Frydrych Iwona – „Po prostu, żeby przeżyć”
Iwona Frydrych z d. Chodowicz, ur. w 1942 roku, z walczącej stolicy została wyniesiona przez rodziców, Władysławę i Tadeusza, po upadku Starego Miasta, w pierwszej połowie września 1944 roku. Wraz z ludnością Starówki pognano ich do obozu przejściowego Dulag 121, skąd, szczęśliwie unikając rozdzielenia, zostali skierowani do Opoczna. Po wojnie osiedlili się w Pruszkowie, gdzie pani Iwona mieszka do dziś. Rozmowa została przeprowadzona w 2014 roku w Muzeum Dulag 121.
Nazywam się Iwona Frydrych. Urodziłam się w 1942 roku w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu 29. Moi rodzice, w dniu wybuchu powstania wychodząc do pralni po jesionkę ojca, nie wrócili już do domu, ponieważ powstanie zastało ich na ulicy. Nigdy do domu nie dotarli i zostali z małym dzieckiem tak, jak stali. W tracie strzelaniny otwierały się jakieś bramy, ludzie wołali, żeby uciekać z dzieckiem, ktoś nam udzielił schronienia. Później, wiem z opowiadań, że pewien czas spędzili w kwaterze AK na ulicy Freta. Ojciec mój chciał się dostać do domu, żeby wziąć przynajmniej najpotrzebniejsze rzeczy, najbardziej wartościowe, jednak nigdy nie dotarł. Mówił, że był już dosłownie naprzeciwko. Dom, w którym mieszkali moi rodzice, jako ostatni uległ zbombardowaniu, wszystko wokół leżało w gruzach, natomiast ten dom stał i rodzice mieli nadzieję, że w jakiś sposób dostaną się do swojego mieszkania. W trakcie ostatniego nalotu, kiedy dom został zburzony, mój ojciec był w bramie, naprzeciwko. Widział, jak się pali nasze mieszkanie. Często nasze życie zależy od przypadku – ojcu było w jakiś sposób niewygodnie i przeniósł się w tej bramie na drugą stronę, a na jego miejscu stanęła siostra zakonna i prawie że w tej samej chwili odłamek pocisku ją trafił, śmierć na miejscu. To, co przeżyli Warszawiacy, jest rzeczą tak straszną, że moi rodzice mówili, że nigdy by sobie nie zdawali sprawy, że człowiek może takie sceny widzieć i przeżyć.
Jeszcze przed upadkiem powstania, kiedy wszystko leżało w gruzach, moi rodzice i powstańcy, ludność bezdomna, zgromadzili się w którymś z kościołów w okolicy Krakowskiego Przedmieścia, nie wiem, jaki to był kościół. Ja tam wtedy byłam pod opieką kilkunastoletniej siostry rodzonej mojej mamy. Byliśmy pod częścią chóru. Kościół się zawalił, dużo ludzi zginęło, siostra mamy – ja spałam w wózku – nachyliła się nade mną, chcąc mnie uchronić od sypiącego się tynku i została przewalona gruzami. Po odkopaniu i wyciągnięciu mnie i tych osób, które tam ocalały, ludzie po prostu nie wierzyli, że z tak rozbitego wózka wyszło dziecko bez absolutnie żadnych obrażeń.
Po upadku powstania ludzie uciekali. Rodzice mieli propozycję przejścia kanałami, ale z jakiś względów, brakowało chyba siostry mamy albo ojca, rodzina nie chciała się rozłączać. W związku z tym, rodzice zostali aż do wejścia Niemców. Później była taka wstępna segregacja ludności, to znaczy, Niemcy wzięli kobiety i dzieci na jedną stronę, a mężczyzn na drugą. Od razu ludzie wiedzieli, że ta druga grupa… że coś jest nie w porządku. Rzeczywiście, ta druga grupa została rozstrzelana. Do tej drugiej grupy wciągano mojego ojca i wtedy moja matka uczepiła się jego marynarki i powiedziała, że wszystko jedno gdzie idą, byle ich tylko nie rozdzielać. Zrobił się zator, przybiegł Niemiec, który znał trochę język polski, spytał się, o co chodzi. Rodzice powiedzieli, że grupa jest im obojętna, nie chcą się tylko rozdzielić i wtedy Niemiec kazał podwładnemu przepuścić rodziców do tej innej grupy, która, jak się okazało, wylądowała w Pruszkowie.
Rodzice opowiadali, że w czasach okupacji działy się bardzo różne rzeczy. Właśnie w trakcie tego pędzenia ludności cywilnej do obozu, jakiś Niemiec podbiegł do mojego ojca, który niósł mnie na rękach, i włożył mu w kieszeń marynarki butelkę z białą kawą, pokazując, że to dla dziecka. Ojciec nie bardzo wierzył Niemcom, bo czego się można było po nich spodziewać, ale najpierw sam spróbował tą kawę i mnie nią napoili.
Czy pani wie dokładnie, kiedy państwo wyszli z Warszawy?
Po upadku Starówki, to był początek września. Co do dokładnej daty, wiem, że to była pierwsza połowa września, na pewno.
Po przywiezieniu tutaj, do Pruszkowa, była wstępna segregacja ludności. Mamy siostrę, Wandę Długalczyk, która ma udokumentowane przejście przez ten obóz i inne obozy, Niemcy odesłali do grupy, która przeznaczona była do obozu koncentracyjnego. Mój ojciec, chcąc za wszelką cenę ją ocalić, dawał jej mnie na ręce, bo Niemcy wypuszczali ludzi, którzy mieli małe dzieci na rękach. Ona nie chciała mnie wziąć, twierdząc, że rodzice są, dziecko powinno być z rodzicami. Ojciec liczył na to, że ona wyjdzie, trzymając mnie. Moja mama była bardzo chora, więc sądził, że Niemcy ją wypuszczą, bo widać, że kobieta jest ciężko chora, z bardzo wysoką gorączką, a ojciec sobie poradzi, ucieknie po prostu. Ale stało się inaczej. Siostra została zabrana do Oświęcimia, a ojca z matką i mnie wzięli do innej części. Mój ojciec, z narażeniem życia, w nocy, przeczołgał się pod wagonami do niej i proponował jej ucieczkę, tą samą drogą, która doszedł. Nie mógł jej do końca życia tego darować, że ona się bała i nie chciała z ojcem uciekać.
Wiem, że warunki tutaj, w Pruszkowie, były straszne. Była jakaś pomoc dla mieszkańców Warszawy, którzy byli w obozie, ale akurat rodzice nie mieli szczęścia, nie dotarła do nich. Z takich opowieści, które mój ojciec czasami powtarzał, to od razu po przywiezieniu też była tutaj, w Pruszkowie, taka wstępna segregacja i mojego ojca, który trzymał mnie na ręku, przekazano do grupy kierowanej do Generalnej Guberni, natomiast moją matkę, ponieważ była sama i była bardzo chora, do obozu. Potem matka zabrała mnie, więc sytuacja się zmieniła – matkę do wypuszczenia, ojca do obozu. Wtedy mój ojciec powiedział, że mama musi zabrać mnie i zostać, bo jest chora i inaczej nie przeżyje, a kiedyś to się skończy i on mamę odnajdzie. Ojciec był czynnym sportowcem, był bardzo wysportowany i w momencie, kiedy rodzina już się pogodziła, Niemcy na chwilę odwrócili uwagę, ojciec się schylił po kawałek chleba. W tym momencie, kiedy się schylił, mówił, że wpadła mu taka myśl do głowy, żeby uciekać. Niemcy, którzy się po prostu tego nie spodziewali, byli zszokowani. Ojciec roztrącił bardzo szybko ten konwój i zaczął uciekać. Mówił, że na pewno pobił wszystkie rekordy, jakie miał przez całe życie, że nie pamięta, żeby dotykał ziemi, czuł tylko pęd powietrza przy uszach, przy twarzy. Była jakaś grupa, która wykonywała jakieś prace na terenie obozu i ojciec biegł w ich kierunku. Niemcy strzelali za ojcem, ale nie trafili. Grupa się rozstąpiła, ojciec wszedł w środek, ktoś ojcu podał jakieś grabie, szereg się zamknął. Ojca potem mama odszukała i potem razem już byli do momentu wywożenia z obozu.
Zostali wywiezieni do Opoczna. Moja mama w Tomaszowie Mazowieckim miała koleżankę, której rodzice byli właścicielami restauracji i mama liczyła po prostu na ich pomoc i do nich ze mną, bardzo chorą, wybrała się. Oczywiście uzyskałam pomoc lekarską.
Czy pamięta pani, czy, po dotarciu do Opoczna, ktoś się wami zaopiekował, np. Rada Główna Opiekuńcza, były robione jakieś spisy?
Nie, nie pamiętam, znaczy, ja nie pamiętam, bo ja miałam dwa lata, ale rodzice o tym nie wspominali i mówili, że po prostu, jakoś im ta pomoc zawsze uciekała, że musieli sobie sami radzić. Gdyby mieli jakąś opiekę, nie uciekaliby, prawda, do Tomaszowa Mazowieckiego, nie szukaliby pomocy u znajomych. Do rodziców nie dotarła taka pomoc.
Mój ojciec mówił, że jak wtedy lekarz zobaczył mamę i dziecko ścięte przez wszy, to po prostu osłupiał, bo nigdy czegoś takiego nie widział. Kiedy ja leżałam gdzieś tam na zapleczu, wszedł jakiś oficer niemiecki i pyta się, co to za dziecko tutaj leży. „Czy to dziecko żyje?”, „Tak żyje, ale jest bardzo chore”, „A czy to dziecko oglądał lekarz?”, „Tak” i tutaj zaordynował jakiś lek, „Ale ten lek jest, po prostu, nie do zdobycia”. „Jaki to jest lek?” Przypuszczam dzisiaj, że to był antybiotyk. Dostał karteczkę z nazwą leku i proszę sobie wyobrazić, że Niemiec przyniósł, nieodpłatnie, ten lek dla mnie. Stosunki między rodziną mamy koleżanki a moimi rodzicami bardzo szybko zaczęły się układać kiepsko. Dosłownie jak ja tylko stanęłam na nogi, oni obiecywali dużą pomoc mamie i mnie, natomiast uważali, że ojciec powinien iść do partyzantki, dlatego, że u nich wszyscy mężczyźni byli w lesie. Na to moja mama odpowiedziała, że się nie rozstali w Warszawie, nie rozstali w obozie, przeżyli tyle, że chcą razem, w obojętnie jakich warunkach, przeżyć. Przyszedł z pomocą brat koleżanki mamy, który, jako młody chłopak, ale chyba najlepiej rozumiejący sytuację, postarał się załatwić rodzicom jakiś maleńki pokoik, maleńkie mieszkanko. Mama mówiła, że było wielkości mniej więcej naszego przedpokoju. Moja mama usiadła, przypomniała sobie nasze ładne, warszawskie mieszkanie. Rodzice nie byli ludźmi wybitnie zamożnymi, ale mój ojciec dobrze zarabiał i rodziców było stać na mieszkanie na Krakowskim Przedmieściu, gdzie to była taka ekskluzywna dzielnica. Wiem jeszcze, z opowiadań mojej mamy, że do pracy mój ojciec odjeżdżał tuż sprzed domu, dlatego, że na Krakowskim Przedmieściu, przed wojną, chodził tramwaj i taki był przystanek przed naszym domem. Moja rodzina ma w ogóle korzenie warszawskie, mój ojciec urodził się i wychował w Warszawie, dziadek jest z Warszawy, ponieważ moja rodzina ma korzenie rzemieślnicze, w związku z tym to rzemiosło zawsze przy mieście było.
Tutaj wygląda to jak bajka, ale to nie jest bajka, życie czasem pisze zaskakujące scenariusze. Zaraz po sprowadzeniu się do tego mieszkanka, w którym był zorganizowany siennik ze słomą oraz jakiś stolik ze stołkiem czy dwoma, za kilka godzin, czy może już następnego dnia, tego nie wiem, ktoś zastukał do drzwi. Przyszła kobieta i mówi, że widzi, że mieszkają tutaj nowi ludzie z maleńkim dzieckiem, ona posiada po swoim dziecku łóżeczko razem z pościelą, czy oni by nie chcieli przyjąć tego łóżeczka. „Tak, oczywiście.” Po wyzwoleniu jeszcze się w tym łóżeczku wychowała moja siostra, to łóżeczko przyjechało z nami do Pruszkowa. Po kilku tygodniach, zbliżały się święta Bożego Narodzenia, znowu ktoś zastukał do drzwi i ta sama osoba przyniosła dla mnie choineczkę, ubraną całkowicie, i jakieś drobiazgi. Wiem, że rodzice korzystali z pomocy państwa Neumannów, którzy tam mieszkali. Wydaje mi się, że to właśnie od tych państwa rodzice otrzymali sporą pomoc.
Mój ojciec również opowiadał takie zdarzenie, które go w jakiś sposób wzruszyło. Wyszedł rano, godzina taka wczesnoranna, późną jesienią, kiedy jest długo ciemno. Jechał jakiś gospodarz wozem przykrytym plandeką, zatrzymał konia i woła do ojca „Nie ma pan zapałek? Papierosa chcę podpalić”, ojciec podszedł, podpalił mu tego papierosa, spojrzał z bliska w twarz i mówi „Pan nietutejszy”, „Nie”, „Bo ja tutaj z widzenia wszystkich znam. A skąd pan jest?”, „Z Warszawy”, „Co? Z Warszawy?”. Wysiadł z wozu, rozwinął plandekę, wyjął główkę kapusty, podał mojemu ojcu i mówi „My wiemy, co Warszawa przeżyła, niech pan to zaniesie do domu, żona coś z tego zrobi”.
Po wyzwoleniu rodzice nigdy już nie chcieli mieszkać w Warszawie – chociaż, według mojej wiedzy, były takie możliwości, ale również nie chcieli się wynosić daleko od Warszawy. Poza tym, pani tego nie pamięta, ale ciągle była taka psychoza, że będzie zaraz wojna, zaraz Niemcy będą strzelać, trzeba zrobić zapasy, ale ze względu na szkołę, na dzieci, na bliskość miejsc, w których się wychowali, nigdy nie chcieli wyprowadzić się daleko. Ale często, jak chodziliśmy po Warszawie, to ojciec mi pokazywał, „Tu, za mojego dzieciństwa było to, tam był to, a tu jest kościółek na Woli, gdzie się bronił generał Sowiński”. Jak mi na przykład opowiadał, że w miejscu, gdzie w tej chwili jest Muzeum Narodowe była ślizgawka, to mi się to w głowie nie mieściło.
Wszystko, co pani opowiedziałam, znam z opowiadań, bo jako dwuletnie dziecko nie mogę tego pamiętać, aczkolwiek pamiętam taką migawkę, jedną taką rzecz, z czasu kiedy byłam bardzo mała. Nikt mi w to nie wierzy, tylko ojciec, ponieważ on sam też miał z bardzo wczesnego dzieciństwa jakieś takie obrazki, fotografie. Pamiętam, jak mnie ojciec w nocy wyciągał z łóżeczka i zaplątała mi się noga w taką siatkę, dziecinne łóżeczka miały takie siateczki. Jest gdzieś klatka schodowa, ojciec ze mną zbiega, denerwuje się i obraca, pamiętam białe schody, odwraca się i woła moją mamę, „Zostaw wszystko i uciekaj!”. Prawdopodobnie była to scena z mieszkania na Krakowskim Przedmieściu.
Najlepiej, obronną ręką z tego wszystkiego, wyszedł brat mojego ojca, ponieważ on się ożenił i jego teściowie na peryferiach Warszawy mieli domek, w stronę Otwocka, trudno jest mi dokładnie powiedzieć gdzie, ale on przeniósł się wraz z żoną do teściów i w jakiś sposób uniknął tej pożogi. To się stało na krótko przed Powstaniem Warszawskim, wcześniej on też w Warszawie mieszkał. Dziadkowie również zostali wysiedleni z Warszawy i już nigdy do Warszawy nie wrócili. Z ciekawości, mogę pani powiedzieć, jakie mam pierwsze wspomnienia z Pruszkowa.
Proszę.
Nie wiem, który to był rok, byłam bardzo mała, byłam ciepło ubrana, więc to była albo jesień, albo zima i jestem przed stacją PKP w Pruszkowie. Nie wiem, w jaki sposób się tam znalazłam, tego nie pamiętam. Tam, gdzie kiedyś była fabryka ołówków stała kobieta i w koszyku miała jabłka. Ja pamiętam, jak mnie te jabłka zafascynowały. Mój ojciec o coś tam pytał, czy rozmawiał, a ja się schyliłam, wzięłam jedno jabłko i co sił zaczęłam uciekać w kierunku ulicy Ołówkowej. Kobieta podniosła krzyk, „zabrała mi jabłko!”, mój ojciec mnie dogonił, odebrał mi to jabłko i zwrócił właścicielce. Pamiętam, jak bardzo płakałam o te jabłka. Pamiętam, jak przyszliśmy do domu i ojciec opowiadał to zdarzenie, bardzo zrozpaczony, że nie mógł mi tego jabłka kupić. Ja nie mam pretensji do tej kobiety, bo ona na pewno na chleb dla swoich dzieci te jabłka sprzedawała. Ale pamiętam, co powiedziała moja matka, „To nie mogłeś jej tak gonić, żeby jej nie złapać?”.
Kiedy się państwo sprowadzili do Pruszkowa?
Zaraz po wyzwoleniu, to było około 45 roku chyba, dlatego, że w 46 roku urodziła się moja siostra, już na POWiu [ulica Polskiej organizacji Wojskowej – przyp. red.]. Moja mama, która się zarzekała – nigdy przedtem nie była w Pruszkowie – że będzie miała przez ten „obrzydliwy Pruszków” przejeżdżać, to go naokoło stacją ominie. A potem los tak zrządził, że zamieszkała tutaj. A dlaczego? Mój ojciec po wyzwoleniu zostawił nas w Tomaszowie, przyjechał rozejrzeć się za jakąś pracą i zobaczył, że tutaj się organizuje Zjednoczenie Przemysłu Obrabiarkowego. Potem powstało CBKO [Centralne Biuro Konstrukcji Obrabiarek – przyp. red.], w którym mój ojciec też pracował, bo miał wykształcenie techniczne. Nie było gdzie sprowadzić żony, dziecka i ktoś ojcu powiedział, że jest tutaj wdowa po prawniku, pamiętam nazwisko, pani Turalska, która chce wyjechać do rodziny gdzieś w okolice Poznania, czy do samego Poznania i zwalnia się mieszkanie, ładne mieszkanie, i pani chętnie by odstąpiła w rozliczeniu część rzeczy, żeby z sobą nie zabierać, bo nie jest jej potrzebne. Był to bardzo dobry układ dla moich rodziców.
Jeszcze chcę powiedzieć, że nieszczęścia chodzą parami i moi rodzice, konkretniej to moja mama, miała modrzewiowy dom w Rybienku nad Bugiem, kiedyś, przed wojną, była to elegancka miejscowość i w czasie okupacji uderzył w niego piorun i ten dom całkowicie spłonął. Ponieważ dom był ubezpieczony, tzw. fajerkasa, mój ojciec w jakiś sposób załatwił, że rodzice dostali te pieniądze z ubezpieczenia i je przeznaczyli na urządzenie się, na zakup tego mieszkania na odstępne państwu Karlickim. Było to dosyć ładne mieszkanie, trzypokojowe, z balkonem, mile wspominam. Dzisiaj jest inna numeracja, wtedy to było POW 11, mieszkania 8, potem zostało to zmienione na Armii Krajowej, dzisiaj jest inna numeracja, tam jest chyba 3. Złożyłam kiedyś wizytę właścicielom, pokazałam okna, w których mieszkałam i kolejno wymieniłam, że tu jest kuchnia, tu jest łazienka, tutaj te okna z balkonem to jest jeden pokój, tu jest drugi pokój, a trzeci pokój wychodzi od ulicy. Ten trzeci pokój zajmowałam ja z siostrą i pamiętam, że moją najlepszą zabawą to było plucie z okna na przechodniów, jak matka nie widziała.
Czy pani, wychowując się w Pruszkowie, znała jakieś takie rodziny Warszawiaków, które się do Pruszkowa sprowadziły?
Absolutnie. Jestem chyba jedyną warszawianką. Jak bawiłam się z dziećmi, chodziłam do szkół tutaj, nie spotkałam nikogo, kto by miał takie korzenie jak ja. Mój ojciec urodził się i wychował w Warszawie, moja matka urodziła się gdzie indziej, ale również spędziła życie w Warszawie, wychowała się, wyszła za mąż. Chodziłam tutaj do szkoły podstawowej nr. 1, kończyłam liceum Zana, potem po studiach miałam tzw. skierowanie do pracy, tak wtedy było, wyjechałam do Rzeszowa, w Rzeszowie urodziłam córkę, mój mąż dostał pracę w Warszawie i znowu się sprowadziliśmy do Pruszkowa, gdzie mieszkam po dzień dzisiejszy.
Jak w późniejszych czasach, po wojnie, pani rodzice odnosili się do tego epizodu z obozem? Przecież mieszkali niedaleko.
Powiem pani tak, ja też miałam w życiu różne historie, choć nie przeżyłam wojny, ale żyje mi się ciężko. Jeżeli człowiek jest ogromnie zrozpaczony, jest po prostu w ekstremalnej sytuacji, to jest głuchy i niemy jak ociosany pień. Tak jesteśmy ustawieni, żeby przetrwać. Rodzice nigdy nie chcieli chodzić na żadne filmy wojenne, na „Kanał” jak wszyscy, nie. „Ja widziałem, jak ludzie przechodzą przez kanały, widzieliśmy, jak przechodzi przewodnik, my to wszystko widzieliśmy, po co mamy to oglądać? Pokazać ci bramę, gdzie się z tobą chowaliśmy?”. To są rzeczy, z których po prostu człowiek sobie nie zdaje sprawy, że taki ogrom przeżyć, takie sceny jesteśmy w stanie przeżyć. Ojciec miał takiego kolegę, który też wichrami wojny został gdzieś, w okolicach powstania, rzucony poza Warszawę i z sentymentu do Warszawy przeniósł się. Wtedy Warszawa była miastem zamkniętym, więc on nie mógł w samej Warszawie, ale zamieszkał w Piastowie i mówił do mojego ojca, że zrezygnował z wielu rzeczy, z sentymentu do Warszawy. Ale to już nie jest ta sama Warszawa, to są inne relacje, to są inni ludzie. Proszę Pani, rzeczy, które w jakiś sposób przeżywamy bardzo silnie, zostawiają w nas ślad. I jest w nas pewna taka samoobrona, że pewne rzeczy się wyrzuca, staramy się zapomnieć, po prostu, żeby przeżyć.