieśniał się. Walki o każdy kawałek ulicy czy domu stawały się coraz bardziej zaciekłe. Budynki przechodziły z rąk do rąk, kurczyły się również dzielnice będące w rękach Polaków.

Chyba na przełomie sierpnia i września ogłoszono pierwszy termin opuszczenia Warszawy przez mieszkańców. Ludzie jednak byli nieufni, krążyły różne niepokojące opowieści na temat zachowania Niemców. Mama i babcia także rozważały tę możliwość. Przeczuwając coś złego, panicznie bałam się tego wyjścia. Mój gwałtowny i rozpaczliwy protest doprowadził do odstąpienia od tego zamiaru. Stało się więc jasne, że zostaniemy na Hożej i przyjmiemy niepewny los, jaki nas czekał. (Potem dowiedziałyśmy się, że podobno transport tych wychodźców do Pruszkowa, odbył się w urągających warunkach i że Niemcy strzelali do ludzi).

W drugiej połowie powstania coraz więcej ludności cywilnej musiało opuszczać swoje dotychczasowe dzielnice mieszkalne z powodu ich zrujnowania. Przybywało więc ludzi w dzielnicach znajdujących się w rękach Polaków. Do nas dołączyła rodzina z Czerniakowa, która wydostała się dosłownie spod gruzów zawalonego domu. Od tej chwili dzieliliśmy z nimi naszą niewielką piwnicę, legowiska i zmniejszające się zapasy żywności.

Wszyscy zdawali sobie sprawę, że powstanie upada. Dochodziły do nas makabryczne relacje o tym, jak Niemcy źle traktują ludność zastaną w zdobytych kamienicach. Coraz częściej zadawano sobie pytania, jak długo wytrzymamy, czy przeżyjemy? Nie było złudzeń co do tego, że siły powstańców są na wyczerpaniu.

Wieści na temat walk docierały do nas przez łączników przechodzących piwnicami i podwórkami w rejonie ulicy Hożej – wszak ta część Śródmieścia ciągle była w posiadaniu Polaków. Wiadomości więc czerpaliśmy z pierwszej ręki.

Pewnego dnia, już pod koniec września, gruchnęła pełna grozy wiadomość, że pozycje polskich stanowisk na Hożej są zagrożone, że Niemcy przełamują ich opór i są tuż-tuż, że bez skrupułów masakrują ludzi zgromadzonych w piwnicach, wrzucając tam granaty. To była dramatyczna noc, nikt nie spał. Czekaliśmy w napięciu, w pełnym rynsztunku, gotowi na najgorsze. Ludzie modlili się, ktoś głośno odmawiał litanię. Ja, zdając sobie sprawę, że dzieje się coś złego, płakałam. Tylko mała Joanna była niczego nieświadoma. Do końca nocy na szczęście nic się nie stało. Rano przyszła wiadomość, że powstańcy utrzymali się na swoich stanowiskach. Atak Niemców został odparty, a my – uratowani. Nadzieja powróciła.

W kilka dni później rozeszła się wieść, że walczące strony zawarły porozumienie, a  pierwsze dni października zostały przeznaczone na legalne opuszczenie stolicy przez mieszkańców. Działania wojenne zostają zawieszone.

My opuszczamy mieszkanie na Hożej 3 października 1944 roku. Wraz z nami uczynili to inni. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy wychodzimy na zewnątrz, na światło, jest cisza, nikt nie strzela! Naszym oczom ukazuje się wstrząsający widok: ogromne morze ruin, pod którymi zniknęły ulice, domy i znane mi miejsca. Straż niemiecka pilnuje porządku. Wtapiamy się w tłum warszawiaków, ciągnący się kilometrami i powoli posuwamy do przodu, co wcale nie jest łatwe z powodu nierówności terenu – po drodze napotykamy doły, rowy, resztki barykad. Pamiętam też inny obraz: Niemca pomagającego mamusi przeprowadzić wózek przez jakiś rów. Jesteśmy obładowane różnymi tobołkami do granic możliwości, podobnie jak reszta ludności. Wózek z moją małą siostrą wypełniony jest po dach, a Joanna leży na samym jego szczycie. Dzień był ciepły, a my dźwigamy na sobie liczne warstwy odzieży, głównie tej zimowej! Po jakimś czasie okazuje się, że pędzą nas w kierunku Dworca Zachodniego. Zmęczenie marszem staje się coraz bardziej odczuwalne, zwłaszcza, że nie wzmacniamy się jedzeniem, bo na to nie ma czasu. Na dworcu Niemcy ładują nas do odkrytych wagonów, stłoczeni jedziemy w nieznane. Kilkunastokilometrowa trasa dłuży się. 

Nasza podróż kończy się w Pruszkowie. Zeskakujemy z platform wagonów. Wokół jest pełno straży niemieckiej, widać jakieś tory kolejowe. Natychmiast w głowie rodzi się szaleńcza myśl: „Uciekać”! Przez chwilę wydaje się to takie proste, tylko przeskoczyć szyny i zniknąć w ciemności, ale po racjonalnej ocenie sytuacji i zapowiedzi strzelania do uciekinierów, rezygnujemy z pomysłu i posłusznie dołączamy do sformowanego pochodu. Tymczasem zapada zmrok (jest ok. 18.00). Ruszamy w nieznanym kierunku. Towarzyszy nam strach, bo przed nami wielka niewiadoma. Trzymam się kurczowo mamusi, aby nie zgubić się w tłumie. Przy trasie pochodu, z boku, stoją pielęgniarki PCK lub RGO i coś wykrzykują. Moja dziecięca głowa wyczuwa grozę sytuacji. Nerwy puszczają i zaczynam płakać. Wtedy mama uspokaja mnie słowami: „Nie płacz, pomódl się do dziadziusia, żeby nas ratował”. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dociera do nas monotonne wołanie: „Anna Kamińska, Ożarów!”, „Anna Kamińska, Ożarów!” (to moja mama). Rzucamy się w kierunku tego głosu i natykamy na pielęgniarkę PCK. Okazuje się, że wzdłuż trasy pochodu, którą idziemy, takich „aniołów” jest kilkanaście. Otrzymujemy informację, że mój tata wszedł w  kontakt z wolontariuszkami PCK i podał im nasze dane do poszukiwania. Pielęgniarka błyskawicznie zawiadamia ojca o odnalezieniu nas.

Pełne  nadziei,  że tata będzie nas ratował, docieramy do ogromnej hali fabrycznej z betonową podłogą i potężnymi filarami. W posadzce są wgłębienia z przeznaczeniem na  spływ nieczystości. Warunki straszne! Szukamy miejsca do rozłożenia się z naszymi rzeczami, do odpoczynku i do spania. Dokoła podobne grupy ludzi organizują sobie lokum. Robi się coraz ciaśniej, aż trudno wyodrębnić swój kąt.  

Rano znowu przeżywamy chwile grozy, bowiem zaskakuje nas akcja spędzenia wszystkich ludzi na dziedziniec poza halą fabryczną. Celem niemieckich działań jest selekcja ludności,  czyli wyszukanie ludzi do przymusowej pracy; słyszy się też o oddzielaniu dzieci od rodziców. Strażnik niemiecki biega z nahajką krzycząc „Raus!”,  „Raus!”. Zdenerwowanie nasze osiąga szczyt, gdyż wciąż nie widać mojego ojca. W hali ukrywa się już tylko kilka rodzin. Chcąc opóźnić moment opuszczenia tego pomieszczenia, chowamy się za jeden z filarów, aby Niemiec nas nie dostrzegł. Niepokój rośnie, wciąż czekamy na tatę. Znowu wpadam w rozpacz i znowu mama każe mi się modlić do dziadka. Mija kilkanaście sekund i nagle… słyszymy ryk (sic !) mojego ojca: „Anna Kamińska, Ożarów!”. Widzę go jakby to było dziś. Wpada z impetem do opustoszałej hali i od drzwi wejściowych krzyczy głośno nazwisko mamusi. Rzucamy się w jego kierunku. Nie ma czasu na powitanie! Ojciec prowadzi nas do jakiegoś pomieszczenia, którym okazuje się sala dla volksdeutschów. Panuje w nim normalna atmosfera spokoju. Inna rzeczywistość! Mamy zachowywać się cicho, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Tata znika, a po jakimś czasie pojawia się pielęgniarka z kanapkami i kawą z mlekiem kozim. Zaleca ostrożne jedzenie, w niewielkiej ilości, bowiem nasze żołądki odwykły od normalnego pożywienia. W tym czasie mój tata załatwia zwolnienie nas z obozu. Po latach opowiadał, jak się to odbyło. Z komendantem obozu rozmawiał dwukrotnie. Przy pierwszej próbie został wyrzucony za drzwi. Po upływie 15 minut spróbował ponownie, pomodliwszy się uprzednio. Za drugim razem komendant podpisał zwolnienie, co wiązało się równocześnie z otrzymaniem przepustki upoważniającej do opuszczenia przez nas obozu. Wychodząc, nie byliśmy pewni, czy mijając liczne posterunki, ktoś nie strzeli nam w plecy. Mimo zdenerwowania, szliśmy jednak odważnie, nie oglądając się za siebie. Za rogiem ulicy czekał na nas wóz konny. Dopiero wtedy poczuliśmy się bezpieczni! Radość z odzyskanej wolności, świadomość, że znowu jesteśmy razem i wracamy do domu była niedającym się opisać uczuciem!

W kilka dni po powrocie z tego piekła, mamusia omal nie umarła. Skumulowane w czasie powstania przeżycia, nieustanne napięcie nerwowe, ciągły lęk o życie nas wszystkich spowodowały, że organizm nie wytrzymał. Nastąpiło kompletne załamanie psychiczne i zapaść. Walka o życie mamusi trwała 2 dni. Lekarz ratował ją zastrzykami z glukozy, aby podtrzymać pracę serca, była przecież jeszcze młodą kobietą. Te dramatyczne chwile zapadły mi w pamięci bardzo wyraźnie i po tylu latach odbieram je tak samo dramatycznie jak wtedy. Przesilenie w końcu ustąpiło, mamusia wróciła do przytomności i do życia.

Jeśli chodzi o postać mojego taty, to urósł on w oczach wszystkich do rangi bohatera.  Niewątpliwie, w kontakcie z komendantem obozu pomogła mu biegła znajomość języka niemieckiego. Wykazał się przy tym nadzwyczajną odpowiedzialnością i determinacją w ratowaniu najbliższych. Potem w podobny sposób wyciągnął z obozu swojego ojca i jego żonę.

Warto podkreślić, że w czasie trwania powstania zrozpaczony tata wielokrotnie próbował przedostać się przedmieściami Warszawy do Śródmieścia. Codziennie też oglądał łuny nad palącym się miastem i nasłuchiwał, z którego rejonu pochodzą odgłosy walki.

Kilka słów wspomnień należy się mojej Babulce. W czasie powstania dzielnie wspomagała moją mamę. Z nas wszystkich poniosła chyba największą stratę, bowiem straciła cały swój dobytek. Nie słyszałam jednak nigdy, by uskarżała się na swój los, który po wojnie obszedł się z nią bardzo niesprawiedliwie. Początkowo wynajmowała mały pokoik w Brwinowie, zarabiając dawaniem lekcji muzyki. Będąc w sędziwym wieku, zamieszkała u syna, który w 1946 roku powrócił z obozu jenieckiego w Niemczech.

Niestety, nie potrafię napisać nic o pielęgniarce, która przyczyniła się do odnalezienia nas. Gdy zetknęłyśmy się z nią w Pruszkowie był już mrok. Pamiętam, że była w pelerynie z kapturem, średniego wzrostu, energiczna. Rodzice moi na pewno zachowali dla niej dozgonną wdzięczność za jej bezinteresowny wyczyn. Po wojnie, u nas w domu, na temat  powstania niewiele się rozmawiało z nami – dziećmi.  Pewnie dlatego, żeby nie przywoływać bolesnych wspomnień i abyśmy zapomniały o tym tragicznym czasie.

Ja, mimo woli, stałam się świadkiem II wojny światowej, której nie rozumiałam, ale ogrom przeżyć był tak wielki, że nie dało się ich wyrzucić z pamięci, czego owocem są niniejsze wspomnienia.

Elżbieta Suchta, 1944. Ze zbiorów prywatnych
Anna i Bohdan Kamińscy z córkami, zdjęcie powojenne. Ze zbiorów prywatnych

Powiązane hasła

”None

Skip to content