Ilona Korompay – Wspomnienia z Powstania Warszawskiego i obozu Dulag 121
Ilona Korompay urodziła się w 1918 r. w Przemyślu. W 1930 r. wraz z rodzicami – Mieczysławą z d. Grabas i Emanuelem Aladarem Korompay oraz młodszymi siostrami Martą i Elżbietą – przeprowadziła się do Warszawy. Po zdanej maturze w 1938 r. rozpoczęła studia stomatologiczne, które musiała przerwać z powodu wybuchu II wojny światowej. Ojciec jako oficer rezerwy WP, został wzięty do niewoli sowieckiej, przetrzymywany w obozie w Starobielsku i zamordowany w Charkowie w kwietniu 1940 r. W czasie okupacji niemieckiej razem z matką i siostrą Elżbietą działa w konspiracji. Ilona Korompay pracowała w wydziale łączności Komendy Głównej AK. Od 1944 r., po tragicznej śmierci siostry i matki, ukrywała się pod fałszywym nazwiskiem Halina Wicińska i znalazła zatrudnienie w fabryce obuwia. Po zakończeniu Powstania Warszawskiego trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd została wywieziona do wsi Jasionna, niedaleko Opoczna. Po zakończeniu wojny pracowała jako katechetka, m.in. we Wrocławiu. Była również pracownikiem Biblioteki Politechniki Szczecińskiej. Pani Ilona zmarła w 2010 r. Poniżej publikujemy fragment wspomnień Pani Ilony Korompay spisanych i opracowanych przez Panią Barbarę Agnes Pietrzak OV, które zostały opublikowane w książce „Tyś opiekunem sieroty” (Warszawa 2017).
Powstanie Warszawskie 1944 r.
Wojna trwa już 5. rok. Dłużej już żyć nie można w tym nieustannym napięciu i męczeństwie. Zaczęliśmy przygotowywać się do ostatecznej rozprawy z okupantem. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta; Niemcy coraz częściej urządzali zbiorowe egzekucje uliczne. Młodzież była w pełnym pogotowiu bojowym. Wraz z koleżanką Wandą Zaborowską[1], fachową pielęgniarką i instruktorką w AK, zgłosiłam się po przydział do mającej się rozpocząć akcji. Pan porucznik wyznaczył mi bazę pielęgniarską na Mokotowie. Spostrzegł jednak, że kuleję z powodu guza na stopie. Rozkazał go natychmiast operować. Zrobiono mi ten zabieg w filii szpitala Świętego Ducha na Krakowskim Przedmieściu. Z głęboką raną pokuśtykałam do domu na ul. Ludną. Na Mokotów w końcu nie poszłam, zostałam tutaj z gorączką i chorą nogą. Po paru dniach odwiedziła mnie koleżanka Jadwiga Jełowicka i kiedy już miała wrócić do domu o godzinie siedemnastej (był to 1 sierpnia 1944 r.), usłyszałyśmy odgłosy detonacji i działań wojennych, które coraz bardziej się nasilały. A więc to już POWSTANIE. Boże, pomóż nam! Dopiero po dziesięciu dniach Jadwisia mogła wrócić do domu, gdy przebito przejścia przez piwnice, dzięki którym powstały podziemne korytarze pod całym miastem.
Krowa
Piwnice domu PKO przy ul. Ludnej były bardzo głęboko pod ziemią. Schodziło się do nich po wielu wysokich schodach. Był to prawdziwy labirynt piwnic, który coraz gęściej zapełniał się zmaltretowaną ludnością. A powietrze było aż gęste! Różne też były tam sytuacje. Ranni i chorzy wymagali opieki lekarskiej, której niestety nie było. Były też kobiety w zaawansowanej ciąży i musiały rodzić w tych anormalnych warunkach. Przede wszystkim brakowało wody i opatrunków. Bardzo przydatna była bielizna pościelowa, którą darło się na opatrunki. Odważniejsi wymykali się z piwnicy do swoich mieszkań, aby przynieść konieczne rzeczy. Często wymykały się nawet podczas nalotów czy ataków wroga, który stosował tak zwane krowy. Były to pociski rozpryskujące się. Nieustannie drżały mury od takich detonacji. Ja także wychodziłam do naszego mieszkania, aby coś przynieść, najczęściej ciepłe ubrania i pończochy dla dziewcząt z oddziału „Zośka”. Nocne i ranne chłody mocno dawały im się we znaki, gdy były na warcie. Wspomagaliśmy się wzajemnie i wszystko było wspólne. Modliliśmy się, aby nie być pogrzebanym żywcem. Podczas jednej z takich wypraw do mieszkania stałam przy oknie w kuchni i widzę, jak zapalony pocisk leci w moją stronę i za moment rozpryśnie się w kuchni.
– Boże, ratuj!
Pocisk uderza w rynnę obok i zsuwa się po niej, sycząc okropnie. Byłam bardzo wstrząśnięta, bo znów ominęła mnie śmierć. To było dla mnie kolejne cudowne ocalenie. Kiedy Niemcy opuścili nasz dom, stał się on wkrótce twierdzą dla powstańców. W piwnicach chroniła się ludność z okolicznych domów zdobytych już przez Niemców. Ofiarnie współpracowali z powstańcami, na przykład gasili pożary wzniecane przez pociski, szczególnie na dachu. Pamiętam Węgra, adwokata z Budapesztu, który uratował się z getta warszawskiego i wraz z dziesięcioletnim Witusiem odważnie podpalał czołgi niemieckie butelkami z benzyną. Obydwaj zginęli w takiej akcji. Nie udało się jednak utrzymać tej twierdzy i powstańcy musieli wycofać się na ul. Wilanowską. Teraz po długim, nieustannym bombardowaniu zaległa złowroga cisza. Niemcy czołgami sforsowali bramę wjazdową i zarządzili natychmiastową i całkowitą ewakuację. Z białą flagą wyszli jako pierwsi administrator z córką Krysią, potem jego sąsiedzi, którzy mieli śliczną córkę, i ja. Woleliśmy wyjść niż być żywcem spaleni w piwnicach – bo tak najczęściej robili Niemcy.
Ilona Korompay (pierwsza z prawej) z mamą Mieczysławą i siostrą Elżbietą, 1938 r., ze zbiorów Ilony Korompay
Obrazek Serca Pana Jezusa
Był 17 września 1944 r. Ewakuowali nas pijani Ukraińcy, własowcy w niemieckich mundurach. Czołgi stały w pogotowiu, aby zmiażdżyć opornych. W śmiertelnym strachu wychodziliśmy z domu. Oficer własowiec spostrzegł jedną piękną dziewczynę i oddzielił naszą grupę, to jest 6 osób, z całego konwoju i zaprowadził do mieszkania w wypalonym domu przy ul. Kościuszki obok szpitala PCK na Solcu. Tu rozkazał na siebie czekać. Przyszedł dopiero w nocy, wezwał tę młodą dziewczynę do pokoju. Boże, ratuj ją, modliliśmy się gorąco. Po chwili wyszła, dając znak, że udało się. Kolejno wchodzili inni na krótką chwilę i milcząc, wychodzili. Byłam na końcu. Weszłam do zrujnowanego pokoju. Kiedyś musiała to być piękna biblioteka. Oficer siedział przy biurku, na którym kopciła się świeczka. Zażądał dowodu osobistego. Podałam dowód na nazwisko Ilona Korompay, bo dowód na Halinę Wicińską świadomie zostawiłam w piwnicy. W dowodzie miałam obrazek Serca Pana Jezusa, a on długo mu się przyglądał, jakby sobie chciał coś przypomnieć. Spojrzał na mnie uważnie, oddał dowód i obrazek i kazał mi wyjść. Po chwili odszedł od nas bez słowa. Pozostaliśmy sami w tym domu do rana. Towarzysze moi spytali mnie:
– Ile mu dałaś? Co mu dałaś za uwolnienie?
A ja zdziwiona mówiłam:
– Nic mu nie dałam, bo mnie o nic nie pytał.
– Kłamiesz, nie chcesz się przyznać. My daliśmy mu dolary i złoto.
Pomyślałam, że mam dwie ślubne złote obrączki rodziców, i dałabym mu, ale przecież milczał. To dzięki łasce Serca Pana Jezusa zostałam uwolniona, i to bez okupu.
Obrazek Serca Pana Jezusa
należący do Autorki
Doczekały szczęśliwego zakończenia wojny i złożyłam je na odbudowę kościoła św. Andrzeja Boboli przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Obrazek mam przy sobie do tej pory, zamieszczam go obok.
„Muszę na was krzyczeć”
Rano poszłam do szpitala, gdzie dowiedziałam się, że tę ładną dziewczynę razem z rodzicami odwieziono karetką sanitarną do Łodzi. Ukrainiec dotrzymał zobowiązania. Zostali uratowani. A my, pozostała trójka, ruszyliśmy w drogę przez spalone, całkowicie zniszczone miasto w kierunku Pruszkowa, gdzie koncentrowano ludność cywilną, a po selekcji odtransportowywano do obozów koncentracyjnych lub obozów pracy albo po prostu rozstrzeliwano. Ojciec Krysi był ciężko chory. Z najwyższym wysiłkiem szedł wsparty na nas. Ciągle się potykaliśmy w zagruzowanym terenie. Wypalone domy sprawiały okropne wrażenie, wszędzie pusto, ludzi nie ma. Nigdzie nawet śladu trawki czy zielonego listka na drzewie. Tylko czerwona cegła piekła w oczy; zdawało mi się, że słyszę, jak jęczy i ocieka krwią ofiar… Gdy minęliśmy plac Piłsudskiego i znaleźliśmy się na ul. Elektoralnej, nagle usłyszeliśmy silny warkot nadlatujących samolotów. Były to samoloty alianckie, które zrzuciły upragnioną amunicję. Niestety, większość spadła na teren już zdobyty przez Niemców. Ta wizyta aliantów dodała nam sił. Szliśmy w kierunku Woli, gdzie natknęliśmy się na prowizoryczne niemieckie koszary Wehrmachtu. Wartownik zatrzymał nas i, o dziwo, zaczął z nami rozmowę, wyrażając współczucie dla naszego losu i dla tego zniszczonego miasta. Martwił się, bo w Niemczech silne bombardowania aliantów niszczyły miasta i zabijały ludność niemiecką, więc może i jego rodzinę spotkało to samo…
Straszna jest ta wojna! Chcąc nam jakoś pomóc, ofiarował swój chlebak, w którym był cukier w kostkach i suchary. W tej samej chwili wyszedł z budynku oficer niemiecki i popatrzył w naszą stronę, a nasz rozmówca szybko powiedział:
– Przepraszam, ale teraz będę musiał na was krzyczeć.
I huknął z całej siły:
– Banditen, raus!
Popychając nas kolbą od karabinu na zewnątrz wejścia.
– Raus, raus!
Ale z oczu niemal leciały mu łzy. Wbrew swoim przekonaniom musiał krzyczeć ze strachu przed władzą. Wzmocnieni cukrem i sucharami dobrnęliśmy do szpitala na Woli. Od razu w drzwiach zostaliśmy serdecznie przywitani przez dr Semadeni[2], która była naszym profesorem na wydziale stomatologii, na którym przed wybuchem wojny studiowałyśmy razem z Krysią. Pani doktor od razu się nami zajęła. Ojca Krysi ulokowała na oddziale męskim, a Krysia miała tam być salową. Mnie przydzieliła na oddział staruszek. Śmiertelność była tam ogromna. Po kilku dniach dowiedziałyśmy się o ewentualnej ewakuacji chorych do Milanówka. Dzięki pani dr Semadeni pojechaliśmy wszyscy troje pierwszym transportem z chorymi. My jako służba szpitalna z opaskami na rękawach i z białą flagą na wozie. Były to trzy furmanki zaprzężone – każda w jednego nędznego konika. Na wozach jakieś tobołki, a na nich chorzy przeróżnie obandażowani. Byli to ranni młodzi akowcy. Kontrolowani po drodze przez Niemców dojechaliśmy jednak szczęśliwie do Milanówka, gdzie rozdzielono chorych, umieszczając ich w prywatnych domach.
Ocalona przez Maryję
Październik 1944 r. Milanówek.
Zamieszkaliśmy u znajomych w opustoszałej willi. Ja zajmowałam się zaopatrzeniem, Krysia zaś opiekowała się ojcem. Obie ukrywałyśmy się na strychu. Zaczęło się prowizoryczne życie w ciągłym niebezpieczeństwie, bo Niemcy robili obławy na warszawiaków, nazywając ich bandytami. Chyłkiem i z duszą na ramieniu wychodziło się z domu na targ, aby kupić chleb. Był piękny, pachnący, kilogramowy. Kiedy wreszcie udało się go kupić, zjadałam cały sama z wielkim apetytem, a dopiero następny zanosiłam do domu. Dla uchodźców z Powstania sytuacja stawała się coraz trudniejsza, więc kto tylko mógł, wyjeżdżał stąd. Tylko czym? Pociąg w stronę Łowicza podstawiano raz na tydzień, ale nigdy nie było wiadomo, kiedy to nastąpi. Czekanie na stacji groziło aresztowaniem. Kiedy wreszcie udało się wsiąść do pociągu, Niemcy robili kontrolę i aresztowali warszawiaków. Postanowiliśmy jednak wyjechać. Cudem udało się nam wsiąść do wagonu, który był niesamowicie zatłoczony. W pewnym momencie weszli Niemcy i jak zwykle zaczęli szukać warszawiaków. Wyglądających bardzo nędznie Krysię z ojcem pominięto, ode mnie natomiast zażądano dowodu. Niemiec bardzo badawczo przypatrywał się mojej twarzy, porównując ze zdjęciem w dowodzie. Miałam twarz okręconą chustką, udając, że bolą mnie zęby, ponieważ korzystałam z mojego prawdziwego dowodu, a moje nazwisko, było przecież ciągle na czarnej liście poszukiwanych przez gestapo. Pasażerowie przyglądali się temu z przerażeniem. Mężczyźni zaciskali zęby, a kobiety składały ręce jak do modlitwy. Niemiec groźnie mi się przyglądał, a ja znów całym sercem błagałam Matkę Bożą o ratunek! Wreszcie powolnym ruchem oddał mi dowód i wyszedł z przedziału. Pasażerowie, współczując mi, pytali:
– Cóż pani ma za dowód, że tak długo go oglądał? Łaska Boża, że tak się skończyło.
Mimo ogromnego tłoku, ktoś ustąpił mi miejsca, a ja, odetchnąwszy z ulgą, opadłam na to siedzenie. Po chwili pociąg ruszył w kierunku Łowicza i już bez kontroli dojechaliśmy do celu. Stamtąd pieszo poszliśmy do majątku Jasionna, który był własnością państwa Chabowskich.
Ilona Korompay, ze zbiorów Autorki
Nocnik i zaświadczenie
Listopad 1944 r. Obóz w Pruszkowie.
Rodzina państwa Chabowskich przyjęła nas bardzo gościnnie. Ich dom stał się ratunkiem dla wielu uciekinierów z Warszawy. Było nas coraz więcej i siłą rzeczy warunki stawały się coraz trudniejsze, a jednak dzięki Opatrzności Bożej nikt nie był głodny. Docierały do nas wiadomości, że coraz więcej rannych powstańców przybywa do Milanówka; chcieliśmy więc sprawdzić, czy są tam też nasi najbliżsi. Wydelegowano mnie, jako osobę samotną (po stracie całej rodziny), ponieważ nikogo nie narażałam na aresztowanie. Ofiarowany mi kiedyś przez Niemca chlebak napełniłam cukrem i suszoną kiełbasą i ruszyłam w drogę w kierunku Warszawy. Po przejechaniu paru stacji skontrolowano nasz pociąg i tych, co mieli przy sobie większą ilość żywności, zaaresztowali jako szmuglerów, mnie również. Noc przesiedziałam w miejscowym areszcie razem z pijakami i prostytutkami. Rano załadowano nas do samochodu (budy) i zawieziono do obozu w Pruszkowie. Obóz znajdował się na terenie warsztatów kolejowych; był to teren ogromny, a ludzi było już tam tysiące. Panował tu głód, a dodatkowo sytuację pogarszała jesienna, dżdżysta pogoda. Stało się w kolejce po gorącą kawę, ale niestety tylko znikoma ilość najenergiczniejszych ją zdobywała. Noc spędzało się na jakichś połamanych deskach, meblach; niektórzy rozniecali odważnie ogień i oczyszczali swą odzież z insektów. Ja, dzięki Bogu, jeszcze ich nie miałam, chociaż stale chodziłam w jednym ubraniu. Miałam sznurowane buty i płytkie kalosze, które chroniły obuwie. Słowem, cały dobytek nosiłam na sobie. Niestety, wkrótce jeden z kaloszy zgubiłam w błocie, kiedy wychodziłam nocą do latryny. Zjadłam już wszystkie zapasy, które miały być dla powstańców w Milanówku i postanowiłam pojechać pierwszym transportem, który Niemcy zorganizują. Od lekarza obozowego, który był Polakiem, dostałam zaświadczenie, że jestem chora, ale nie umiałam odczytać, co to za choroba. Wkrótce miał być transport dla chorych. Wiadomo było, że będziemy jechać w zamkniętym wagonie, więc zaczęłam się do tego przygotowywać. Zauważyłam, że pewien staruszek pił kawę z białego, emaliowanego nocnika. Obserwowałam więc, co dalej będzie się z nim działo. Przez parę dni nikt go nie używał, stał pod ławką. Kiedy więc w nocy Niemcy zarządzili alarm, wzięłam ten nocnik i stanęłam jako pierwsza w szeregu do transportu, trzymając go w ręku, ponieważ nie miałam gdzie go schować. Niemcy, patrząc na mnie, uśmiechali się i w ten sposób rozładowała się chociaż trochę ta ponura atmosfera. Mnie natomiast zadziwił inny widok. Otóż w hali tej było nas z tysiąc osób, na wieść jednak o transporcie nagle zrobiło się pusto. Wszyscy chcieli się ukryć, jedni pod łóżkami, inni pod szafami. Sprawiało to wrażenie, jakby meble się ruszały. Dopiero kiedy Niemcy spuścili psy, zaczęło się wyciąganie ludzi spod mebli i w ten sposób przymuszani stawali do szeregów. Gdy uzbierał się w końcu wystraszony tłum, ruszyliśmy przez błota do odległych wagonów. Kiedy już miałam się wgramolić do tego towarowego wagonu, zsunął mi się z nogi ten jedyny już kalosz. Niemiec poświecił mi latarką, abym go mogła wyciągnąć z błota, a następnie pomógł mi wsiąść i kiwał z uznaniem głową na widok mojego jedynego bagażu.
– Ja, ja, gut, gut – mruczał.
Kiedy wagon się wreszcie zapełnił, zamknęli nas i zaplombowali. Było nas ponad setka, w tym kobiety z dziećmi i kilku mężczyzn. Wkrótce okazało się, że mój nocnik stał się niezbędny dla wszystkich przebywających w wagonie. Zawartość wylewaliśmy przez szparę w podłodze, którą zrobili mężczyźni. W ten sposób mogliśmy utrzymać w wagonie względną czystość. Nie mogliśmy się zorientować, gdzie nas wiozą; czy to jeszcze Polska, czy może już Niemcy. W końcu, po około trzech dniach, wyładowano nas w polu i pieszo dotarliśmy do najbliższej wioski, eskortowani przez Niemców z psami. Była to wioska koło Drzewicy. Tam rozdzielono nas do różnych chałup. Ja nadal miałam przy sobie ten nocnik. Przydzielono mnie wraz z dwiema innymi kobietami (matką, która dobrowolnie poszła, aby nie rozłączać się z aresztowaną córką) i umieszczono nas w pustej izbie, gdzie za całe umeblowanie służył snopek słomy rzucony na podłogę.
Pracowaliśmy na kolei, kopiąc rowy pod nowy odcinek torów między Drzewicą a Opocznem. Pilnowani byliśmy przez żołnierzy Wehrmachtu, którzy nie byli dla nas źli, ponieważ czuli, że ich panowanie niedługo może się skończyć. Ja wraz z innymi niwelowałam teren pod szyny; obracałam łopatą tak niezręcznie, że Niemcy z politowaniem patrzyli na mnie. Ale mnie nie bili. Po kilku dniach do obozu przyjechał lekarz i wydzielił chorych, wśród których znalazłam się i ja, kiedy pokazałam mu zaświadczenie otrzymane od lekarza w Pruszkowie. Odjechaliśmy do szpitala w Opocznie, gdzie czekaliśmy na korytarzu na decyzję, co dalej. W pewnym momencie wprost zamarłam, ujrzawszy z daleka mojego kierownika z fabryki obuwia w Warszawie, który mnie znał pod nazwiskiem Wicińska. Skryłam się szybko za moich towarzyszy, abym nie została rozpoznana, i znów prosiłam usilnie Maryję o pomoc. I, o dziwo, skierował się w inną stronę. Nas natomiast zaprowadzono do samochodu i odwieziono do najbliższej stacji kolejowej. Dostaliśmy zaświadczenia, że jesteśmy zwolnieni z wszelkiej przymusowej pracy, i puszczono nas wolno. Kiedy dobrnęłam do Jasionnej, na mój widok ucieszyli się wszyscy, że wróciłam. Dużo później dowiedziałam się, że zaświadczenie, które miałam od lekarza z Pruszkowa, zawierało rozpoznanie, że jestem chora wenerycznie, a tylko dlatego, aby mnie uratować, bo Niemcy panicznie bali się tych chorób. Jak to dobrze, że na początku o tym nie wiedziałam, bo z pewnością takie oszukane zaświadczenie natychmiast bym porwała, i byłabym pewnie oburzona na lekarza, że w ten sposób chce mnie ratować. A teraz jestem mu niezmiernie wdzięczna.
Mięso armatnie
Zbliża się koniec wojny! Jest grudzień 1944 r. Zima staje się coraz mroźniejsza. Ciągle w oddali słychać odgłosy działań wojennych. Właściwie to już przywykliśmy do tego. Czasami przez nasz teren wracali Niemcy z frontu na Wschodzie. Jak oni teraz wyglądali: poranieni i z licznymi odmrożeniami; w milczeniu znosili swoją klęskę i z wdzięcznością przyjmowali każdy przejaw współczucia. Minęły święta Bożego Narodzenia i zaczął się nowy 1945 r. Niemcy coraz częściej, w pośpiechu wycofywali się z zajętych terenów. 17 stycznia został przełamany front pod Warką i wojska sowieckie szeroką masą posuwały się błyskawicznie na Berlin. Były to wojska złożone z ludów Dalekiego Wschodu. Ubrani byli w kufajki i walonki. Broń nosili na sznurku, szli po cichutku jak dzikie zwierzęta i stale powtarzali: „Berlin, Berlin”. Na pewno żaden z nich nie powróci do rodzinnej ziemi, szli bowiem jako mięso armatnie na pierwszy ogień.
Ilona Korompay,
ze zbiorów Autorki
Jutrzenka wolności
Dzięki staropolskiej gościnności państwa Chabowskich jakoś przetrwaliśmy najcięższy okres; teraz otworzyła się przed nami możliwość wyjazdu z Jasionny. Krysia z ojcem wyjechali w stronę Krakowa, a ja samotnie w stronę Warszawy. Był luty 1945 r. Nie było żadnych środków lokomocji, szłam więc piechotą wzdłuż torów kolejowych. Pierwszego dnia przeszłam około 30 kilometrów. Leciałam jak na skrzydłach, bo skończyły się wreszcie łapanki i aresztowania, rozpoczynała się wolność.
W Milanówku spotkałam serdeczną koleżankę, Danutę Stabrowską-Aniołową, która zaproponowała mi wspólną drogę do Wielkopolski, a ponieważ była głucha i miała pod opieką chorego ojca, poprosiła mnie więc o pomoc w tej drodze. Zgodziłam się i powędrowaliśmy razem, najpierw do Poznania, gdzie oni pozostali, ja natomiast ruszyłam dalej, do Środy niedaleko Poznania, gdzie zamieszkałam na czas nieokreślony u ich krewnych, państwa Szmidtów. Byli to ludzie bardzo dobrze sytuowani, mieszkali w pięknej willi; do nich należał również tartak, a także skład materiałów budowlanych. Do moich obowiązków należała opieka nad dwójką bardzo żywych chłopców w wieku 4 i 6 lat. Warunki miałam teraz bardzo dobre i mój organizm szybko się wzmocnił. Zbliżała się wiosna 1945 r.; uwaga wszystkich zwrócona była na przebieg ostatnich działań wojennych w oczekiwaniu na zakończenie wojny.
Wreszcie wolność!
Stało się to 8 maja, ale wiadomość o tym dotarła do nas dopiero 9 maja z rana. Radość była nie do opisania. Nareszcie wolność! Ale jaka ona będzie, bo mamy przecież teraz w ojczyźnie innych, nieproszonych gości? Zastanawiałam się, co robić. Czy wrócić do Warszawy, czy może pozostać tutaj. Wracając z kościoła po rannej Mszy świętej, zauważyłam na ulicy porzucony dowód osobisty; zaniosłam go na posterunek wojskowy. Okazało się, że w ten sposób wmieszałam się w jakąś grubszą aferę, ponieważ właściciel tego dowodu był poszukiwany, a mnie chciano zatrzymać dla złożenia wyjaśnień. Dzięki szybkiej interwencji państwa Szmidtów, notabli tej miejscowości, udało mi się wywinąć z tej przykrej przygody. To zadecydowało o moim szybkim wyjeździe do Warszawy. Tym razem dzięki moim chlebodawcom na drogę do Warszawy byłam zaopatrzona wspaniale. Otrzymałam nowe ubranie, bieliznę osobistą i żywność. Najważniejsze były buty, które podarował mi ruski żołnierz Griszka. Był on ordynansem ruskiego pułkownika zamieszkującego chwilowo u państwa Szmidtów. Powracali do Moskwy autem pełnym łupów zagrabionych pod Berlinem. Griszka wystroił się w miejskie trzewiki, a mnie oddał swoje, zdobyczne, czarne żołnierki, które miały metalowe ćwieki i metalową podkówkę na obcasie. Były to buty niemieckich piechurów, każdy był jednak z innej pary. Mnie to jednak nie przeszkadzało, okręciłam sobie nogi onucami i doskonale mi się w nich chodziło, a nawet były one powodem zazdrości innych. Najbardziej bowiem odczuwało się wtedy brak dobrego obuwia. Serdecznie żegnana przez państwa Szmidtów ruszyłam pieszo do Poznania, skąd wyjeżdżały pociągi w różne strony Polski. Na stacji w Poznaniu były ogromne tłumy; ludzie powracali z obozów i przymusowych miejsc pracy. Mieli ze sobą ogromne toboły, które ładowali do przedziałów, bali się bowiem je stracić, tak że miejsce do siedzenia było tylko pod sufitem. Kto się nie zmieścił w przedziałach, musiał jechać na stopniach lub na dachu. Lokomotywa sapała pod ciężarem, a serca powracających do domów to płakały, to radowały się na widok polskich łąk ukwieconych jaskrami. Odczuwało się wielką ogólną radość poprzez łzy. Nareszcie powrót do swoich. Nie wszystkim jednak udało się powrócić…(…).
***
Przypisy biograficzne dodane przez Muzeum Dulag 121.
[1] Wanda Zaborowska ps. Zosia (1922-1944) – sanitariuszka, w czasie Powstania Warszawskiego służyła w pułku „Baszta”. Zginęła 29 sierpnia 1944 r w szpitalu Elżbietanek przy ul. Goszczyńskiego.
[2] Irena Semadeni ps. Konstancja (1901-1984) – lekarz, spec. chirurgia stomatologiczna. Od 1940 r. pracowała w prowadzonym we własnym mieszkaniu gabinecie dentystycznym. W czasie okupacji niemieckiej była członkiem ZWZ/AK, opiekowała się „cichociemnymi” w czasie ich kwarantanny w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego dostała przydział do zgrupowania „Kryska” w Szpitalu ZUS przy ul. Czerniakowskiej 231 róg Rozbrat, następnie w szpitalach polowych: Okrąg 4a, Okrąg 2, Wilanowska 18/20.