menu

Iwańska Janina – „Naprawdę nie myślałam, że mogę nie przeżyć”

Iwańska Janina – „Naprawdę nie myślałam, że mogę nie przeżyć”

Janina Iwańska urodziła się w 1930 r. Od urodzenia mieszkała wraz z rodzicami Zofią i Piotrem oraz bratem Henrykiem przy ul. Żytniej 16 na warszawskiej Woli. W pierwszych dniach trwania Powstania Warszawskiego Pani Janina została wygnana z kamienicy przy ul. Żytniej do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie. Następnie, razem z blisko sześcioma tysiącami warszawiaków 12 sierpnia trafiła do KL Auschwitz II-Birkenau. Podczas marszu śmierci w styczniu 1945 r. została ewakuowana do KL Ravensbrück, a następnie do obozu koncentracyjnego Neustadt-Glewe, gdzie 2 maja 1945 r. doczekała wyzwolenia. Rozmowa z Panią Janiną została przeprowadzona w 2024 r.

Nazywam się Janina Iwańska, urodziłam się w Warszawie w 1930 roku. Do powstania mieszkałam na Woli. Do 1939 roku wszystko było w porządku. Dopiero podczas  okupacji niemieckiej, a w szczególności Powstania Warszawskiego nastąpiły te najcięższe przeżycia, zwłaszcza w tej dzielnicy.

Czy pamięta Pani przedwojenną Warszawę?

Tak, oczywiście. Jak śni mi się coś przyjemnego, to dzieje się to w przedwojennej Warszawie. Byłam niedawno na Żytniej, gdzie wtedy mieszkałam. Niedawno z telewizji Polsat przyjechali do mnie i chcieli, żebym im opowiedziała coś o Warszawie, o powstaniu i o wywózce do obozu w Pruszkowie. Objechaliśmy całą Wolę, byliśmy także pod moim domem. Po drodze mijaliśmy kościół na Lesznie[1], w którym byłam chrzczona, szkołę na rogu Żelaznej i Leszna, do której chodziłam od pierwszej do trzeciej klasy. Urodziłam się w Szpitalu św. Zofii, na rogu Żelaznej i Nowolipia, mieszkałam na Żytniej, która jest przedłużeniem Nowolipia, tuż przy późniejszym getcie. I tak jechałam i opowiadałam: tu byłam chrzczona, tu była brama do getta, najpierw chodziłam do kościoła św. Augustyna na Nowolipki, który potem znalazł się w obrębie getta, jedyny został po wojnie ze wszystkich budynków getta. Mur w tym miejscu przebiegał połową ulicy Żelaznej, skręcał na rogu Żelaznej i Żytniej, dalej ulicą Wolność. Potem chodziłam do istniejącej do dziś kaplicy u Sióstr Rodziny Maryi.

  Janina Iwańska. Ze zbiorów prywatnych

Czy zapamiętała Pani dzień wybuchu II wojny światowej?

Tak. 1 września miałam iść do trzeciej klasy. Dostałam nowy fartuszek, nowe sandałki, nową teczkę, bo wtedy się teczki nosiło, nowy piórnik, więc człowiek był taki świąteczny, przygotowany. Pierwszego dnia zawsze była msza, pokazanie, w której sali będzie się klasa uczyła itd. Wszystkie dzieciaki z podwórka, które chodziły do szkoły powszechnej, uczęszczały do tej samej placówki, więc rano się tak zwoływałyśmy: „Alusia, idziemy!”, „Wojtek, idziemy!”. Zbieraliśmy się na ulicy i potem całą grupą szliśmy do szkoły. Nie wiem, która była godzina… Siódma, po siódmej? Bo na ósmą miało być nabożeństwo. Alarm, potem głos prezydenta Starzyńskiego w radiu: „Uwaga, uwaga, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”. Wojna. Zbaranieliśmy, nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Oczywiście mężczyzn już wcześniej zabrano do wojska, zostały głównie kobiety i dzieci. Te kobiety nie wiedziały, co z tymi dziećmi robić. Dawniej nie było tak jak teraz, że się dzieci odprowadzało do szkoły, tylko dzieci szły same. Nas była taka duża grupka, ale zaraz mamy powyskakiwały z mieszkań: „Dzieciaki, do domu, do domu!”. Wróciliśmy do mieszkań i zaraz po południu spadły pierwsze bomby. Potem codziennie było bombardowanie i życie w schronie, czyli w piwnicy. Jak tylko zaczęły wyć syreny, to wszyscy uciekali do piwnicy. W piwnicy się siedziało i się śpiewało pieśni nabożne, odmawiało się modlitwy, „Pod twoją obronę” itp., bo nic więcej nie można było zrobić… Na jakiś miesiąc przed wybuchem wojny, kiedy już jej się prawdopodobnie spodziewano, wszystkie kobiety, które były w Warszawie, zmobilizowano do obrony cywilnej. Była taka organizacja: Liga Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwpożarowej  (LOPP). Kobiety w każdym domu podzieliły się na dwie grupy – te, które wiedziały, że jak ogłoszą alarm, idą na służbę, i te starsze, które z dzieciakami, staruszkami schodziły do schronu. Te, które były w służbie obrony przeciwpożarowej, wychodziły na dach, gdzie stały już przyszykowane skrzynie z piaskiem i łopaty. U nas moja mama była szefową takiej grupy. Niemcy zrzucali z samolotów bomby zapalające. Jak spadła taka bomba, natychmiast trzeba było ją zasypać piaskiem. Na nasze podwórko spadła taka bomba tuż przy oknie sutereny[2] – bo dawniej ludzie mieszkali też w suterenach. Uchylonym oknem wpadły iskry i zapaliły firanki. Te firanki natychmiast zerwano i przysypano piaskiem. Tylko raz się tak zdarzyło. Zadaniem drugiej grupy, przeciwlotniczej było pilnowanie, żeby dom był po zmroku całkowicie zaciemniony. Wszyscy musieli pospuszczać czarne rolety na okna albo wygasić światła. Żaden palacz nie miał prawa zapalić papierosa, żeby nie było nic widać. Czarna, ciemna noc się robiła. Zresztą w dzień też trzeba było tak wszystko pochować, żeby nie było widać. Tak było to społeczeństwo zorganizowane i właśnie w tym 1939 roku nasze matki bez przerwy były na warcie, a my, jak tylko ogłaszano alarm, biegliśmy do piwnicy. Jak sąsiedni dom się palił, to uciekaliśmy wszyscy do następnego, bo nie wiadomo, czy i nasz się nie zapali. Ci wyznaczeni szli do gaszenia. Pod numerem dwudziestym się paliło – dom i stojąca obok fabryka, bo na tej mojej ulicy było dużo najrozmaitszych fabryk. Po jednej stronie trzy budynki mieszkaniowe, a po drugiej stronie trzy fabryki. Na Żytniej pod piętnastym była fabryka Paschalskiego[3], zajmująca się m.in. produkcją maszyn tytoniowych, gilz czy papierosów. Jak nastali Niemcy, to od razu zajęli tę fabrykę i tam nawet mieszkali. Ona była zawsze zamknięta i nie wolno było nikomu do niej wchodzić. Pod jedenastym była fabryka wycieraczek czy słomianek, jak to się wtedy mówiło. Pod siedemnastym znajdował się magiel, pod dziewiętnastym była filia lubelskiej fabryki wag, Weber[4]. A po prawej stronie pierwszą fabryką na Żytniej, od Żelaznej do Wroniej, była garbarnia, którą w 1939 roku zbombardowano. Potem był jeden dom mieszkalny, a dalej – przy Żytniej 10 – była palarnia kawy Pluton[5]. Pod numerami: czternaście, szesnaście, osiemnaście, były mieszkalne kamienice, ja mieszkałam pod szesnastym. Pod dwudziestym była Wytwórnia Sprężyn i Wyrobów z Drutu, dużo osób tam pracowało, a pod dwudziestym drugim była olbrzymia stolarnia, Fabryka Mebli Stylowych. Dalej już się zaczynała Okopowa. Po drugiej stronie Okopowej, między Żytnią a Lesznem, była fabryka mydła i świec Majde. Bardzo dobre mydło tam produkowali. Gdy czasie okupacji mydło było na kartki, to w tej fabryce zawsze jakąś część sprzedawali na miejscu. Było takie okienko w tej fabryce od ulicy i mały procent tego produktu, który dawali na kartki, można było w nim kupić, więc jak tylko kończyła się godzina policyjna o piątej czy o szóstej rano, można było już wyjść na ulicę, to ludzie pędzili do Majdego. Stawało się w kolejce i wtedy jakieś dziesięć, dwadzieścia osób po kostce mydła mogło zdobyć. To mydło, które sprzedawano na kartki, było bardzo złej jakości, a to sprzedawane bez kartek było lepsze. No i przede wszystkim był Kercelak. Nasze życie to właściwie toczyło się na Kercelaku.

Jak Pani zapamiętała Kercelak?

Boże, jaki to był wspaniały bazar! Z naszego domu prawie wszyscy mieli na Kercelaku jakieś interesy, m.in. szewc, który robił ze starych butów nowe; matka mojej koleżanki, która została z trójką dzieci, mąż na wojnie zginął, a ona była krawcową, to kupowała albo przyjmowała stare ubrania i je nicowała, przeszywając na drugą stronę. Robiła m.in. sukienki ze starych, dużych. Jak się pod pachami już nie nadawały, to się to wycinało i robiło mniejszą sukienkę. Ta Maryśka, moja koleżanka, chodziła na Kercelak to sprzedawać. Czasami z nią szłam. Potem jej się tak to spodobało, że ciągle mnie z sobą brała. To był taki handel obnośny – na ręku miała zawieszone te sukienki. Przyjeżdżały kobiety ze wsi, sprzedawały jajka, to i jakąś kieckę warszawską chciały sobie kupić, więc chodziły, oglądały i przymierzały. Ona była taka skromna, spokojna dziewczyna, to tak jak ktoś wziął i mówił, że kupi, to kupował, powiedziała tyle, ile mama kazała jej za to wziąć, a jak ja z nią szłam, to wyglądało to zupełnie inaczej. Podchodziła babka, mówiła: „Pani pokaże tą sukienkę”. Wzięła, tak ogląda, ogląda, ja do niej: „Pani przymierzy do siebie. Jezu… – mówię. – Maryśka, zobacz, pięć osób przymierzało tą sukienkę, tak pięknie jak tej pani, to nikomu nie było”, a ona: „Dobrze mi w niej?”, ja na to: „No, naprawdę, tu inne babki przymierzały, ale to dopiero wygląda, jakby to specjalnie dla pani było uszyte”. „No, to biorę”. Marysia potem prosiła: „Chodź ze mną, bo już nie mamy na komorne czy na węgiel, moja mama mówi, że muszę chociaż z jedną sukienkę sprzedać”. Chodziłam z nią, handlowałam.

Widocznie miała Pani zmysł do handlu.

Tak. W naszym domu był szewc, który miał też gołębie. Dużo gołębiarzy mieszkało na Kaczej, czyli następnej ulicy. Oni wypuszczali te gołębie, gołębie się spotykały, razem latały nad domami, a potem bywało tak, że gołąb przygruchał sobie gołębicę albo gołębica przygruchała gołębia i przelatywał ptak do innego właściciela. Gołębiarze, którzy się zresztą znali, mieli taki regulamin, że po takim zdarzeniu musieli dwie doby czekać, potem ten, któremu zginął gołąb, szedł i wykupne musiał dać – myślę, że jakąś złotówkę czy dwa złote – żeby swojego gołębia zabrać. Jak przez trzy dni nie przychodził, to się brało gołębia pod pachę, na Kercelak i na Kercelaku się sprzedawało. Była sprzedaż gołębi na Kercelaku.

Na Karcelaku chyba wszystko można było dostać?

W czasie okupacji się mówiło, że na Kercelaku można było sprzedać i kupić wszystko – jeden chłop to kupił kolumnę Zygmunta, bo nie wiedział, co kupić… W moim domu to różni ludzie mieszkali, m.in. taka rodzina, gdzie on był zawodowym kierowcą i pracował w firmie Chowańczak, produkującej futra. Jeździł takim mikrobusikiem, którym rozwoził do klientek, do klientów futra. Był wśród nas taką arystokracją, bo miał stałą, dobrze płatną pracę, czyściutką, ładnym samochodem jeździł. Przekrój społeczny naszego domu był od tego typu „arystokracji” po krawcowe, szewców, którzy ciągle, przybijali zelówki czy fleki. Wtedy się nie wyrzucało tak jak teraz, tylko naprawiało.

Proszę opowiedzieć coś o swoich rodzicach. Czym się zajmowali?

Moja rodzina jest bardzo ciekawa, szczególnie rodzina ojca. Moja babcia, mama mojego ojca, Piotra, wyszła za mąż za dziadka, jak miała dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata. Dziadek był wdowcem z sześciorgiem dzieci. Miał czterech synów i dwie córki. Przy szóstym dziecku żona mu zmarła i on się ożenił z młodą kobietą, żeby się zaopiekowała tymi dziećmi, zwłaszcza tym najmłodszym, noworodkiem. Ślub wzięli w 1894 czy 1895 roku. W 1900 roku urodziła się najstarsza siostra mojego ojca, bo z tego drugiego małżeństwa przyszła na świat następna szóstka dzieci – czterech synów i dwie córki. Dziadek poszedł na I wojnę światową i zginął. Babcia została z dwanaściorgiem dzieci.  Pamiętam, że jak byłam dzieckiem to oni wszyscy się spotykali i długo nie wiedziałam, że to nie jest rodzone rodzeństwo mojego ojca. To brat, to brat, to bratowa. Wszyscy ciągle się spotykali, oni się potem z tej wsi poprzenosili do Warszawy, bo na jednym gospodarstwie tyle osób by się nie utrzymało.

Gdzie mieszkali?

Na Podlasiu, niedaleko Sokołowa Podlaskiego. Najpierw najstarszy przybył do Warszawy, zawodu się wyuczył i się osiedlił, zawołał następnego brata. Jedna siostra do zakonu wstąpiła, druga siostra była w Warszawie, już pracowała. Jak mój ojciec przyjechał do Warszawy, to ona już tu mieszkała i zaczęła ściągać te dzieci z drugiej matki. Mój ojciec był najstarszy, jego siostra też przyjechała do Warszawy. Został tylko jeden syn na gospodarce razem z babcią. Gospodarował tam na wsi aż do 1945 roku, reszta przyjechała do Warszawy. Wszyscy się razem wspomagali i my, dzieci, w ogóle nie wiedziałyśmy, że to nie są wujkowie czy ciotki rodzone, tylko przyrodnie. Takie bardzo dobre stosunki były między nimi. Moja mama z tej samej wsi pochodzi.

Zofia i Piotr Iwańscy. 1928 r. Ze zbiorów prywatnych

Jak mama miała na imię?

Zofia.

A tata?

Tata Piotr. Tam na Podlasiu było tak, że były wsie szlacheckie i włościańskie, jakby zupełnie z innego świata. Ci z tej szlachty to się rzadko z włościanami kolegowali, już nie mówiąc o tym, żeby małżeństwa z nimi zawierali. Ta wieś, Nieciecz, z której pochodzili moi rodzice, była duża. Przez środek płynęła rzeka. Po jednej stronie rzeki była Nieciecz szlachecka, Nieciecz-Dwór – bo tam kiedyś był dwór, który został rozparcelowany i ci wszyscy ludzie pracujący w tym dworze to rozkupili, zyskali swoją ziemię, więc się niewiele różnili, to było dopiero pierwsze pokolenie właścicieli ziemskich, a przedtem byli fornalami, parobkami – a po drugiej była Nieciecz Szlachecka. 

Moja mama była z tej strony włościańskiej, a ojciec był ze szlacheckiej. W związku z tym nie miał prawa się z moją mamą ożenić. Chodzili do tej samej szkoły, a nawet klasy, bo tylko jedna szkoła była na wsi. To było jeszcze za cara. Widocznie się zakochali w sobie, on się chciał z mamą ożenić, a rodzina na to nie pozwalała. W ogóle mu nie pozwalała spotykać się z moją mamą. W związku z tym moja mama zabrała manele i przyjechała do Warszawy. Pewnie któraś z ciotek jej pomogła. Przyjechała, poszła do pracy, najpierw jako opiekunka małego dziecka do właścicielki apteki na Nowym Świecie przy Smolnej. Teraz już nie ma tej apteki, ale jeszcze niedawno była. Właścicielka tej apteki zatrudniła moją mamę jako taką dziewczynę do dziecka, oczywiście nie do nauki, tylko taką, co weźmie na spacer, przewinie. Potem, jak już dziecko było duże, to zatrudniła moją mamę jako pomoc aptekarską u siebie w aptece. Mojej mamie tak bardzo się podobała praca w aptece, że jak wyszła za mąż, to powiedziała, że jak urodzi jej się córka, to musi zostać farmaceutką. Od urodzenia wiedziałam, że muszę być farmaceutką. Ojciec tymczasem siedział na wsi, pomagał na roli, aż wzięli go do wojska. Jak go wzięli do wojska, to po jego odsłużeniu już w ogóle nie pojechał na wieś tylko do Warszawy, żeby się ożenić z moją mamą. Mama powiedziała, że musi mieć jakiś zawód, żeby nie był takim robotnikiem sezonowym, bo ona nie będzie na niego pracować. Przed wojną było dużo robotników sezonowych – w lecie pracowali, bo murowali czy coś innego robili, a w zimie siedzieli w domu, bo się nic nie działo. Ojciec poszedł do szkoły samochodowej, skończył ją i został kierowcą mechanikiem. Poszedł jako kierowca na taksówki, jeździł przed wojną jako taksówkarz. Jak już miał zawód, miał świadectwo, że ma zawód, i mógł zarobić na chleb, to mama się zgodziła. Pojechali na wieś, bo tam chcieli wziąć ślub i wesele zrobić. Rodzina ojca była przeciwna, żeby on się żenił z włościanką, że tyle dziewczyn po tej stronie jest, takie fajne, bogate, moja mama była biedna, w skromnej chałupie mieszkała.

W którym roku się pobrali?

W 1928 roku.

A w 1930 roku przyszła na świat Pani.

Tak. Kiedy jeździłam tam na wakacje, miałam w jednej wsi dwie babcie, ale tylko do tej biedniejszej jeździłam, do tej chałupy. Nawet siostra na ślub mojego ojca nie przyszła, ale ojciec miał to w nosie, ożenił się, wrócili razem do Warszawy, jakiś kąt wynajęli, dopóki mama nie zaszła w ciążę. Pani aptekarka miała przyjaciela, który był właścicielem kamienicy na Żytniej. Powiedziała mu, że musi w tej kamienicy znaleźć lokum dla Zosi. Wyrzucił jakiegoś lokatora czy się ktoś wyprowadził, nie wiem, jak to było, w każdym razie zrobiło się miejsce i moja mama dostała mieszkanie, znaczy nie tyle dostała, ile mogła w nim mieszkać. Wtedy nie było tylu własnościowych lokali co teraz. Przed wojną, żeby wynająć mieszkanie, trzeba było tzw. odstępne zapłacić. Nie szło, żeby za frajer mieszkanie dostać, ale on był właścicielem, to mógł wynająć bez tego. Mama była w ciąży, jeszcze pracowała. Ustalili, że jak się urodzi córka, to musi zostać farmaceutką, bo w aptece to praca taka przyjemna, czyściutka, jest kulturalnie, ludzie są dobrzy. Właścicielka apteki powiedziała: „Jak rzeczywiście będziesz chciała, żeby była farmaceutką, to my ją będziemy trzymać do chrztu”. Ta aptekarka i ten właściciel kamienicy zostali moimi rodzicami chrzestnymi. Widziałam ich prawdopodobnie tylko na chrzcie, bo to nie było tak, żeby oni utrzymywali z nami jakieś kontakty towarzyskie, ale podali mnie do chrztu i w prezencie dostaliśmy mieszkanie. Na pamiątkę dostałam też łańcuszek z Matką Boską, ale mi go zabrali w Oświęcimiu. Ona miała na imię Gabryela i to po niej mam tak na drugie, i to jeszcze przez „y”, czemu się wszyscy dziwili. Zapytałam: „Mamo, dlaczego muszę każdemu mówić, jak ma to zapisać?”. Mama mi wyjaśniła: „Bo ona była pochodzenia francuskiego”. W dowodzie osobistym, we wszystkich legitymacjach mam „Gabryela”. Tak mieszkaliśmy na tej Żytniej do powstania, to moje gniazdo.

Czy miała Pani rodzeństwo?

Tak, miałam, brata Henryka. On był pięć lat ode mnie młodszy. W zeszłym roku umarł, umierał ciężko i długo. To był mój ulubiony wychowanek. W czasie wojny ojca nie było, mama jeździła na wieś po jedzenie, a ja z nim zostawałam. Miałam dziewięć lat, a on cztery. Musiałam go nakarmić, umyć i wszystko przy nim zrobić.

Henryk Iwański, młodszy brat Janiny Iwańskiej. Ze zbiorów prywatnych

Czy tata został powołany do wojska w 1939 roku?

Tak, był powołany, poszedł na wojnę. Wzięli go do niewoli z jakiejś bitwy, nie wiem dokładnie. Poszedł do niewoli, ale potem z tej niewoli uciekł. Wrócił do domu i do pracy, był kierowcą.

Czy w czasie okupacji chodziła Pani do szkoły?

Tak, do trzeciej klasy. W 1939 roku , przed wojną byłam u komunii, mam tu gdzieś zdjęcia. Jak potem wybuchła wojna i weszli Niemcy, to we wrześniu nie było lekcji, ale potem się wszystko uspokoiło i normalnie od października się szło. Jeszcze w 1939 roku byłam świadkiem takiego straszliwego zdarzenia. W mojej szkole obecnie mieści się Ratusz Wola. Nowoczesna placówka wybudowana chyba 1936 roku, już z boiskiem (w miejscu gdzie teraz jest dobudowany Wydział Obsługi Mieszkańców), z salą gimnastyczną, bo dawniej dzieci na korytarzach ćwiczyły. W 1937 poszłam do pierwszej klasy. Naprawdę fajna była ta moja szkoła. Jak w 1939 roku Niemcy weszli do Warszawy, nastąpiła pierwsza egzekucja. Ktoś zabił jakiegoś Niemca i w odwecie oni postanowili nam pokazać, co nas czeka, jak będziemy się przeciwstawiać Niemcom. Na Lesznie przy samej Żelaznej w sąsiadującym z naszą szkołą budynku do tej pory jest tablica upamiętniająca tę tragedię. Przyszli do szkoły i kazali nam wyjść z wychowawcą z lekcji, stanąć na Lesznie po nieparzystej stronie ulicy, a po parzystej w tym budynku obok szkoły powiesili na balkonach dziesięciu czy dwunastu mężczyzn. Musieliśmy na to patrzeć. Miałam na szczęście takiego dobrego wychowawcę, który przechodził przed nami, zasłaniając nam ten straszny widok. Niemcy zapowiedzieli, że spotka to każdego, kto będzie przeciwko nim występował.

Kolejne takie tragiczne doświadczenie, to jak w 1943 w getcie wybuchło powstanie, to było tuż przed Wielkanocą. Wyszliśmy akurat z kościoła, z kaplicy Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Marii na rogu Żytniej i Żelaznej, a naprzeciwko nas, za murem, domy już się od dołu paliły. Na balkonach Żydzi stali i krzyczeli: „Ratunku!”. Nikt nie był w stanie im pomóc. Albo mogli skakać, co było pewną śmiercią, albo czekać na balkonie, aż się spalą. To w czasie okupacji jedno z najgorszych moich przeżyć.

Komunia Święta Janiny Iwańskiej, Warszawa 1939 r. Ze zbiorów prywatnych

Czy pamięta Pani, jak to getto było tworzone?

Getto powstało i zniknęło na moich oczach. Gdy powstawało, od razu nam powiedziano, że szkołę, która znalazła się w jego obrębie, przenoszą. Za jakiś czas zaczęto budować mur. Na samym rogu Żelaznej i Nowolipia, obok szpitala, była brama wjazdowa. Mur przebiegał środkiem Żelaznej i potem skręcał w Wolność. Nasi wychowawcy czy kierownik szkoły szukali dla nas miejsca. Pierwsze trzy klasy zrobiłam na Żelaznej, a pozostałe cztery to chyba w pięciu innych szkołach, bo ciągle nas gdzieś przenosili. Powiedzieli, że mamy się przenieść na Karolkową, tam do tej pory stoi bursa dla młodzieży. Jak wybudowano mur, jeszcze Żydzi wychodzili, zaglądali do nas, coś sprzedawali. Niemcy utworzyli wtedy dwa getta – duże i małe, ja mieszkałam przy tym  dużym, gdzie mieszkała biedota żydowska. Oni wiedzieli, że coś się święci. Już przed samą wojną im dokuczano, pluto na nich, robiono różne takie afisze, pisano brzydkie rzeczy o Żydach, więc oni byli już przestraszeni i chcieli się jakoś zabezpieczyć, to się wyprzedawali. Przechodzili na naszą, aryjską, stronę z różnymi rzeczami. Moja mama kupiła od nich przepiękne firanki, haftowane – przyszła taka bogatsza Żydówka i powiedziała, że chce je sprzedać, bo musi kupić trochę jedzenia na zapas, bo w domu ma dzieci. Mama kupiła od niej te firanki, do powstania u nas były. Jak się je na święta powiesiło, to nikt w całej kamienicy nie miał ładniejszych. Niemcy nakazali Żydom nosić gwiazdy. Potem ich zamknęli, już nie wychodzili na aryjską stronę, chyba że uciekli. Chodziłam do tej kaplicy na rogu Żelaznej i Żytniej, a tam zaraz obok był mur. Te siostry zakonne bardzo dużo dzieci żydowskich uratowały. Czasem ktoś je tam przemycił, ale bywało tak, że spod tego muru, w miejscu, gdzie był rynsztok – bo dawniej ścieki spływały rynsztokiem – i takie wycięcie, żeby woda się nie zatrzymywała, tylko płynęła, małe dzieciaki, już wychudzone, mieszczące się w tym otworze, wypadały tamtędy. Bywało tak, że my jesteśmy na przykład na nabożeństwie majowym czy na mszy, a nagle wpada dziecko, które przecisnęło się pod tym murem. Od tego muru do wejścia do kaplicy było trochę więcej jak do tej ściany, więc taki dzieciak, zanim go żołnierz czy policjant stojący przy bramie zobaczył, wpadł między nas, kobiety zaraz go gdzieś schowały, krzyczały, nie pozwalały policjantom, szczególnie żydowskim, wchodzić do polskiego kościoła. Potem te siostry zakonne chłopców oddawały do klasztorów męskich, a dziewczynki umieszczały po żeńskich klasztorach. Dużo jest takich dziewczynek żydowskich, które przeżyły, nawet się przechrzciły, bo te siostry niekiedy chrzciły te dzieci. Wśród tych dzieci, które się przechowały w klasztorach, bardzo dużo przeszło przez tę kaplicę, do której chodziłam. To wszystko widziałam.

Z Karolkowej przenieśli nas na Młynarską, gdzie tramwajarze mieli swoją szkołę. W naszym domu mieszkało sporo tramwajarzy. Wtedy było tak, że cały dochód ze wszystkiego szedł dla Niemców, to jak się jechało tramwajem i się kupiło bilet za 20 groszy, to jak się wychodziło, to się oddawało bilet konduktorowi. On mógł przekazać go dziecku czy innemu potrzebującemu. Jak wychodziliśmy ze szkoły, to dostawaliśmy bilet i można było na nim pojechać. Wybierałam linię 14. Ona jeździła na Marymont przez plac Krasińskich. Część placu była aryjska, część żydowska. Jak się na niego wjeżdżało, to na stopnie wagonu – ówczesne tramwaje były otwarte ze stopniami – wchodził policjant żydowski, niemiecki albo polski i wysiadał po drugiej stronie, potem tramwaj jechał na Żoliborz. Bardzo często dostawałam taki bilet od znajomych tramwajarzy i przejeżdżałam tamtędy, bo koniecznie chciałam zobaczyć, jak jest w getcie. Obserwowałam, jak się w nim wszystko zmieniało. Gdy tylko utworzyli dzielnicę zamkniętą, ludzie normalnie chodzili, rozmawiali ze sobą, wyglądali zwyczajnie. Potem było tych ludzi było coraz mniej. Następnie już pod ścianami siedzieli, żebrali, na koniec trupy leżały. Widziałam, jak Żydzi na wózkach, takich platformach, które ciągnęli, zbierali te trupy i wywozili na Okopową, na kirkut. Mieszkałam niedaleko Okopowej, więc kirkut był mi znany. Czasami jechałam Okopową tramwajem. Naprzeciwko kirkutu, na Gęsiej, była brama do getta, z tej bramy wywozili te trupy, przejeżdżali na aryjską stronę, bo cmentarz żydowski był po stronie aryjskiej. Najpierw były normalne pogrzeby – przechodził przez ulicę pogrzeb i chowali zmarłego. Potem jeszcze przewozili na kirkut, ale już zbiorowo, na wózkach, jeszcze chowali na kirkucie. Tam jest taki wielki, zbiorowy grób po prawej stronie, pod ścianą. Obok kirkutu były ogródki działkowe, zaczęto na nich kopać rowy, po czym zbiorowo wrzucali do nich ciała, jak się wysypuje śmieci. Jak się zapełniły, to je zasypywali ziemią i kopali następny rów. To wszystko było na moich oczach. Teraz to mnie trochę wnerwia, jak w Izraelu rozrabiają z tą Palestyną. Bo ja zawsze mam za złe, jak ktoś kogoś krzywdzi. Przedtem to Żydzi byli krzywdzeni, bardzo im współczułam i zawsze stawałam po ich stronie, bo widziałam, co oni przeżyli.

Jak wspomniałam, getto było podzielone na dwie części – małe i duże, połączone mostem na Chłodnej. Biedniejsi byli w dużym, leżącym bardziej na północ, bogatsi, wykształceni Żydzi byli zaś w getcie małym, leżącym bliżej Śródmieścia. Jak Niemcy zaczęli likwidować małe getto, to ich było stać na to, żeby pouciekać, poza tym mieli dużo przyjaciół po aryjskiej stronie, byli zasymilowani. To byli pisarze, adwokaci, lekarze, mieli kolegów Aryjczyków i dużo ich się uratowało. Jak likwidowali to małe getto, to tam wiele ofiar nie było, natomiast w dużym getcie zrobili Umschlagplatz[6], zaczęli wywozić ludzi do Treblinki. Widziałam, jak przyjeżdżają transporty do Treblinki i co z tymi ludźmi robią. Obóz w Treblince powstał chyba na wiosnę, może w maju[7], 1942 roku, a został zlikwidowany w na jesieni 1943 roku. Przez nieco ponad rok w Treblince zamordowano 900 tysięcy Żydów. W tym czasie dwa razy przejeżdżałam tą trasą, jadąc do babci na wakacje. Widziałam, co się dzieje. Na Podlasiu te wszystkie miasteczka, niektóre wioski to było minimum w 50 procentach zamieszkane przez Żydów. Całe rzemiosło, handel, to wszystko było w rękach Żydów. W Treblince poza warszawiakami, których wywozili przez Umschlagplatz, byli Żydzi z Małkini, z Siedlec, z Wołomina, z całej wschodniej Polski. Ich wszystkich wymordowali w Treblince.

Pamięta Pani, jak Polacy reagowali na to, co tam się dzieje? Czy zdawali sobie sprawę, co robią z Żydami w Treblince?

Polskie społeczeństwo jest strasznie zróżnicowane. Było dużo ludzi na wsi, którzy przechowywali Żydów, narażając się jak ta rodzina Ulmów. Przykładowo pojawiało się dziecko i ktoś mówił: „Przyjechała moja siostrzenica czy wnuczka, będzie teraz u mnie, bo u nich bieda”, ale ludzie się na wsi znali, zresztą dawniej ludzie się w ogóle bardziej znali. Wiadomo było, że ta osoba nie miała takiej wnuczki, ale nikt nigdy nikogo nie wydał. Przy samej Treblince to było tak, że tym zamożnym Żydom rolnicy z okolic oferowali, że ich przechowają, a przechowywali, dopóki nie wybrali wszystkiego, a potem wydawali Niemcom i Żydzi trafiali do Treblinki. Takie przypadki też się zdarzały. W Warszawie dziecko uciekło z getta, kobieta pod sukienkę je schowała, żeby policjant nie zabrał, a inne szmalcownik wydał policjantowi, który z powrotem zaprowadził je do getta. Ludzie są różni, świat jest bardzo zróżnicowany. Przez wojnę miałam kontakt ze wszystkim, bo i z gettem, i z Treblinką, i z Oświęcimiem, i z innymi obozami.

Czy była Pani świadkiem wybuchu powstania w getcie?

Tak. Podczas niedawnej rocznicy powstania w getcie słuchałam takiej audycji w telewizji, w której jakaś pani powiedziała, że Polacy, gdy wybuchło powstanie, to wyszli z kościoła i śpiewali z radości, że Żydki się palą. Mną to wstrząsnęło. Parę dni próbowałam się do telewizji dodzwonić, ale mi się nie udało. Powstanie w getcie wybuchło w pierwszy dzień  Wielkanocy. Ludzie śpiewali, bo to były Święta Wielkanocne, to są od zawsze święta śpiewu. Ludzie śpiewali w kościele, z kościoła wychodzi się też ze śpiewem. Wychodzili jak my – mózg nam stanął, przed nami płonął dom, ludzie się palili na balkonie, krzyczeli: „Ratunku!”. Niektórzy zamarli, a niektórzy automatycznie dalej śpiewali, ale to przecież nie znaczy, że śpiewali z radości. Pamiętam potem, jak szłam Górczewską do Pruszkowa, to te same obrazy widziałam, ten sam widok balkonów. Niemcy podpalali domy i podczas powstania 1943, i 1944 roku. Jak ktoś wcześniej nie uciekł, nie wyszedł na rozkaz, to się musiał spalić albo wyskoczyć. Te same obrazy, które widziałam na ulicach Wolność, Nowolipie, widziałam potem w Powstaniu Warszawskim na Woli.


Janina Iwańska w bluzce uszytej ze spadochronu, okres okupacji niemieckiej. Ze zbiorów prywatnych

Jak mijały kolejne lata okupacji?

Mężczyźni powracali z wojny. Zaczęła się okupacja, a z nią łapanki, kogoś wsadzili na Pawiak, kogoś gdzie indziej. Ciągle były tego typu kłopoty. W naszym domu mieszkał strażak, miał m.in. dwie fajne córki. Jedną z nich ktoś widział z Niemcem, złapali ją w bramie i ostrzygli, bo wtedy takie, które się zadawały z Niemcami, strzygli do gołej skóry. Ona miała brata, który działał w podziemiu i – jak się okazało – on ją specjalnie tak wystawił, żeby ona zawarła znajomość z Niemcami, by wyciągać z nich jakieś wiadomości. Pamiętam, jak odrastały jej te włosy, była dumna, bo wszyscy się dowiedzieli, że ją przepraszano za to, że niesłusznie ukarano. W naszym domu większość mężczyzn była w podziemiu. U nas mieszkało dużo tramwajarzy. W jednej rodzinie było dwóch braci tramwajarzy, w drugiej ojciec i syn tramwajarz. Ci tramwajarze byli dobrze zorganizowani. W jednej z piwnic zamurowali radio. Oni zawsze mieli aktualne wiadomości. Do powstania Niemcy nie wykryli tego odbiornika, bo gdyby wykryli, toby mogli cały dom… Nie wolno było Polakom mieć radioodbiorników. Wiadomo było, że mężczyźni odbywają gdzieś jakieś szkolenia, potem wciągali w to starsze dziewczyny, które zaczęły chodzić w oficerkach. Marzyłam o tym, żeby mi mama takie buty kupiła. Powiedziała, że jak skończę szkołę i dostanę się do gimnazjum, to mi kupi oficerki. Szkołę powszechną skończyłam w 1944 roku, miałam iść do gimnazjum, ale w sierpniu wybuchło powstanie i się nie doczekałam. Chociaż wszyscy wiedzieli, że oni są gdzieś w podziemiu, że działają, nikt na nikogo nie doniósł, wszyscy się wspierali nawet w sąsiednich domach. Pod czternastym mieszkali znajomi tych naszych kolegów i też się spotykali, nie raz było widać, że idą na spotkanie. Widać ich było, bo oni się tak nosili, zamiast się ukrywać. Jak już wchodzili do bramy, to wyciągnięci jak oficer, od razu na baczność. Było wiadomo, że oni idą na jakąś zbiórkę do któregoś z nich, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś doniósł. Tylko ten jeden przypadek był z tą dziewczyną, córką strażaka, ale się potem też wyjaśnił.

Mieszkała u nas, na drugim piętrze, matka z dwoma synami. Nazywali się Walewaj, mówiliśmy na nią „pani Walewajka”. Jak weszli Niemcy, to jeden z tych synów zmienił sobie nazwisko z Walewaj na Walewein. Powiedział, że oni są pochodzenia niemieckiego, że to matka tylko zmieniła końcówkę. Podpisał folkslistę, drugi brat działał w podziemiu, a matka była rozdarta. Ten folksdojcz[8] ją czasem odwiedzał, przychodził w mundurze niemieckim, ona się wstydziła i potem tłumaczyła sąsiadkom. Myślę, że ta matka to była taka typowa Polka, ona nawet nie chciała od niego pomocy, bo nie było widać, żeby miała więcej jedzenia czy czegoś niż normalnie my wszyscy. Przychodził matkę odwiedzić, prawdopodobnie pogadał chwilę, ona mu tam trochę głowę pociosała i tyle. Nie wiem, co się potem z nimi stało, ten drugi na pewno poszedł do powstania.

1 sierpnia to oni się wszyscy zebrali i było już widać, że żegnali się z rodzicami, z siostrami, z dziewczynami, że idą na jakąś akcję, tylko nie mieli jeszcze opasek. Wszyscy walczyli na Woli. Widzieli, jak Niemcy idą Wolską od zachodu i po drodze zabijają wszystkich ludzi. W pierwszych sześciu dniach sierpnia pięćdziesiąt tysięcy cywilnych mieszkańców Woli zamordowali[10]. 6 sierpnia była niedziela Przemienienia Pańskiego. Powstańcy przyszli do nas do piwnicy, w której już od jakiegoś czasu siedzieliśmy, i powiedzieli: „Uciekajcie, my się wycofujemy na Stare Miasto, a wy uciekajcie stąd, bo Niemcy idą od zachodu, domy podpalają i wszystkich zabijają”. Opowiedzieli nam, co się dzieje w fabryce Franaszka, gdzie z całej Woli ściągali ludzi, zabijali, a ciała warstwami układali i podpalali. Oni to widzieli i nas nastraszyli, ale nikt nie chciał opuszczać swojego domu, bo każdy chciał chałupy pilnować albo ktoś był chory, albo miał małe dziecko, nikt nie chciał uciekać. Powstańcy przeszli przez getto i poszli na Stare Miasto, a my zostaliśmy. To była niedziela, a we wtorek wpadli Niemcy na podwórko i zaczęli krzyczeć: „Alles raus!”. Wszyscy powychodzili z domów, każdy zabrał, co miał wartościowego, i na zewnątrz. Niemcy zapowiedzieli, żeby wszystkich wyprowadzić, bo będą podpalać dom. I rzeczywiście na naszych oczach podpalili, nas w kolumnę ustawili i poprowadzili do Okopowej, Okopową do Leszna, dalej Górczewską. Górczewska nie była wtedy taka szeroka jak teraz. Z jednej strony pożar, z drugiej strony pożar, a my tak środkiem, potem skręciliśmy w Płocką. Od Okopowej całą drogę szło się między płonącymi domami i leżącymi trupami. Od 6 sierpnia Niemcy już zaprzestali tych największych mordów, w związku z tym do Okopowej nie było trupów, tylko gdzieniegdzie leżały, a potem skręciliśmy w Okopową i w Leszno i już na Lesznie, Górczewskiej domy spalone, stosy spalonych ciał na ziemi albo pojedyncze przewieszone przez balkony. Straszne to było. Nawet teraz – ile to lat po wojnie! – jak jadę Górczewską, to nie widzę tego, co tam jest, tylko to, co widziałam wtedy. Górczewską doprowadzili nas do Płockiej. Na Płockiej pod szpitalem leżeli rozstrzelani lekarze w kitlach, pacjenci w piżamach i my koło tego musieliśmy przejść. Sama ulica się nie paliła, po opróżnieniu szpitala Niemcy powsadzali do niego swoich rannych. Potem wyszliśmy na Wolską, którą znałam od dziecka, bo jak byłam na Młynarskiej w szkole, to do św. Wojciecha chodziliśmy na msze, tam była parafia. Dla mnie to wszystko były rzeczy znane, wiadome. Nagle wychodzę z Płockiej na Wolską, a tu w ogóle nie ma Wolskiej, jedna wielka ruina. Zaprowadzili nas do kościoła św. Wojciecha. Tam jeszcze szukali, czy nie ma między nami jakichś powstańców, jeszcze niektóre osoby odłączyli. Dalej poprowadzili nas do Dworca Zachodniego ulicą Bema. To była wąska ulica, ale jakoś ją oszczędzono, bo nawet szkoła, która tam wtedy stała, do tej pory się zachowała, podobnie domy. Dawniej to była ważna ulica, bo prowadziła na Ochotę, teraz jest arteria – aleja Prymasa Tysiąclecia. Z Dworca Zachodniego zawieźli nas do Pruszkowa.

Czy została Pani wypędzona razem z rodzicami?

Nie, byłam sama. Właśnie o to chodzi, że byłam sama, cały czas byłam sama i sama też wracałam. Jak wybuchło powstanie, to ojca już nie było. Jak wrócił z wojny, poszedł do pracy jako kierowca w zakładach transportowych, gdzie mieli ciężarówki. Wynajmowali się tymi ciężarówkami do przewożenia różnych towarów. Oczywiście wszyscy byli w podziemiu, wszyscy działali w konspiracji. Bywało tak, że zwracali się do nich Niemcy w sprawie przewiezienia jakichś towarów z jednostki do jednostki. Akurat znów się zgłosili, że mają do przetransportowania towar, mąkę, z warszawskiego Marymontu, gdzie były bardzo dobre młyny – krążyło nawet takie powiedzenie: „Najlepsze są pączki z marymonckiej mączki” – gdzieś do Kielc. Ojciec miał być kierowcą tego transportu. Ci jego przełożeni między tę mąkę włożyli jakiś przemyt, na Kielecczyźnie było przecież bardzo dużo partyzantów i oni im coś przesyłali. Ojciec miał plan, że zanim dojedzie do Kielc, skręci w jakąś boczną drogę, gdzieś przy lesie, zgłoszą się do niego umówieni ludzie po odbiór i potem pojedzie z tą mąką do Kielc. Przed Kielcami skręcił do tych partyzantów, ale widocznie ktoś albo go wydał, albo sami Niemcy zrobili taką zasadzkę, że ojca złapali i wsadzili do więzienia w Kielcach, a potem wywieźli go do obozu w Niemczech. Jak powstanie wybuchło, to ojciec był już w Niemczech.

Pamięta Pani nazwę obozu, w którym przebywał ojciec?

On był w Celle[9]. To był taki obóz w pobliżu podziemnej fabryki, wytwórni amunicji. W poniedziałek rano on zjeżdżał do podziemia i tam produkowali amunicję, a wyjeżdżał w sobotę po południu i tylko niedziele były na ziemi. Mam z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża dokumenty potwierdzające pobyt ojca w tym obozie Tę fabrykę alianci zbombardowali, ojciec został ranny. Był w Celle w szpitalu, mam nawet jego wypis.

Wróćmy do sierpnia 1944 roku.

Zwykle w wakacje byliśmy z bratem u babci na wsi, ale ponieważ skończyłam szkołę powszechną i miałam iść do gimnazjum, to zostałam, żeby się do niego przygotować. W czasie okupacji w szkołach powszechnych nie wszystkiego uczono – historii nie uczono, literatury polskiej też nie – albo robiono to na niskim poziomie. Jak chciałam iść do gimnazjum, to się musiałam przygotować i właśnie córki drugiego strażaka miały mi w tym pomóc. Jedna już skończyła maturę i była w podziemnym uniwersytecie, druga uczyła się w tajnym liceum. Moja mama poprosiła je, żeby mnie przygotowały do egzaminu do gimnazjum. Na sierpień zostałam więc w domu, bo na koniec miesiąca miałam zdawać egzamin. Brat był u babci na wakacjach. 1 sierpnia rano mama powiedziała: „Pojadę, zobaczę, co tam u Heńka, co u babci słychać, jakieś jajka, masło przywiozę, będziesz siedziała i się uczyła, to żebyś miała co jeść, żebyś w głowie miała trochę oleju”, i pojechała. Nie dojechała do Sokołowa, bo tam już front się zbliżył, Rosjanie tam stali. Postanowiła wrócić do Warszawy i jak dotarła na Pragę, to już nie było przejazdu na tę stronę Wisły, bo już powstanie się zaczęło. Ona stała na Pradze i widziała, jak Warszawa się pali, jak to wszystko ginie. Wiedziała, że jestem sama w tym pożarze, i nie mogła się do mnie dostać. I tak ojciec był sam w Niemczech, ja byłam sama w Warszawie, brat był u babci, babcia staruszka była sama z małym dzieckiem, a moja mama chodziła, szukała jakiejś możliwości przedostania się, bo ani nie mogła tam pojechać, ani tu się dostać. Do stycznia tak się błąkała, szukała mnie i nigdzie nie mogła znaleźć, do tego stopnia, że jak w styczniu było wyzwolenie Warszawy i potem na wiosnę nastąpiły ekshumacje, to nadal szukała.

Jak Pani się dostała do Pruszkowa?

Pociągiem. Na Dworcu Zachodnim Niemcy wsadzili nas do wagonów, zawieźli do Pruszkowa i wprowadzili do olbrzymiej hali. Pierwszego dnia nic się nie działo, bo zanim dotarliśmy, to już było popołudnie, prawie wieczór. Pamiętam to jak przez mgłę, ale wiem, że była olbrzymia hala, w niej pod ścianami stały takie sprzęty jak u kowala, można było ogień rozpalić. W tej hali siedziało się na ziemi – gdzie kto mógł, to siadał. Pan Wacek, z którym razem szliśmy, miał z sobą gołębie. On te gołębie strasznie kochał, dlatego je zabrał do Pruszkowa.

Co się z nimi stało?

Jego żona i córka taszczyły klatki z gołębiami do samego Dulagu, bo on miał nadzieję, że ich wypuszczą. Rzeczywiście wypuścili ich w końcu, nawet miałam razem z nimi wyjść, ale mnie cofnęli. Zanim oni wyszli, to ze dwa dni byli na terenie obozu i w końcu on te gołębie pozabijał i upiekł. Nawet kawałek zjadłam, to było moje ostatnie jedzenie przed Oświęcimiem.

Czy pamięta Pani dokładną datę?

To było ósmego, chyba środa, bo szóstego było Przemienienia Pańskiego, niedziela, a Niemcy przyszli do nas bodaj siódmego, we wtorek. Ósmego nas przywieźli do Pruszkowa. Tego dnia nic się nie działo, a dziewiątego od rana kazali nam wstać i udać się do takiego przejścia. Pamiętam, że przy tym przejściu były siostry zakonne i pielęgniarki, które odbierały małe dzieci i chore staruszki. One szły do tych sióstr, a reszta takich zdrowych kierowała się na prawo. Zobaczyłam, że podstawili takie wagony, jak te wożące Żydów do Treblinki. Treblinkę znałam, bo przez Treblinkę jeździłam do niedalekiego Sokołowa. Zapakowano ludzi do wagonów i te wagony gdzieś odjechały. Ci chorzy i małe dzieci zostali gdzieś zabrani czy wypuszczeni, jakoś się nimi zaopiekowano. Podobno szpitale w Pruszkowie i okolicy były przeznaczone właśnie dla tych ludzi. Mnie cofnęli. Zajęła się mną druga pani, która była z córką. Powiedziała: „Może masz coś wartościowego, to się wykupimy i nas wypuszczą”. Miałam jakieś cenne rzeczy, które jej oddałam, ona komuś to przekazała. Pan powiedział, że mamy o tej i o tej godzinie do którejś bramy się zgłosić. We trójkę, ona w środku, my we dwie po bokach – jej córka była rok ode mnie młodsza, pod pachę mi sięgała – dochodzimy do tej furtki, on tę kobietę i jej córkę przepuszcza, a mnie nie. Ona wołała, że my razem. Nie słuchał. Cofnęłam się i znowu cały dzień przesiedziałam w tym baraku, w bloku[10]. Następnego dnia rano, to już był chyba dziesiąty albo jedenasty, znowu kazali nam podejść do tego wyjścia, znów segregowali, mnie skierowali do wagonu. Mam datę przyjazdu do Oświęcimia – 12 sierpnia.

Czy pamięta Pani, jak wyglądała droga do  KL Auschwitz?

Wsadzili nas do wagonów towarowych – z malutkim zakratowanym okienkiem na górze. Tak się jechało, przystawało, ale nie można było zobaczyć, ani jakie to miasto, ani jaka trasa. Na niektórych stacjach ludzie z peronów rzucali nam jedzenie, tyle że nie bardzo mogli trafić w te małe okienka. Czasami wpadał jakiś chleb z marmoladą albo suchy, to ci, co stali przy oknie, pierwsi łapali, ale byli solidarni. Od samego początku, nie tylko od powstania, ale w ogóle całą okupację ludzie byli bardzo solidarni. Nie było tak jak teraz, że najważniejszy jestem ja i najważniejsze jest to, co moje, tylko wszyscy się wszystkim dzielili. Moja mama, jak przywiozła ze wsi jakieś jedzenie, a ktoś nie mógł zapłacić, to się dzieliła. Ludzie nie mieli pieniędzy. Nasza sklepikarka, pani Paskowa, dawała „na kajet”, czyli na zeszyt. Od niektórych nawet się nie upominała, żeby zapłacić, bo wiedziała, jak dużo dzieci mają, i dawała bochenek chleba na zeszyt, na brak pieniędzy machała ręką. Tak właśnie było i w pociągu. Teoretycznie ten, który stał bliżej okienka, mógł uznać to za swoje szczęście – co mu podadzą, to on sobie zje. Pierwsze jedzenie rzeczywiście zjedli, ale potem, jak dostali jakąś wałówkę, podawali dalej i się ją dzieliło. Podobnie było w obozie.

Czy w transporcie był ktoś, kogo Pani znała?

Nie, właśnie o to chodzi, że byłam bez jakiejkolwiek opieki. Wszyscy znajomi czy sąsiedzi albo zostali zwolnieni, albo oddzieleni, albo pojechali do innych obozów, bo każdy transport był kierowany do innego obozu. Kiedy przyjechałam do Oświęcimia i szukałam jakichś sąsiadów, znajomych, nikogo nie znalazłam.

Jakie było Pani pierwsze wrażenie po przyjeździe do obozu?

Okropne. W nocy nas przywieźli na rampę, kazali wysiadać. Ponieważ jeździłam do babci przez Treblinkę, to znałam ten zapach trupów palonych.

Wiedziała Pani, co to za obóz?

Tak. Wieźli nas takimi wagonami, jak stały w Treblince. W Treblince nie od razu ludzi do obozu prowadzili, tylko wagony na rampie stały, wszyscy w środku siedzieli i czekali na wyprowadzenie na śmierć, a niektórzy to w ogóle umierali, nim wyszli. Jak się koło tych wagonów przejeżdżało, to się czuło smród trupów, a z obozu także woń palonych Żydów. Znałam i te wagony, i ten zapach. Wysadzili nas, pierwszy wdech i od razu poczułam zapach palonych ciał. Wrażenie było straszne. Najpierw myślałam, że będą nas wozić jak Żydów, aż połowa poumiera w wagonach, ale długo nas nie wozili, wysiedliśmy, więc mi ulżyło, że w wagonie już nie umrę, ale poczułam ten zapach. Pomyślałam: to teraz tylko trochę pożyję i do krematorium. Ustawili nas w kolumnę piątkami, od razu był porządek, od razu musieli wiedzieć, ile nas jest. Zaczęli nas prowadzić z tej rampy alejką między blokami. Stał wagon, za nim w prawo była taka aleja, którą się dochodziło się do lasku i w lewo do „sauny”[11]. W tym lasku były doły[12], w nich ogniska, w których palono zwłoki, bo już krematoria nie nadążały. Stąd ten zapach. Byłam już do niego przyzwyczajona, tylko nie wiedziałam, co to za ognie. Kiedy nas Niemcy z psami prowadzili, po bokach szły więźniarki w pasiakach, można było do nich zagadać. Jedną zaczepiłam, pytając: „Proszę pani, co to za ogniska? Co tu się dzieje, że ogniska palą?”, a ona na to: „Dziecko, wszystkiego się dowiesz, ja ci nie będę teraz mówić, jutro się wszystkiego dowiesz”. Potem usłyszałam, że właśnie tam palili ciała, bo już nie nadążali.

Przeprowadzono nas przez ten lasek do bloku, który był tuż obok „sauny”. W nocy i przez cały następny dzień brali po kilkanaście czy po kilkadziesiąt osób do „sauny”. Ja byłam wzięta dopiero następnego dnia. W „saunie” trzeba było wszystko oddać. Z domu zabrałam z sobą cenne rzeczy: woreczek cukru, suchary i mały garnuszek smalcu. Smalec i suchary to już były dawno zjedzone, ale cukier przywiozłam do Oświęcimia. Jak tak siedzieliśmy i nic nam nie dawali jeść, weszła siostra zakonna, z tym że w pasiaku, i zapytała: „Jak się czujesz? Czegoś potrzeba?”. Nosiła z sobą na tacy buteleczki z kropelkami. Jak ktoś mówił: „Brzuch mnie boli”, to ona brała troszkę wody, te kropelki i dawała tej osobie. Jak kogoś głowa bolała, to inne kropelki. Koło mnie jakaś babka leżała i się skarżyła, że tak strasznie brzuch ją boli, a zakonnica na to: „To dam pani kropelki Inoziemcowa[13]”. Wlała odrobinę na łyżeczkę z wodą. Powiedziałam: „U mnie w domu, jak się piło krople Inoziemcowa, to na cukrze”, bo one takie ostre były. „Dziecko, skąd ja wezmę cukier?”, to ja na to: „To ja siostrze dam”, i wyjęłam ten cukier i jej dałam. Od razu wszystkie zaczęły mówić, że je brzuch boli. Migiem się ten cukier rozszedł. Potem już nic nie miałam.

Mówiła Pani, że miała łańcuszek.

Tak, miałam łańcuszek i kolczyki z rubinami. Jedyne wartościowe rzeczy, które mi wyrwali w „saunie”. Trzeba było się rozebrać do naga, oddać wszystko. Nie chciałam, ale musiałam, bo widziałam, że jak przede mną kobieta nie oddała kolczyków, to wywali je z uszu siłą. Zdjęłam i oddałam. Potem nas ogolili do gołej skóry, zarejestrowali, dali numer i powiedzieli, żeby go pamiętać. Następnie „sauna” i kąpiel.

Pamięta Pani, jaki numer otrzymała?

Tak, pamiętam i ten z Oświęcimia, i z ten Ravensbrück, bo tam miałam inny, nowy numer. W Oświęcimiu dostałam 85595. Numerów nie tatuowano. Numer więźnia był nadrukowany na szmatce, którą przyszyto do pasiaka. Po „saunie”, jak się wychodziło z mycia, to się dostawało ubranie, takie koszulomajtki – majtki z rękawami. Nikt nie patrzył na żadne rozmiary, więc jedna dostała takie, że nie mogła włożyć, a druga takie, że do kolan jej wisiały, na to pasiak. Wyprowadzili nas na zewnątrz, przed „saunę”, na taki duży plac. Ustawili w kółko, w środku Niemcy. Fotografowali nas, śmiali się, byli okropni. Wśród nas były dzieci, młodzież, młodzi ludzie i stare kobiety. Ogolone do gołej skóry, majtki im wychodziły spod sukienek, co dawniej było nie do pomyślenia. Teraz to może wszystko wychodzić i nikomu nic nie przeszkadza, można wyjść z gołym tyłkiem i się nikt nie zdziwi, a dawniej kobiety musiały mieć sukienkę dłuższą niż halkę, niż majtki, żeby nic nie wystawało. Oni nam dali takie jak leci i potem było tak, że kobieta stanęła, tu jej majtki wychodziły, tu do pół uda tylko pasiak, zdenerwowana, a oni chodzili i chichotali. Im gorzej ktoś wyglądał, tym więcej zdjęć mu robili. Tak okropnie, po chamsku się zachowywali. Zawsze myślałam, że Niemcy, Zachód, to taka wyższa kultura, a z nich wyszło takie barbarzyństwo. Potrzymali nas trochę i zaczęli oddzielać dzieci od matek, bo dotychczas byliśmy jeszcze wszyscy razem. Potem dzieci oddzielnie, matki oddzielnie. Zaczęła się awantura, płacz, strach. My, te starsze dzieciaki, byliśmy sami, jak kazali tu stać w piątki, to się tu stało, jak kazali tam stanąć, to się tam stawało a małe dzieciaki trzymały te matki za ręce, matki też nie chciały puścić, straszne to było. W końcu poodbierali dzieci matkom, ustawili nas piątkami, taką dziecięcą grupę tworząc, z najstarszymi na końcu, i pomaszerowaliśmy do bloku dziecięcego, a matki poszły do normalnych bloków. Potem musieliśmy się na tym bloku dziecięcym zorganizować. Od razu wyznaczyli blokową i cztery sztubowe. Najpierw byliśmy w takim bloku murowanym (do tej pory stoi ten blok dziecięcy). Tam były cztery sztuby[14], każdą sztubę miała inna sztubowa. Pierwsze, zaraz przy wejściu, były sztuby z małymi dziećmi, a z tyłu przebywały starsze dzieci. Pierwszego dnia blokowa zwołała starsze dziewczyny i powiedziała, że będziemy mieć dużo takich małych dzieci, oderwanych od matek, biednych, płaczących, że musimy się jakoś zorganizować, żeby tym dzieciom umożliwić życie. Zapytała, kto na ochotnika się zgłasza do pomocy w pielęgnowaniu tych dzieci. Oczywiście pierwsza się zgłosiłam, jeszcze jedna koleżanka, Wanda Swat, się zgłosiła. W dwóch sztubach, gdzie przebywały młodsze dzieci, stały dwa wiaderka – dzieci w nocy czy nawet w ciągu dnia nie musiały chodzić do latryny, która była daleko, tylko się załatwiały do tych wiaderek. Do nas należało, żeby one były zawsze czyste. Rano pierwsza rzecz to polecieć to wylać, wyszorować i przynieść. W ciągu dnia podobnie, dzieciom różnie się zdarzało. Te wiadra musiały być czyste. To był taki nasz obowiązek całodzienny. Ponieważ już byłyśmy przyzwyczajone do dźwigania, to blokowa nas wyznaczyła do przynoszenia zupy, bo takie dzieci do lat siedmiu poza jedzeniem, które my wszystkie dostawałyśmy, otrzymywały dodatkowo zupę mleczną. „Melsuppe” to się nazywało. To było takie niby mleko, woda trochę przybielona, z jakimiś drobnymi makaronikami, zaciereczkami. Trzeba więc było między śniadaniem a obiadem iść do kuchni po tę „melsupkę” dla dzieci. My ją przynosiłyśmy, blokowa czy sztubowe to swoim dzieciom rozdawały i jak zostało, to my dostawałyśmy taką dodatkową porcję jedzenia, tę zupkę dla dzieci. Potem odnosiłyśmy puste pojemniki do kuchni. W ciągu dnia, jak dzieciaki płakały, bo przecież matek nie było, matki szły do roboty, to żeby je jakoś zająć, bawiłyśmy się z nimi w kółko graniaste, w chowanego, jakieś takie zabawy wymyślałyśmy, żeby te dzieciaki nie płakały, bo przecież taki ciągły płacz takiej ilości dzieci jest nie do wytrzymania.

Pamięta Pani, ile dzieci tam przebywało?

W tym bloku dziecięcym było, myślę, około setki.

Czy mamy mogły odwiedzać te swoje dzieci?

Rano matki szły do roboty, potem wracały, był apel, dzieci też musiały stawać do apelu. Po apelu matki mogły przyjść na chwilę do dzieci, bo potem już nastawała cisza i trzeba było wracać do bloków. Jak był apel krótki, jak nikt nie zginął, przelecieli szybko, rachunek się zgadzał, to było krótko, zostawało więcej czasu, żeby matki mogły przyjść i dłużej z tymi dziećmi pobyć, ale czasem ktoś gdzieś zginął, nie mogli się doliczyć, i apel trwał i trwał, już w ogóle nie mogły przyjść, bo nie było czasu. Zdarzały się takie dni, że te matki nie przychodziły, a dzieciaki czekały, na drzwi patrzyły, ale na próżno. My byłyśmy w tym bloku, który jeszcze istnieje. W Auschwitz były różne podobozy. Był oddzielny obóz dla Cyganów, nazywał się „cygański”[15]. Niemcy w tym czasie Cyganów likwidowali. Jak zlikwidowali Cyganów, to nas przenieśli na obóz cygański, bo te nasze bloki, murowane, w ogóle nie były ogrzewane, one miały tylko jakieś takie malutkie piecyki, na których sztubowe mogły sobie wodę zagrzać. A tamte drewniane bloki, po których zostały tylko kominy, one miały palenisko, od którego odchodził taki leżący komin – na wsi mówiło się na to polepa – i z drugiej strony było wyjście, ten właściwy komin, którym uchodził dym. Jak się napaliło, to ta ława biegnąca przez cały blok dawała ciepło. Jak się wstawało, jak w zimie był mróz, to się siedziało na tym, chociaż tutaj było ciepło. Wtedy, w 1945 roku, były mrozy minus 25, 30 stopni. Jak była ewakuacja Oświęcimia, to szliśmy w 25-stopniowym mrozie, dlatego tak strasznie dużo ludzi padło. 19 stycznia była ewakuacja, temperatura minus 25 stopni i śnieg.

Jak wyglądy święta Bożego Narodzenia w obozie?

Matki, które chodziły do pracy, przyszły w Wigilię wieczorem po apelu i przyniosły choinkę. Nie wiem, gdzieś pod pasiakiem przemyciły nieduże drzewko. Postawiłyśmy je, jak ten piec się kończył, tak troszkę z boku, żeby wszyscy siedzieli na tych piecach i mieli jako tako ciepło. Śpiewaliśmy razem kolędy. Te matki poprzynosiły jakieś prezenty tym małym dzieciom, drobiazgi z papieru zrobione albo coś do jedzenia. Nie mogę teraz skojarzyć, kto to był, ale śpiewała z nami jakaś znana piosenkarka, która była w Oświęcimiu. Ona przyszła i odśpiewała nam – do tej pory pamiętam, a przecież minęło tyle lat – pieśń, której słowa, część, jeszcze sobie przypominam: „Bo ja wrócę pewnego dnia,  w drzwi zapukam, spytasz, kto to, to ja, więc gdy płakać nie raz chcesz, szepnij tylko: Boże, strzeż, a ja wrócę, kochana, wiesz”[16]. To podobno jest hymn więźniów oflagu czy stalagu, tych żołnierzy, powstańców, którzy zostali wywiezieni po powstaniu. Któryś z nich to napisał i to ma melodię dosyć znaną, mężczyźni to śpiewali, a do nas przyszła kobieta, dobra piosenkarka, bo pamiętam jej głos.

Czy składano sobie życzenia?

Nie. Tylko ta kobieta wtedy przyszła, odśpiewała nam tę piosenkę, potem jeszcze śpiewaliśmy kolędy, na koniec matki poszły, dzieci położyły się spać, a my, starsze, posiadałyśmy i zaczęłyśmy wspominać, co byśmy jadły, gdybyśmy były w domu. Było kilka dziewcząt z Ochoty, Ochota to już trochę bogatsza dzielnica, bardziej inteligencka, a Wola była wtedy robotnicza. Te z Ochoty miały inne wspomnienia z Wigilii niż my. Zaczęłyśmy opowiadać, że jak byłyśmy w domu, to na Wigilię były pierogi z kapustą i grzybami, karp, kluski z makiem, śledzie, kapusta z grochem, bo też się gotowało. Takie proste robotnicze potrawy, takie z Woli. One tak słuchały, a potem powiedziały: „To, co wy tam jadłyście? Kapustę z grochem? Na Wigilię? Nie, u nas to się na Wigilię jadło…”, i zaczęły opowiadać, że się łososia jadło, kawior, gęś albo szynkę, taką w całości, bo dawniej tak się gotowało. I tak aż do Trzech Króli albo dłużej: „U nas na pierwszy dzień świąt to były bażanty”. Poczułyśmy się poniżone, że my bażantów nie jemy ani innych nadzwyczajności. Przedtem byłyśmy wszystkie jednakowo równe, a ta Wigilia nas podzieliła i tak już zostało. Na ogół nie jestem pamiętliwa i lubię wszystkich ludzi, ale te dwie dziewczyny, siostry, które z taką pogardą mówiły: „Kapusta z grochem? Śledzie?”, i były takie zdziwione, zniechęciły mnie do siebie. Po wojnie zdawałam z nimi maturę w tej samej szkole.Ani jednego zdania nie zamieniłam z nimi. W ogóle się do nich nie odzywałam, udawałam, że ich nie znam.

Jaki był stosunek Niemców do dzieci, do Pani, do pozostałych z bloku?

Właściwie się niczym nie różnił, może tylko tym, że jak w grudniu nastały straszne mrozy i było tak, że nie wszyscy robotnicy wrócili, te apele długo trwały, to nam pozwalali nie wychodzić na apel, tylko wtedy musiałyśmy siedzieć na pryczach ze spuszczonymi nogami. Najpierw przychodziła blokowa, a potem ta aufseherin[17], która była odpowiedzialna za stan i liczyła nogi. Nie wiem, czy co drugą nogę, czy wszystkie i dzieliła przez dwa, w każdym razie dotykała nóg i liczyła nas po nogach. Wtedy dzieci z tego bloku nie musiały wychodzić na apel. To takie ustępstwo wobec nas.

Czy chorowała Pani w obozie?

Nie chorowałam, ciężko pracowałam, od rana do wieczora. Jak mnie pytają, czy się bałam, czy myślałam o śmierci, to może dziwne, ale nie myślałam, że umrę, że mnie zabiją, tylko że trzeba wiadra wyszorować, sprawdzić, czy już są czyste czy brudne, zobaczyć, co u najmłodszych dzieciaków. Sztubowa tych starszych dzieci zapytała, czy ktoś umie robić na drutach, bo ona może przynosić z Kanady (Kanada to była taka część, gdzie Niemcy składowali wszystkie ubrania, rzeczy odebrane więźniom) jakieś swetry, bo swetrów nie wolno było nosić, ale można było mieć szaliki, żeby się nimi poowijać, skarpetki i rękawiczki. Nikt nie umiał. „A może ktoś chce się nauczyć?” Powiedziałam: „To ja się nauczę”. Ona przynosiła z tej Kanady jakieś swetry, my je prułyśmy. Najpierw robiłam szaliki dla blokowej, dla sztubowych, dla ich koleżanek. Potem nie zapytała: „A nie zrobiłabyś skarpetki?”, ja na to: „Nie umiem”. „Nauczę cię”. Do pięty doszłam: „Ja pięty w życiu nie zrobię”, „Ja ci pokażę, jak to się robi, na pięciu patykach”, bo z patyków były zrobione te druty, dwa były potrzebne do szalika, a do pięty, do skarpetek musiało być pięć. Nauczyłam się robić tę piętę taką artystyczną, że po wojnie (mam tu gdzieś zdjęcia) to moim koleżankom, przyjaciółkom pod choinkę albo na imieniny robiłam skarpetki. Stare swetry się pruło i z nich się robiło nowe rzeczy. Po wojnie nic nie było, a skarpetki wełniane były cenne. Chodziło się na bazar Różyckiego, żeby coś kupić od handlarzy. W obozie, jak miałam wolne, te druty mi pracowały, ciągle było coś do roboty. Nie było czasu, zastanawiać się, czy umrę. Absolutnie nie, byłam pewna, że to przeżyję.

Pani blok był niedaleko krematorium.

Tak, ciągle dym się unosił, palili ludzi bez przerwy. Po niektórych było widać, jak się spotkało, że długo nie będą żyli, ledwo nogi za sobą ciągnęli. A ja zawsze uważałam, że mam robotę, muszę się tym zająć, a jak wrócę do domu, to im to wszystko opowiem. Jako dziecko wyobrażałam sobie, że tylko ja jedna to przeżywam, i jak wrócę, to tym wszystkim sąsiadkom, które były w Pruszkowie i nie pojechały ze mną do obozu, opowiem, jak tu było. Potem się okazało, że one były w innych obozach. Naprawdę nie myślałam, że mogę nie przeżyć. Psychika też spowodowała, że nie chorowałam, bo się nigdy nie zastanawiałam, czy mam katar, czy nie mam kataru. Może miałam, a może nie miałam, nie pamiętam. Chodzę w skarpetkach, nie mogę chodzić w butach, bo mam poodmrażane nogi. Jak szliśmy w Marszu Śmierci[18], ktoś mi przyniósł z Kanady tak zwane kapce. Pani już pewnie nie zna, to po wojnie były przez jakiś czas. To są takie zakopiańskie buty z grubego filcu, zapinane, na grubej podeszwie filcowej. W ten filc wsiąkała woda, a wtedy drogi były w śniegu. Zaczęliśmy iść w tych butach, każdy w takich, jakie miał. Z początku fajnie, ciepło, a potem śnieg się rozpuszczał, buty nasiąkały, że nie można było nogi do góry podnieść, bo każdy ważył parę kilo. Powiedzmy litr wody i już jest kilogram. Te buty wyrzuciłam, a nogi poowijałam sobie kawałkami koca, który można było zabrać z koi. Z Oświęcimia wyszłyśmy w nocy.

To było 19 stycznia, tak?

Tak, dwudziestego szliśmy przez Jastrzębie-Zdrój. Prawie trzy dni to trwało. Do Wodzisławia Śląskiego, po przejściu 63 kilometrów, dotarłyśmy wieczorem. Ile można było zrobić dziennie? Otworzyli nam stodołę, weszłyśmy do środka. Można w niej było przesiedzieć do rana. Rano podstawili wagony, węglarki. Ruszyłyśmy do Ravensbrück. Jechałyśmy bez żadnego zadaszenia, pod gołym niebem, śnieg padał, więc z jednej strony źle, bo było zimno, ale z drugiej dobrze, bo każda ten śnieg zbierała i mogła się napić. Butów w zasadzie nie miałam, dlatego stopy sobie tak poodmrażałam, że do tej pory ciągle smaruję je kremami, maściami i bez przerwy mnie pieką, jakbym chodziła po blasze rozpalonej. Po drodze był postój przed Berlinem, bo akurat trwało bombardowanie. Tory były uszkodzone, więc siedziałyśmy w tych wagonach, pod tym śniegiem. Był taki moment – zapamiętam to na zawsze, większość zresztą to pamięta – kiedy przed Berlinem zatrzymał się ten nasz pociąg, otworzyli nam drzwi od wagonu i pozwolili wyjść. Skład ciągnęła lokomotywa na parę wodną. Były w niej zamontowane olbrzymie bębny z wodą, która się gotowała, wytwarzając parę. Oni od czasu do czasu albo dolewali tej wody, albo w ogóle ją wymieniali. I właśnie na tym postoju przed Berlinem – myślę, że on to zrobił celowo – maszynista postanowił wymienić wodę w bębnie. Stanął przed takim wielkim kranem, którym wodę do tych bębnów się wpuszczało. Zaczął spuszczać tę ze środka. Otworzyli nam te drzwi. On tak pomalutku tę wodę spuszczał, że każdy sobie zdążył nabrać tej ciepłej wody z lokomotywy i się napić. Cały tłum do tego parowozu się ustawił i nabierał w naczynie, które miał. Jak nie miał, to dostawał od tych, którzy mieli i już się napili. Jak już wszystko spuścił, to zamykał i nalewał świeżej wody. Pamiętam, jak mi ta woda wtedy smakowała, taka trochę z oliwą z parowozu, ale była ciepła, gorąca. Jaki to był wtedy dobry napój, przepyszny.

Gdy skończył się alarm, naprawili tory, zawieźli nas przez Berlin do Ravensbrück. Dojechałyśmy rano. Przeprowadzili nas z dworca do obozu. Ci, którzy wyszli wcześniej i byli pierwsi, trafili do takiego baraku bez niczego, a ci następni, jak już się nie mieścili w baraku, byli umieszczani w rozstawionych namiotach. Było dwadzieścia parę stopni mrozu, a ci ludzie siedzieli w namiocie. My też siedziałyśmy w namiocie ze trzy, cztery dni. Część w namiocie, część w baraku. W międzyczasie krematorium pracowało na podwójnych mocach, żeby jak najwięcej miejsc opróżnić. Paliło się bez przerwy, ciągle wysypywali te popioły. Jak już się opróżniło parę bloków, baraków, to nas do nich przeniesiono, wszystkich spisano, nadano nam numery. Tam już było niby normalnie, dostaliśmy chleb i kawę na śniadanie, zupę na obiad. W Ravensbrück byłam w tym prawdziwym baraku może trzy, może cztery dni, może trochę dłużej, już dokładnie nie pamiętam. Potem znowu zabrali nas na dworzec i wywieźli, a tych z namiotów kolejnych przenieśli do baraków. Jak się spotykam się z tymi dziewczynami, które tam przyjeżdżają, to mówią, że one z Ravensbrück były do innych obozów porozwożone. Nas zawieźli do Neustadt-Glewe[19], jechałyśmy długo. Przyjechałyśmy wieczorem, taki mrok już był, bo to krótki dzień, styczeń, luty. W Ravensbrück dostałam nowy numer, 106949, i z tym numerem pojechałam do Neustadt.Numer trzeba było mieć na plecach. Wysiadłyśmy z pociągu na dworcu, dosyć daleko od obozu, szłyśmy piechotą przez to miasteczko. Miasteczko jest bardzo ładne. Teraz, jak tam jeżdżę, to widzę, że Niemcy porządnie prowadzą te domki, czyściutko, przed domami kwiatki, wysprzątane, piaseczkiem wysypane, bardzo przyjemnie tam jest. Przez to miasteczko szłyśmy, już był zmrok, ludzie chyba wrócili z pracy, parterowe domki, okna rozświetlone, siedzą przy stole, jedzą kolację, a my tak idziemy, zaglądamy w te okna i myślimy, że może nas gdzieś prowadzą, gdzie jakaś rodzina się nami zaopiekuje. Oni nas przeprowadzili przez miasteczko do lasu, jeszcze kawał tego lasu się szło, ten obóz był w lesie, niedaleko lotniska. Las jest piękny, jak teraz tam bywam i jadę z tymi Niemcami, to mówię: „Boże, jak wy mogliście w takim pięknym lesie coś takiego zrobić?!”. Byłam tam niedawno, nawet zaprosili nas na to lotnisko, wzięli do samolotu i oblecieliśmy, żeby obejrzeć z lotu ptaka to wszystko. Webelin, ten męski obóz, też był w lesie. Tam są piękne tereny, lasy, jeziora. Ravensbrück też leży nad pięknym jeziorem, od strony obozu jest cmentarzysko, a dalej, na drugim brzegu widać port, żaglówki, pływają sobie i jest taki normalny teren.

Pani tam trafiła ze wszystkimi dziećmi z tego bloku z Birkenau?

Z dziećmi i dorosłymi osobami, które z Oświęcimia szły w tym samym Marszu Śmierci, były w jednym transporcie. Na miejscu spotkałam sąsiadki z mojego domu, które wcześniej z Pruszkowa były wywiezione do tego obozu, bo pierwszy transport szedł do Ravensbrück i z Ravensbrück one poszły do Neustadt budować nowy obóz, bo tam nie było lagru. Obóz w Neustadt został wybudowany przez więźniarki z Ravensbrück. Jak my przyszliśmy, to już te bloki stały.

Czy to były drewniane baraki?

Tak, drewniane. Tu, gdzie się znajduje lotnisko, byli przetrzymywani francuscy żołnierze, jeńcy. Oni też tu pracowali. Ten najdłuższy blok był dziecięcy. Wszędzie były kobiety z małymi dziećmi, bo matki z takimi młodszymi dziećmi też szły w marszu. Małe dzieci mieszkały z matkami, jeśli je miały, a my, takie samotne, które nie miałyśmy nikogo, to dostałyśmy jeden blok dla siebie. Od razu przyszła do nas pani Irena z siostrą zakonną. Powiedziały, że się nami zajmą. Mieszkały razem z nami cały czas, aż do samej Warszawy się nami opiekowały. Właściwie siostra zakonna nie, bo w drodze powrotnej, po wyzwoleniu, rozstałyśmy się z nią w Częstochowie, ona została w klasztorze, a tylko pani Irena wróciła z nami do Warszawy.

Czy Pani pracowała w obozie w Neustadt-Glewe?

Pracowałam przy dzieciach, jeżeli to można nazwać pracą, pomagałam. Dzieci nie musiały pracować, dzieci nic nie robiły, tylko siedziały. Te, które chciały, to coś tam pomagały, coś robiły. Pomagałam, na drutach robiłam. Ale żadnej przymusowej pracy dla dzieci nie było. Jak był alarm, to wszyscy pracowali, mieli różne zadania, a my, dziewczyny, byłyśmy pędzone na lotnisko i maskowałyśmy wszystko gałęziami sosnowymi, które leżały przygotowane pod lasem, żeby z góry nie było nic widać. Jak było odwołanie alarmu, to zbierałyśmy te gałęzie i trzeba było równiutko, ładnie, w odpowiednich miejscach je odłożyć do następnego alarmu. Na wiosnę, przed końcem wojny, to ciągle były alarmy, bo nawet jak nie bombardowali tych naszych terenów, to przelatywali nad nami na Drezno, na Berlin, na wschód. Te wszystkie samoloty, jak leciały na bombardowanie dywanowe, to całe niebo zasłaniały, baraki aż się trzęsły. Tak nam zeszło do 2 maja. 2 maja obudziłyśmy się rano, wyszłyśmy na apel, a tu nie ma ani jednego Niemca. Niektórzy pobiegli do bramy, brama zamknięta, pod prądem, nie można wyjść. Rzucili się na magazyny, na jedzenie. Zaczęło się gotowanie. Nawet weszłam do magazynu z jedną koleżanką, coś tam wzięłyśmy do jedzenia i wyszłyśmy. Cwane Rosjanki nie wchodziły do magazynu, tylko stały przed i jak takie dzieciaki wychodziły, to zabierały im wszystko. Nam też zabrały. Machnęłam ręką i poszłyśmy. Już nic nie jadłyśmy. Wszyscy gotowali, pitrasili, się najadali, a ja wtedy jakoś nic nie jadłam i chyba dzięki Bogu, bo potem słychać było, jak tamci płaczą, jak jęczą, jak się za brzuchy trzymają, przewracają. Wtedy tej Ani matka umarła chyba z przejedzenia. Do końca nie wiem, ona się chyba nie doczytała, dlaczego matka umarła.

Czy może Pani opowiedzieć o Waszej opiekunce, Irenie?

Z panią Ireną to wszystko przypadek. Mąż pani Ireny, wtedy jeszcze narzeczony, był szefem mojego ojca. Ta firma, w której mój ojciec pracował, nazywała się Gorzędowski i Harczuk – dwóch facetów otworzyło sobie takie przedsiębiorstwo przewozowe, samochodowe. Pamiętam, że to na Krochmalnej było, czasami chodziłam tam do ojca. Przed wejściem był taki wielki afisz z informacją o ich usługach. Mój ojciec pracował u tego Gorzędowskiego, a pani Irena wtedy jeszcze nie była mężatką, tylko dziewczyną Gorzędowskiego, nauczycielką. On wciągnął ją do konspiracji, tajnego nauczania, za co ją aresztowali w 1942 albo 1943 roku. W każdym razie ona już była tzw. starą więźniarką, jak my przyjechaliśmy do Oświęcimia. Po wojnie, jak ona wróciła z obozu, jeszcze była panną, miała inne nazwisko. Potem nazywała się Irena Wincenciak-Gorzędowska. Po wojnie, już w Warszawie się dogadaliśmy, że mój ojciec pracował u Gorzędowskiego. Ona na to: „To u mojego męża”, ale już ten mąż nie żył, mój ojciec też nie. W obozie jako stara więźniarka, warszawianka zainteresowała dziećmi przywiezionymi z powstania, ale wtedy to jeszcze ona pracowała normalnie, była zwykłą więźniarką, nie miała z nami żadnego kontaktu. Jak już byliśmy w Neustadt, to tam nie było takiego rygoru, nie było takiej roboty, ona wiedziała, że te dzieci też przyszły z tym marszem, przyszła i powiedziała, że się nami, tymi bez rodziny, zajmie. Już do końca się nami opiekowała.

I tak zaczęła się przyjaźń.

Teraz jej córka jeszcze dzwoni do mnie, wnuczek też od czasu do czasu.Takie były dawniej więzi między ludźmi.

Jak Pani zapamiętała moment wyzwolenia, kiedy wkroczyły wojska alianckie?

Jak mówiłam, obudziłyśmy się, wszystko było pozamykane. Obok byli żołnierze francuscy, oni wyszli i nam otworzyli bramę – jakoś wyłączyli prąd, przecięli druty. To było koło południa, jak oni nam to otworzyli. Jak tylko otworzyli bramę, to przyjechali do nas żołnierze. Teraz się wszyscy ze mną sprzeczają, bo ja mówię, że nasz obóz został wyzwolony przez armię zachodnią, a wszyscy mi mówią, że nie, że przez wojska radzieckie. To było tak, że do Webelina, sześć kilometrów od nas, weszli Amerykanie – teraz przyjeżdżają na te wszystkie uroczystości, był nawet generał, który ich wyzwolił. Oni się dowiedzieli, że niedaleko jest obóz żeński, i dwóch takich żołnierzy, jeden podobno był Polakiem, bo miał chorągiewkę biało-czerwoną, na motocyklu z koszem przyjechało do naszego obozu. To byli pierwsi żołnierze, którzy wjechali po otwarciu bramy. Oni przyjechali tylko na rekonesans, zobaczyć, czy to prawda. Zobaczyli, że rzeczywiście jest tutaj obóz, pogadali i pojechali. Jakieś dwie godziny po tym weszła Armia Czerwona i stąd mowa, że Rosjanie wyzwolili nasz obóz. Do Webelina jeździłam potem na obchody, mam dużo zdjęć tych mężczyzn z Webelina. Ten generał ufundował taki pomnik na miejscu, gdzie był obóz.

Proszę opowiedzieć o drodze, jaką przebyła pani z Neustadt do Częstochowy.

Jak nam otworzyli obóz, to oczywiście wszystkie rzuciłyśmy się do miasteczka. Szli Rosjanie, było wiadomo, że miasteczko zostanie przez nich zdobyte, a Niemcy, którzy się ich strasznie bali, zostawili domy i uciekli na zachód, tam gdzie byli okupanci zachodni. Sześć kilometrów dalej była ta zachodnia armia. Pouciekali, domy zostawili, więc się rzuciłyśmy do tego miasteczka i do sąsiedniej wioski i po domach zaczęłyśmy szukać przede wszystkim ubrań, żeby pozrzucać te pasiaki, założyć normalne sukienki. Po piwnicach i strychach szukałyśmy też jedzenia. Niemcy na wojnę przygotowali sobie zapasy w wekach. Jeszcze wtedy tego nie znałam, a tu nagle widzę w słoikach jakieś kurczaki, jakieś mięsiwa, u nas się nie przechowywało w szkle, najwyżej w kamiennym garnku. Poszłyśmy na ten szaber, nakradłyśmy – bo to same dziewczyny – i jeszcze parę dni byłyśmy w obozie. Co jakiś czas jeszcze coś tam sobie przynosiłyśmy, co kto potrzebował. Ci, co byli sprawdzić, gdzie ten obóz jest, to zobaczyli, że to głównie dzieci. Amerykanie przywieźli paczki UNRRA[20]. To były takie fajne paczki żywnościowe dla dzieci, jedna paczka była na dwie osoby. Po raz pierwszy w życiu jadłam mleko w proszku, serki topione. Była tam czekolada i m.in. papierosy, Marlboro czy Camele, w każdym razie amerykańskie. Żadna z nas nie paliła, więc papierosy gdzieś tam się odkładało. Potem te papierosy nam życie uratowały. Po paru dniach Rosjanie powiedzieli, że likwidują już ten obóz i przenoszą nas do Parchimia. Parchim to takie niemieckie miasteczko powiatowe. Tam były opuszczone koszary wojskowe, poniemieckie, i my w tych koszarach mieliśmy mieszkać. Nie mieli, co z nami zrobić, pociągów nie było, wszystko jeszcze trzymało wojsko, wojna się jeszcze nie skończyła. Wywieźli nas do tego Parchimia, do koszar.

W tych koszarach była z nami pani Irena, siostra zakonna i jeszcze jedna pani – nasza koleżanka gdzieś w tłumie spotkała swoją ciotkę, Helenę. Ta ciotka chciała ją zabrać, ale ona powiedziała, że nie, że ona z nami jedzie, to ciotka dołączyła jako trzecia dorosła osoba. Nas, dziewczyn, było osiemnaście. Mieszkałyśmy w tych koszarach, ale chciałyśmy do domu. Pani Irena chodziła do takiego komendanta radzieckiego, żeby on dam dał transport, choćby pociągiem towarowym, czymkolwiek, bo tu same dzieci bez rodzin i chcą do domu. Ciągle go prosiła, w końcu on się wnerwił któregoś dnia, wziął ją pod rękę, wyszedł z nią na drogę. Pierwszego chłopa, który jechał na wozie, zwalił z tego wozu, dał jej lejce i powiedział: „Masz, jedź sobie do Polski”. Ona podjechała do nas: „Pakujcie się”. Co kto miał, to wpakował na wóz, między innymi te papierosy, i wyruszyłyśmy. To był koniec maja, a do Częstochowy dotarłyśmy chyba 29 lipca. Tyle czasu jechałyśmy. Jak dotarłyśmy do polsko-niemieckiej granicy na Odrze, okazało się, że nie mamy potrzebnych dokumentów. Rosjanie do nas: „Bumażku”[21], a my im tłumaczymy, że my „rebionka” [22]z obozu. Nie, tu granica i tu trzeba mieć „bumagu”, czyli dokumenty. Pani Irena mówiła, że nie mamy, żeby nas puścili. Nie, szlaban i koniec. Zawróciłyśmy, czekamy, aż się zmieni warta. Zmieniła się warta, jedziemy. I znów, nie, tu szlaban, tu granica, nie puszczą. Znowu zawróciłyśmy. Co my mamy zrobić? Którejś z nas, już nie wiem której, przypomniało się, że mamy te amerykańskie papierosy. „Może oni by nas przepuścili za te papierosy?” Przeszukałyśmy cały ten wóz, one gdzieś tam na spodzie leżały nikomu niepotrzebne, wyciągnęłyśmy, podjeżdżamy, pani Irena poszła porozmawiać, a oni w życiu nie widzieli papierosów w takich eleganckich, czerwonych pudełkach. U nas się potem kupowało takie w Peweksie. Momentalnie podnieśli szlaban i „iditie”. Za te papierosy wpuścili nas do ojczyzny, a tak to nie wiadomo, co by z nami było. Potem znów wjechaliśmy na tereny niemieckie, bo nad Odrą to były wtedy jeszcze ziemie niemieckie, ale też opuszczone przez Niemców, którzy pouciekali, jeszcze szabrownicy nie zdążyli przyjechać i wszystkiego rozszabrować. Zatrzymywałyśmy się już w domach, w tych domach było jedzenie, łóżka z pościelą, wreszcie jak ludzie spałyśmy, było co jeść, nie trzeba było chodzić i kraść, tylko po prostu się brało z tego domu, w którym się było. W drodze powrotnej konie pielęgnowała – karmiła, poiła i czyściła – moja koleżanka Wanda Swat, panie się tylko nami opiekowały, a my musiałyśmy i kraść kury, jak było trzeba, i kraść jedzenie, gotować czy zmywać.

Tak dojechałyśmy do Częstochowy. W Częstochowie siostra zakonna, która z nami była, kazała nam przystąpić do generalnej spowiedzi z całego życia, bo wszystko musiało być po bożemu. My tam tego życia grzesznego niewiele miałyśmy, ale trzeba było się wyspowiadać. Przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej na kolanach przeszłyśmy i wszystkie do spowiedzi generalnej. Poszłam do księdza, tak za bardzo nie wiedziałam, z czego mam się spowiadać, przypomniałam sobie dziesięć przykazań i grzechy główne i doszłam do wniosku, że ja jednak kradłam. Mówię: „Proszę księdza, ja kradłam”. On pyta: „Co, dziecko, kradłaś?”. „Wszystko, co podeszło pod rękę”. „To znaczy co?” „Jedzenie, ubrania”, bo faktycznie wszystko, a on: „A dlaczego?”. To mówię: „Jak nam otworzyli obóz, chciałyśmy się pozbyć pasiaków…”. On dopiero się zorientował i tak do mnie: „Dziecko, to nie jest grzech!”. „Ale proszę księdza, szóste przykazanie, nie kradnij”. „No tak, ale jak ty musiałaś, żeby przeżyć, to nie jest grzech, ty sobie wzięłaś”. „To więcej grzechów nie pamiętam”. Dostałam rozgrzeszenie, mimo że kradłam, bez problemu.

Dopiero w Częstochowie napisała Pani list do rodziny?

Tak. Nikomu nie przyszło to do głowy, tylko ja tak wymyśliłam. Panie sprzedały te konie i dały nam jakieś pieniądze. Pomyślałam, co ja mogę z nimi zrobić – bilet do Warszawy dostałam, więc postanowiłam wysłać list do mamy, chociaż ten jeden dzień mniej będzie się martwić, bo wiedziałam, że na pewno mnie szuka. Napisałam do Warszawy, ale ponieważ nie było wiadomo, czy w Warszawie ten list do niej dojdzie, to jeszcze do babci, której dom się może uchował, wysłałam. Jak się okazało, cała wieś się spaliła, a że babcia mieszkała za wsią, za rzeczką, w takim oddzielnym domku, chałupa została.

Dom został podpalony?

Jak front szedł, od jakiejś kuli ta włościańska część wsi spłonęła, z wyjątkiem domu babci ze strony mamy. Natomiast po tej drugiej, szlacheckiej stronie tylko mojej drugiej babci chałupa się spaliła, a reszta wsi się zachowała. Ta druga moja babcia też mieszkała troszkę na takiej górce za wsią. Przedtem, jak jeszcze dziadek żył, to mieli dom na dole we wsi, potem najstarszy syn z pierwszego małżeństwa, co się zajął gospodarstwem, został na jednej części po dziadku, a tę druga część dostał syn z drugiego małżeństwa, jakoś sprawiedliwie się podzielili. Ten drugi postawił sobie dom na swoim gruncie na górce. Jak był front, to ta jedna wieś się cała spaliła i tylko chałupa mojej babci została, a po tej drugiej stronie tylko na tej górce trafił pocisk w dom mojej babci, a cała wieś została. Dlatego moja babcia i ten wujek zrezygnowali po wojnie z gospodarki i przyszli do Warszawy. Wszyscy zostali warszawiakami. Wszyscy są pochowani na Bródnie.

Czy pamięta Pani moment, jak już się cała rodzina spotkała? Jak Pani wróciła?

Jak wróciłam, to do ciotki to poszłam spać.Mnie się zdawało, że jak wrócę, to wszyscy będą czekać tylko na mnie, a rzeczywistość była taka, że każdy na kogoś czekał. Mój kuzyn, który był powstańcem w „Baszcie”, został wywieziony do obozu jenieckiego, wrócił jeszcze jakiś czas po mnie. Wszyscy czekali, wtedy on był najważniejszy, ja byłam przez moment najważniejsza, potem on był najważniejszy. Następnie przyszedł najmłodszy brat mojego ojca, był w partyzantce, gdzieś tam zaginął, zniknął i nagle się odnalazł, to była radocha, że wrócił Wacek. To nie było tak, że jedna osoba przyjechała i ona była najważniejsza, każdy, kto wrócił, przeżył, był najważniejszy na ten moment.

Czy ktoś z rodziny zginął w Rzezi Woli?

Nie, nikt z naszej rodziny nie zginął. Wszyscy młodzi mężczyźni poszli do powstania, siostra mojego ojca mieszkała na Gostyńskiej, taka mała uliczka między Obozową a Górczewską. Ten cały front niemiecki na Woli, co tak mordowali ludzi, szedł Wolską i tymi najbliższymi ulicami. Natomiast Gostyńska, Obozowa były w pewnym sensie poza miastem, bo przed wojną Koło było poza granicami. Podobnie Boernerowo. W niedzielę jechało się z wałówką na trawkę do Boernerowa, żeby sobie posiedzieć na świeżym powietrzu. Jak wybuchło powstanie, to ciotka zabrała troje dzieci i przez Powązki poszła w tamtą stronę, wyszła z Warszawy i pojechała do Grójca. Jej mąż pochodził z okolic Grójca, Góry Kalwarii. Tam z nimi pojechała i tam z nimi była. Jak mąż wrócił, to ją tam odnalazł. Moja mama, która mnie długo szukała, nie mogła znaleźć żywej ani martwej, pomyślała, że skoro mieszkaliśmy niedaleko, to może pojechałam do Przybylskich i z nimi na wieś wyjechałam. Pojechała do nich na wieś, ale mnie tam nie było. Opowiadała taką ciekawą historię – oni pojechali na wieś do brata tego męża, w jego rodzinne strony. Jeden brat został na gospodarstwie, a ten już był warszawiak. Przyjechała ta rodzina, to ją przyjęli, potem on przyjechał, i jego też przyjęli, wreszcie przyjechała moja mama, nie miała nic w Warszawie. On powiedział do niej: „Niech bratowa z nami zostanie”, na co ten jego brat, że nie, on już ma dosyć tych warszawiaków, on się nie zgadza, żeby mama została. Tak opowiadali, że ten Mundzio, bo miał na imię Edmund, wyszedł przed dom, wziął siekierę i powiedział do swojego brata: „Albo wpuścisz moją bratową i będzie z nami mieszkać, albo ci łeb tą siekierą utnę!”. Tamten na to: „Bratową masz prawo, ale żadnych jakichś pociotków starych nie”, on tu nie będzie nikogo więcej karmił. Zapytał jeszcze, gdzie będzie spała, to ten wujek Mundzio wyszedł przed dom, rozebrał płot, z płotu drewnianego zrobił takie wyrko, słomy przyniósł ze stodoły i zorganizował mojej mamie spanie. Moja mama wspominała: „Boże, ja byłam taka nieszczęśliwa, nikogo nie miałam – ani męża, ani dzieci, ani matki – poszłam tam do nich z nadzieją, że ciebie tam spotkam, a ciebie nie było, już nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, a oni mnie przyjęli jak swoją, jeszcze chciał bratu łeb obciąć siekierą”. Straszne takie życie. Teraz jest nudno, teraz nic się nie dzieje, tylko bez przerwy się kłócą o politykę.

Z Częstochowy Pani wracała sama, jako jedyna warszawianka?

Nie, wszystkie te, które były na tym na wozie, z panią Ireną przyjechały do Warszawy. Na dworcu na Towarowej wymieniłyśmy się kartkami z adresami, gdzie kto mieszka. Ja oczywiście na Żytnią dałam adres. Okazało się, że część tych dziewczyn nie tylko nie znalazła domów, ale nie odnalazła rodzin i trafiła do domów dziecka. Jak się potem spotkałyśmy, to opowiadały, m.in. ta Teresa, która jeszcze żyje, była w domu dziecka. Niektóre odnalazły rodziny. Jedna taka Jagienka się dowiedziała, że matka i ojciec nie chcieli wyjść z piwnicy na Wroniej i zostali spaleni razem z domem. Ona nie miała nikogo. Ja na szczęście znalazłam rodzinę i wszyscy się odnaleźliśmy. Wszyscy jesteśmy po przejściach, mieliśmy urozmaicone życie. Potem po wojnie się spotkałyśmy całymi rodzinami na imieninach, na świętach.


Grupa 18 dziewcząt powracających z obozu Neustadt-Glewe (wśród nich 16 warszawianek przywiezionych do KL Auschwitz II-Birkenau w sierpniu i wrześniu 1944 r.) Janina Iwańska klęczy z prawej strony, Częstochowa lipiec 1945 r. Ze zbiorów prywatnych

Wspominało się to, co się przeżyło?

Tak, ciągle każdy opowiadał swoją historię. Także rodzinę mam bardzo bohaterską, jak Pani widzi, pokolenie moich rodziców i moje miało bardzo urozmaicone życie.

Na Woli powstał cmentarz tych cywilnych ofiar powstania i powstańców. Po wojnie przekopywali wszystkie ulice i ekshumowali ciała. Jak ktoś zginął, zastrzelony czy z innego powodu, to się robiło dół w ziemi, na podwórku, właściwie wszędzie. Potem na wiosnę 1945 roku, jak rozmarzła ziemia, to były ekshumacje, wykopywali ciała i na ten cmentarz, co powstał na Woli, przenosili. Ile tam tysięcy ludzi leży! Moja mama, jak wróciła, to poszła tam, na Żytnią, domu nie było, niczego nie było, tylko groby tych, co zostali zastrzeleni czy zginęli, zanim nas stamtąd wywieźli. Bywało, że jakaś zbłąkana kula zabiła kogoś, to się od razu chowało na podwórku czy na ulicy. Mama chodziła po całej ulicy, po całej Woli, zaglądała do każdej wykopanej mogiły, żeby sprawdzić, czy to jestem ja, i tak jej zeszło równy rok, bo w sierpniu było powstanie, a ja wróciłam dopiero w następnym sierpniu. Przez ten rok ona mnie ciągle szukała, bo nie miała ode mnie żadnej wiadomości. Dopiero jak wracałam z obozu właśnie w Częstochowie, gdzie byłyśmy dwa dni, wpadłam na pomysł, że muszę rodzinę zawiadomić, że żyję. Napisałam dwa listy. Jeden na Żytnią, chociaż wiedziałam, że tej Żytniej nie ma, bo na moich oczach się spalił dom, ale sobie myślałam: „A może już odbudowali, może już tam wszyscy są?”. Drugi do babci na wieś. Dwa czy trzy dni przede mną wrócił mój ojciec z Niemiec. Był tam ranny, chory, ale przeżył i wrócił. Z mamą pojechali razem do babci na wieś po mojego brata. Tego dnia, kiedy oni przyjechali po brata, przyszedł ode mnie list z Częstochowy.

Ależ to musiała być radość.

Jak tylko przeczytali list, to od razu, brata za frak, ale nie wiedzieli, gdzie mnie szukać, bo napisałam, że jadę do Warszawy, a domu w Warszawie już nie było. Po powstaniu ludzie, którzy przeżyli, a chcieli nawiązać kontakt z rodziną czy z innymi osobami, to w bramach, które najczęściej ocalały – domy były zawalone, spalone, ale te solidne bramy stały – przybijali kartki z wiadomościami o sobie. Jak wróciłam, to oczywiście poszłam na Żytnią do domu, domu nie było, ale brama stała. Weszłam do tej bramy, zobaczyłam kartki sąsiadów, znajomych. Szukam wiadomości zostawionych dla mnie, nie ma, już miałam wyjść, kiedy rzucił mi się w oczy charakter pisma mojej mamy – kartka przyklejona na samym końcu bramy, a na niej: „Jasia, ojciec wrócił, mieszkamy teraz na Pańskiej u cioci Małgosi”. Na Pańskiej pół mieszkania było zawalone, pół się zachowało i wszyscy, którzy wracali z wygnania, a ich domy były zniszczone, szli na Pańską. Poszłam i ja. Ciocia bardzo się ucieszyła, bo też nic o mnie nie wiedziała. Umyła mnie, nakarmiła, zrobiła mi jakieś posłanie i powiedziała, żebym się położyła, odpoczęła. Spałam ze dwie doby. Jak następnego dnia moi rodzice przyjechali, usiedli nade mną, nie szli spać, tylko siedzieli i czekali, aż się obudzę, bo chcieli, żebym po otwarciu oczu od razu ich zobaczyła. Tak się odnaleźliśmy. Zamieszkaliśmy w tych gruzach potwornych, zawalonych. W mieszkaniu kuchnia była zawalona, tylko pokój ocalał. Dawniej na Pańskiej były domy z dwoma wejściami, jednym kuchennym dla służby i drugim dla państwa. Z frontowej klatki schodowej wchodziło się do salonów, a z podwórka, z oficyny do kuchni. Jak przyjeżdżały baby ze wsi z masłem, jajkami czy innymi rzeczami, to tymi drzwiami kuchennymi wchodziły. Wszyscy, którzy przyjeżdżali, to tak się pokotem kładli u cioci. Potem się szukało jakiegoś dachu nad głową. Moi rodzice znaleźli w tym samym domu, po drugiej stronie takie lokum. Z oficyny wchodziło się kuchennymi drzwiami do kuchni, z kuchni do przedpokoju, do ubikacji, następnie do pokoiku dla służby, dalej były szerokie drzwi na salony dla państwa. Jak się te szerokie drzwi otworzyło, to się od razu wylatywało na Pańską róg Jana Pawła, tam gdzie teraz jest budynek z logo Mercedesa na górze. Tam zamieszkaliśmy zaraz po wojnie. Dom był do połowy zwalony – żeby wejść na podwórko do oficyny, trzeba było wejść do sklepu, ze sklepu do bramy, z bramy na podwórko i dopiero na klatkę schodową. Tam mieszkaliśmy dosyć długo. Przyrodnia siostra mojego ojca, która już wcześniej była w Warszawie, mieszkała na Wiśniowej i tam, na Wiśniowej przy Rakowieckiej, był dom też częściowo zburzony, ale nie całkiem. Ciocia nam powiedziała, że niektóre mieszkania są pozajmowane przez takich szmuglerów, szabrowników, co chodzą po Warszawie, kradną różne rzeczy, mieszkania zajmują na magazyny tych kradzionych rzeczy. Ona upatrzyła jakieś mieszkanie, gdzie ciągle meble wnosili albo wynosili. Powiedziała ojcu: „Słuchaj, ty pracujesz, jesteś takim pełnowartościowym obywatelem, powiedz u siebie w pracy, że nie masz gdzie mieszkać, a wiesz, że są mieszkania, które są pozajmowane na magazyny, niech ci je dadzą”. Ojciec tak zrobił. Powiedział u siebie w pracy, że tak okropnie mieszkamy, że córka wróciła z obozu, a są mieszkania, które zajmują na magazyny kradzionych rzeczy. Jakoś tym pozarządzali, wtedy to tak jeszcze można było wszystko, że ten człowiek dostał nakaz i musiał opróżnić mieszkanie, wtedy my się wprowadziliśmy. Na Pańskiej mieliśmy kuchnię z pokojem, a tu wchodziliśmy do dużego przedpokoju, z tego przedpokoju do pokoju, dalej była ściana z rozsuwanymi drzwiami i kolejnym pokojem. W kuchni mieszkał kto inny. Jak była jakaś balanga, to się rozsuwało drzwi i się robił salon z dwóch pokoi, olbrzymia sala balowa. Przy tych rozsuwanych drzwiach stała moja kozetka, na której spałam, i wisiał taki gruby wełniany kilim na całą ścianę, bo jak tylko dostaliśmy to mieszkanie, zanim ten kilim się powiesiło, rozsunęliśmy drzwi to była ulica, bo dom był tak zniszczony. Jak teraz tam jadę, to widzę, że odbudowali ten dom, bo to był przed wojną nowoczesny budynek. Na Mokotowie zawsze były takie ładne domy. Dobudowali te zniszczone salony, ludzie je sobie poremontowali i mieszkała jedna rodzina. Przedtem to mieszkały dwie rodziny w kawałku tego mieszkania. Tam mieszkaliśmy długo, maturę tam zdawałam, na studia poszłam. Ale było tak, że nie mieliśmy centralnego ogrzewania, wody ani ubikacji. Jak się chciało iść do ubikacji czy po wodę, to trzeba było spytać sąsiadki, czy można wejść do jej kuchni czy do ubikacji. Ale ponieważ mieliśmy ciocię w tym samym domu po drugiej stronie klatki schodowej, a ciocia miała całe mieszkanie, bo tamta część była niezniszczona, to do cioci chodziliśmy się umyć. Jak trzeba było wodę, a sąsiadki nie było, to się od niej wodę brało. Nie było tak źle. Potem się okazało, że jeszcze na drugim piętrze jest takie samo mieszkanie, tylko nie ta nasza część pokojowa, ale ta kuchenna, też zajęta przez jakichś kombinatorów. I ciocia swoją siostrę przyrodnią, siostrę mojego ojca, która też mieszkała w gruzach z dzieciakami na Woli, umieściła. Trzy spokrewnione rodziny w jednym domu mieszkały. Potem zamieniliśmy mieszkanie. Jakaś babka mieszkała na Grażyny z siostrą, miały dwupokojowy lokal z kuchnią i łazienką, w łazience był gaz, można było się umyć, wykąpać w wannie. Ona się z tą siostrą ciągle kłóciła. Ktoś jej powiedział, że może by się z nami zamieniła na mieszkanie. Ona przyszła do nas, zobaczyła, że my tak cierpimy, nie mamy gazu ani nawet pieca, tylko w przedpokoju stała koza, na której się grzało i gotowało, z rurami, które ciągle trzeba było czyścić. Moja mama bez przerwy te rury czyściła z sadzy. I ona się zgodziła na zamianę. Szczęśliwa przyszła, uwolniła się od tej siostry. My tam poszliśmy, bo kuchnia, łazienka, gaz, piec, ale niestety mieszkanie było w amfiladzie, to znaczy, wchodziło się do przedpokoju, gdzie była kuchnia i nasz pokój, wielkości tego pokoju, a przez ten pokój się przechodziło do drugiego pokoju, gdzie mieszkała ta siostra. Żeby przejść do ubikacji czy wyjść z mieszkania, ona musiała przez to nasze mieszkanie chodzić. Mój ojciec strasznie się denerwował, bo nieraz przyszedł po pracy zmęczony, rozebrał się, w kalesonach siedział, zanim mama obiad mu podała, a tu ona wchodzi, wychodzi, obca kobieta. To było denerwujące. Długo tam mieszkaliśmy. Potem ten dom zaczął się walić, ona dostała mieszkanie, bo w jakiejś instytucji pracowała, że dawali mieszkania, i się wyprowadziła. Dom zaczął się walić, podstemplowali go słupami. W tym czasie mój brat się ożenił, urodził mu się syn i w takim pokoju przejściowym mieszkaliśmy w sześć osób – rodzice, ja, brat, bratowa i dziecko.

Skończyłam studia i zaczęłam pracować w laboratorium w Szpitalu Wojskowym na Koszykowej, wtedy jeszcze Szaserów nie było, tylko Koszykowa. Byłam taka potrzebna, niezbędna, więc pierwsza rzecz, to załatwili mi telefon, bo wtedy telefonów tak nie było. Jeden się chciał ożenić ze mną, bo miałam telefon. Pracowałam na cały etat na Karowej, w laboratorium szpitalnym, i na pół etatu na Koszykowej, w wojsku. Całymi dniami pracowałam. W wojsku zaczęły się jakieś zapisy na mieszkania. Tam poznałam siostrzenicę pana Spychalskiego, który wtedy był  ministrem obrony Narodowej. Kiedyś zaprosiłam ją do siebie, ona przyszła i mówi: „Jezu, jak ty tak możesz mieszkać”, ja na to: „Co mam zrobić, jak nie mam mieszkania”. Potem jakoś tak było, że na Karowej dostali przydział mieszkań i ja się dowiedziałam o tym pierwsza. Poleciałam do Ministerstwa Zdrowia, oni mi dali przydział na to mieszkanie, z tym że jak to mieszkanie już się wybudowało, to się okazało, że to jest M3, a ja jestem M1 i nie mogę tego mieszkania dostać, muszę je oddać, a dostanę kawalerkę na zamianę. Poszłam wtedy do szpitala na Koszykową i zaczęłam płakać, że już się tak cieszyłam, że mam mieszkanie, nareszcie będę samodzielna, a teraz się okazuje, ja mam trzydzieści parę lat, jestem nierozwojowa, nie mogę już mieć dzieci i takiego mieszkania. Wtedy ta Ewa powiedziała: „Pogadam z ciotką”, czyli żoną Spychalskiego. Generał był ministrem, ale w domu rządziła pani Spychalska. Ewa pogadała z ciotką, ciotka poszła do ministerstwa, wzięła jakiegoś oficera i mnie, razem poszliśmy do Ministerstwa Zdrowia. Ona powiedziała, że jestem niezbędna dla wojska, w ogóle dla ojczyzny, beze mnie to wszystko się zawali, byłam w obozie, miałam gruźlicę, jak wróciłam z obozu, i że mnie się należy dodatkowy metraż. Ten major dostał na piśmie, co ma mówić, przegadał ich i oddali mi to M3.

Na Karowej.

Tak. To już był 1963 rok, dwadzieścia lat po wojnie, a te dwadzieścia lat mieszkałam w gruzach.

Kiedy Pani zaczęła mówić o swoich wojennych doświadczeniach?

Dopiero niedawno. Długo nie byłam po wojnie w Oświęcimiu. Zaczęłam jeździć dopiero później. Teraz też nie jeżdżę co roku, tylko od czasu do czasu. Moi rodzice na początku lat 50. pojechali do Oświęcimia. Była wycieczka od mojego ojca z pracy do Oświęcimia i do Krakowa. Mama z nim pojechała. Wtedy to muzeum wyglądało zupełnie inaczej niż teraz, bo tam jeszcze były włosy, warkocze, walizki, buty. Teraz też tam są, ale nie tyle. Oni pojechali na tę wycieczkę, chodzili po tym obozie, żeby zobaczyć, gdzie byłam. Byli ciekawi, jak tam żyłam. Nic nie zapamiętali, obeszli cały ten obóz, wrócili do domu i o nic się mnie nie pytali, ja ich też nie pytałam, jakie wrażenia. Przez trzy dni w ogóle nic nie wspominali, tylko mama co jakiś czas na mnie patrzyła, jak siedzieliśmy przy stole i jedliśmy obiad, widzę, że łzy jej lecą, pytam: „Czy coś się stało?”. „Nie…”. Od czasu do czasu mnie tak głaskała po głowie. Po jakichś trzech dniach powiedziała do mnie tak: „Ty wiesz, my z ojcem widzieliśmy w Oświęcimiu twoje warkocze”, ja na to: „Mamo, to nie były moje warkocze, przecież tam była góra tych warkoczy, wszystkim obcinali”. „Ale my widzieliśmy twoje”. Oni tak się przejęli tymi moimi warkoczami, że przez trzy dni nie mogli rozmawiać na ten temat. Też to wtedy bardzo przeżyłam.

Pani nie chciała z nimi pojechać wtedy?

Nie. Ja w ogóle o tym nie mówiłam, nie należałam do żadnego związku byłych więźniów, u mnie w szkole ani na studiach nikt nie wiedział, że byłam w obozie. Dopiero jak kazali się zapisywać do związku, a jeszcze legitymacja mogła mi pomóc w zdobyciu mieszkania, to się zrobiłam taka interesowna, że już się zapisałam do tego związku. Tak to ja nie jeździłam, tylko moi rodzice  pojechali. Nie jeździłam, nie chodziłam, już tu mieszkałam. Pracowałam w laboratorium naukowym jako biochemik, już po doktoracie byłam, i pojechaliśmy na taki naukowy zjazd biochemiczny. Pojechaliśmy z koleżanką, która żyje do tej pory, jedyna taka koleżanka z pracy, i jej mężem do Krakowa. On wtedy dostał trabanta. Mąż lekarz, ona lekarz, a ja biochemik. Pojechaliśmy z referatem. Po tym odczycie on mówi: „Wiesz, jesteśmy niedaleko Oświęcimia, może pojechalibyśmy, pokazałabyś nam ten Oświęcim”. Ja na to: „Dobrze”, taka zadowolona. Przyjechaliśmy do Oświęcimia, do Brzezinki, weszliśmy na teren obozu, pochodziliśmy, zobaczyłam te wagony oczywiście, potem weszliśmy do bloku dziecięcego, pierwszy raz po wojnie, po dwudziestu latach. Już przecież powinnam dawno zapomnieć. Weszłam, spojrzałam na pryczę, na której leżałam, na miejsca, gdzie stały wiadra dla dzieci, wszystko mi się przypomniało. Tylko podeszłam do koi, tak palec położyłam, oni mówią: „To jest twoja koja?”, kiwnęłam głową. Oni mi potem jakieś pytania zadawali, ale nie byłam w stanie nic powiedzieć i oni się zorientowali, że już im nic więcej nie pokażę. „To chyba wracamy do domu?”. Kiwnęłam głową, wsiedliśmy do samochodu, w ogóle niemowa się zrobiłam, zatkana byłam. Dopiero pod Warszawą powiedziałam: „Przepraszam was bardzo”, oni mówią: „Coś ty, za co nas przepraszasz, my wszystko rozumiemy”. „Chciałam wam pokazać, chciałam wam opowiedzieć, bo tu tyle miesięcy byłam, trochę przeżyłam, mogłabym wam coś opowiedzieć”. „Pojedziemy innym razem”, ale już więcej nie pojechaliśmy. Od tamtej pory znowu nie jeździłam, aż było otwarcie sauny po remoncie. Wtedy takim opiekunem Oświęcimia był aktor, nazywał się August Kowalczyk, taki chudzina, oświęcimiak. On opiekował się Oświęcimiem i jak było to otwarcie sauny, to on do mnie zadzwonił, czy bym zechciała na to otwarcie przyjechać i parę słów powiedzieć, co pamiętam.

Spotkanie byłych więźniarek, Janina Iwańska stoi druga z lewej, w środku Irena Wincenciak Gorzędowska. Ze zbiorów prywatnych

Dopiero się Pani uaktywniła na początku lat dwutysięcznych.

Właśnie wtedy pojechałam, potem znowu nie jeździłam. Następnie przyjechały do mnie pani Jadwiga Dąbrowska z panią Heleną. One pierwsze przeprowadziły ze mną wywiad. Do tej pory jestem z nimi zaprzyjaźniona. Pani Jadzia w tym roku była u mnie, zaprosiła mnie, żebym koniecznie czternastego przyjechała na rocznicę. Wtedy one przyjechały i po raz pierwszy namawiały mnie, żebym przyjechała na 60. czy 65. rocznicę wyzwolenia obozu. Zaprosiły mnie na spotkanie z przewodnikami po obozie, bo oni znają wszystko z książek, ale dobrze by było, żebym z nimi objechała obóz i pokazała, co jest warte pokazania, opowiedzenia. Pojechałam, nawet mi zapłacili wtedy 200 zł za ten niby wykład. Potem mąż tej aktorki, co grała w Trylogii, Małgorzaty Braunek (ona została buddystką, on też był buddystą), utworzył taką organizację międzynarodową. Oni się ciągle spotykali, m.in. jeździli do Oświęcimia. Dostałam kiedyś telefon od nich, czy bym chciała z nimi pojechać i z tymi buddystami podumać w Oświęcimiu. Jak byłam młodsza, bo teraz to nie mam siły, to bardzo chętnie korzystałam, jak mi się trafiały takie okazje, zwłaszcza że byłam na emeryturze. Pojechałam z nimi na tydzień do Oświęcimia, mieszkaliśmy w tym budynku modlitwy i spotkań. Rano przed śniadaniem były medytacje, potem śniadanie w ciszy, a potem jechaliśmy do obozu. W obozie do obiadu, siadaliśmy na torach i było dumanie, oni mieli listę wszystkich więźniów i kolejno odczytywali ich nazwiska i się modlili do Buddy. Jak z nimi byłam, to też dostałam listę kilku nazwisk do odczytania. Oni taką swoją modlitwę powiedzieli. To był chyba wrzesień albo październik, już było dosyć zimno, wszyscy mieli takie dywaniki, a ja jedna siedziałam na krześle, oni nosili za mną to krzesło i mnie na nim sadzali, żebym nie siedziała na ziemi. Byłam więc z buddystami, byłam z przewodnikami, potem byłam dwa albo trzy razy na spotkaniu z młodzieżą szkolną, w 79. rocznicę to nawet przemawiałam. Wtedy mnie poproszono o parę słów, napisałam takie długie przemówienie, wysłałam, dzwoni ktoś do mnie: „Pani Janko, to ma być sześć minut, a to, co pani napisała, to by z piętnaście minut pani czytała”. Powiedziałam: „Co ja mogę w ciągu sześciu minut powiedzieć?”. „Niech pani to skróci”. Skróciłam, wzięłam z sobą tę kartkę, ale nawet na nią nie spojrzałam, tylko mówiłam tak jak teraz, z pamięci. Na zakończenie kawałek wiersza przytoczyłam, „Daremne żale, próżny trud”. Bałam się, że z pamięci nie potrafię powiedzieć, więc miałam na kartce napisane, okulary wzięłam nie te, co trzeba, ale jakoś odczytałam. Tam się kończy: „Świat pójdzie swoją drogą”. To na zakończenie powiedziałam: „Oby nie poszedł tą drogą, którą ja musiałam przejść”, bo w tym przemówieniu opowiedziałam, tak jak teraz, od Pruszkowa, przez Oświęcim, po Ravensbrück, całą drogę włącznie z powrotem w sześć minut. Dostałam duże brawa. Podobało się. Potem byłam jako honorowy gość zaproszona na spotkanie z papieżem Franciszkiem. One mnie zapraszają, jak są jakieś ważniejsze rocznice, teraz też ma być jakaś uroczystość w związku z tym pierwszym transportem. Teraz to mało kto jeździ. W styczniu miałam jechać na rocznicę wyzwolenia, zapisałam siebie i tę Basię, jako opiekę, bo można z opieką przyjechać, Basia pojechała, a ja nie, bo było zimno, źle się czułam. Żeby była prawdziwa zima, to ja bym wiedziała, jak muszę się ubrać. Żeby było lato, to też, A w tym styczniu to ni zima, ni lato było.

Jeździ Pani na upamiętnienia?

Tak. W Ravensbrück po raz pierwszy byłam na odsłonięcie pomnika, który stoi nad jeziorem. Mam takie zdjęcie, jak leżę zemdlona, bo uroczystość długo trwała, to był 1949 rok, zaraz po wojnie. Byłam zaproszona na uroczystość odsłonięcia. To było moje pierwsze zetknięcie z obozem, jeszcze świeże. Zemdlałam. Nie ja jedna zemdlałam, na noszach różni ludzie leżeli. Mam zdjęcie. Potem na jakąś równą, sześćdziesiątą czy którąś, rocznicę pojechałam. Potem już nie jeździłam na rocznice, bo jeżdżą inne osoby, które w Ravensbrück były długo i mają co opowiadać, bo ja mam niewiele do powiedzenia. W Ravensbrück byłam krótko, dla mnie Oświęcim i Neustadt to były obozy, w których byłam długo, w Neustadt zostałam wyzwolona. Jeździłam za to na takie spotkania jako świadek do podobozu Ravensbrück. Dwa razy tam byłam i jeżdżę jak do siebie.

Uroczystości w „saunie” na terenie KL Auschwitz II-Birkenau 2 kwietnia 2001 r. Janina Iwańska stoi z lewej strony. Przemówienie wygłasza Elżbieta Sobczyńska z d. Gremblicka. Ze zbiorów prywatnych

Rozmawia Pani z młodzieżą niemiecką?

Tak, zawsze. Od kiedy jeżdżę, czyli od 2002 roku, nie byłam tylko, jak wybuchła pandemia i w zeszłym roku, kiedy zmarł mój brat. Nie byłam w stanie. Gdy pierwszy pojechałam, to tej młodzieży przyszło mało, bo wtedy było otwarcie muzeum, mnie szefowa tego męskiego obozu zawiozła w trakcie uroczystości, tak mnie wepchnęli, wszyscy byli szalenie zadziwieni. Ponieważ było trochę młodzieży na tym otwarciu, to od razu zorganizowali spotkanie. Porozmawiałam z tą młodzieżą. Mimo że było ich tak mało, dostałam od nich list, że ogromne wrażenie na nich zrobiło to, co mówiłam, że oni nie wiedzieli, że w ich mieście rodzinnym coś takiego się zdarzyło. Zwłaszcza jak zobaczyli takiego żywego człowieka, który przez to przeszedł. Pani Britta napisała, że dopiero w domu, jak popatrzyła na swoje dzieci, które są w tym wieku, w którym ja byłam w obozie, zdała sobie sprawę z tragizmu naszej sytuacji. W następnym roku, jak pojechałam, to już w programie było spotkanie z młodzieżą w szkole, zawsze w tej samej. Jak byłam w zeszłym roku, to powiedziałam do tych najmłodszych: „Wy jesteście pewnie dziećmi tych, z którymi miałam pierwsze spotkanie”, bo to dwadzieścia lat minęło od mojej pierwszej wizyty. „Jak byłam pierwszy raz, to wasi rodzice mieli po piętnaście lat. Teraz spotykam się w szkole podstawowej, to pewnie wy jesteście dziećmi tych, z którymi miałam wtedy spotkanie”.

Czy mają świadomość tego, co się tutaj wydarzyło w przeszłości?

Tak. Zadają pytania. Mam tam zawsze taką tłumaczkę. W tym roku nie pojechałam, to ona przyjechała do Warszawy, wzięła urlop na ten czas, trzy dni siedziała w Warszawie. Na tych spotkaniach w Niemczech zawsze jest kierowniczka szkoły, są wybrane dzieci, nie z jednej klasy, tylko po kilkoro z różnych klas. Mają różne pytania, na przykład: „A jakie zabawki dzieci miały w obozie?”. Na początku pojęcia jeszcze nie miały, ale potem, jak się parę razy spotkały, to już wiedziały, jakie zabawki miałyśmy. Jeden taki chłopak, chyba z gimnazjum, starszy, mądrzejszy, mówi do mnie: „Wy, Polacy, to jesteście tacy katolicy, wszyscy wierzący, a Pan Bóg wam takie obozy stworzył. Nie macie do niego pretensji?”, ja mu na to: „Człowieku, obozy koncentracyjne to nie stworzył Pan Bóg, tylko wasz führer, a Bóg spowodował, że ja te obozy przeżyłam mimo wszystko i mogę ci teraz powiedzieć, że to jest bardzo złe i żebyś nie szedł w ślady swojego führera”. Nawet tę kierowniczkę zatkało. On przemyślał to i powiedział: „No, chyba faktycznie ma pani rację, że to nie Pan Bóg te obozy stworzył”. Czasami też mam takie pytania podchwytliwe. Z początku się denerwowałam. Mam nawet na płytce nagrane takie spotkanie z mieszkańcami tego miasteczka na zamku, w takiej wielkiej sali. Była kawka, ja jako główna siedziałam i opowiadałam o tym obozie, a potem oni mogli zabierać głos. Jeden mężczyzna podniósł rękę, że chciałby coś powiedzieć, bo on ten obóz pamięta z dzieciństwa. „Jak miałem siedem czy osiem lat, mieszkałem zaraz za obozem, trzy chałupy dalej, to moi rodzice nigdy mi nie pozwalali chodzić w tamtą stronę, gdzie jest obóz, ale ich nie słuchałem, zawsze przychodziłem i przez siatkę i patrzyłem na te dzieciaki. Zawsze się zastanawiałem, czym one się bawią, jakie mają zabawki. Najpierw się dziwiłem, że tam są dzieci, potem, po co te dzieci tam są i że one nie mają żadnych zabawek. Wracałem do domu i jak mówiłem rodzicom, że może jakieś zabawki tym dzieciom by dać, to na mnie krzyczeli, że nie mam prawa tam w ogóle chodzić. Od dziecięcych lat byłem zainteresowany. Potem ten obóz zniknął, ja dorosłem i dopiero teraz znowu się zainteresowałem, co tam było”. To było jedno spotkanie, a dwa lata później było kolejne, także z mieszkańcami. Na wspólnej kolacji była taka babka, która powiedziała do mnie: „Wie pani, przyszłam specjalnie, żeby pani coś opowiedzieć. Wiem, że pani tu przyjeżdża, że pani była dzieckiem, chciałam pani coś powiedzieć, bo mam zadrę w sercu do tej pory. Jak wojna się skończyła, to miałam sześć lat, miałam taką piękną lalkę z wózkiem. Pamiętam, że coś takiego się wydarzyło, że siedziałam z mamą w domu, kiedy do nas do domu przyleciały jakieś dziewuchy i jedna z tych dziewuch zabrała mi tę lalkę z tym wózkiem. Zaczęłam strasznie płakać, a mamusia mówiła, żebym nie płakała, bo ona mi kupi drugą, a ja, że kochałam tamtą lalkę”. Mama zaczęła jej tłumaczyć, że to są dzieci z obozu, że na pewno nie miały długo lalki i że jej taką lalkę kupi, ale już potem jej tej lalki nie kupiła, „Ja niby zrozumiałam, ale do tej pory nie mogę tej lalki odżałować”. Przeprosiłam ją: „Wie pani, możliwe, że to nawet ja mogłam być w tej grupie, wprawdzie lalki nie wzięłam, ale mogłam być w tej grupie”, bo rzeczywiście jedna z tych dziewcząt, z którymi razem wracałyśmy na tym wozie, zabrała taką lalkę z wózkiem. To była Jagienka (ona zmarła w zeszłym roku), najmłodsza spośród nas dziewczynka, która jako sierota była potem u sióstr zakonnych na Żytniej, bo tam, na rogu Wroniej i Żytniej, był też sierociniec, sióstr magdalenek. To był trochę taki dom poprawczy, trochę taki dom dziecka. Ona nigdy w życiu nie miała lalki. Jak tam wpadła i zobaczyła, że w kącie stoi wózek z lalką, nic nie wzięła, ani sukienki, ani jedzenia, tylko tę lalkę. Ta lalka z nami jechała. Jak się spotkałyśmy po tych czterdziestu latach, to ona jeszcze miała ten wózek z lalką. Gdy na kolejny rok jechałam na spotkanie, poszłam do Cepelii, kupiłam taką dużą lalkę Łowiczankę, ta Niemka znowu przyszła, zaprosiła nas wtedy do siebie do domu na kawę i ciasto, na naszą cześć specjalnie upiekła, ja jej wręczyłam lalkę i powiedziałam: „Wprawdzie tamtej lalki nie mogę pani oddać, ale niech tę potraktuje pani jako zadośćuczynienie”. Ona się bardzo ucieszyła, miała na ścianie taką półeczkę, coś na niej stało, zaraz to pozdejmowała i mówi: „To będzie honorowe miejsce dla tej lalki z Polski”. W zeszłym roku, jak pojechałam, znów nas zaprosiła do siebie, znów specjalnie dla nas ciasto upiekła.

Czy ma Pani takie przesłanie, którym chciałaby się podzielić z młodym pokoleniem?

Chciałabym, żeby się lubili bez względu na wszystko, żeby się lubili i szanowali. To, co teraz się dzieje, jest straszne. Czasami sobie myślę, że dobrze, że taka stara jestem, że niedługo umrę i nie będę na to patrzeć. Właśnie wśród młodzieży nie ma tej solidarności, życzliwości, zżycia, bo trzeba się zżyć z drugim człowiekiem.


[1] Chodzi o kościół Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, który dawniej miał adres ul. Leszno 32, a obecnie al. „Solidarności” 80 w dzielnicy ŚródmieścieWarszawie.

[2] Suterena – część budynku znajdująca się pod parterem, częściowo poniżej poziomu ziemi, wykorzystywana na warsztaty lub tanie mieszkania.

[3] Fabryka Maszyn dla Przemysłu Tytoniowego założona przez Władysława Paschalskiego w 1919 r. przy ul. Żytniej 15/17 w Warszawie. Zakład produkował  maszyny tytoniowe, frezarki i obrabiarki dla przemysłu zbrojeniowego, przyrządy miernicze artyleryjskie, części do broni ręcznej i maszynowej. Do momentu wybuchu II wojny światowej fabryka funkcjonowała pod nazwą Zakłady Przemysłowo-Handlowe p.f. „Wład. Paschalski”.

[4] Zakłady Przemysłu i Fabryka Wag Weber, Dahne i Spółka S.A. w Warszawie.

[5] Kawa Pluton – najstarsza polska marka kawy założona przez Tadeusza Tarasiewicza, który w 1882 r. otworzył pierwszą  w Polsce palarnie kawy.

[6] Umschlagplatz (niem. plac przeładunkowy) – nieistniejąca już rampa kolejowa przy ul. Stawki 4/6 w Warszawie, którą wraz ze znajdującymi się obok budynkami wykorzystywano w latach 1942–1943 do koncentracji Żydów z warszawskiego getta przed wywiezieniem ich do obozu zagłady w Treblince oraz obozów w dystrykcie lubelskim.

[7] Niemiecki obóz zagłady w Treblince działał od lipca 1942 do listopada 1943 roku.

[8] Volksdeutsch – pot. folksdojcz, w okresie okupacji niemieckiej określano w ten sposób osoby, które podpisały niemiecką listę narodowościową – volkslistę. Osobę wpisaną na listę chroniło państwo i prawo niemieckie.

[9] Celle – obecnie miasto powiatowe w północnej części Niemiec, w kraju związkowym Dolna Saksonia

[10] Blok – barak mieszkalny dla więźniów obozu.

[11] „Sauna” – główna łaźnia w obozie koncentracyjnym, w niej przyjmowano i rejestrowano więźniów.

[12] Doły spaleniskowe – po rozpoczęciu w KL Auschwitz w 1942 r. masowej zagłady Żydów zwłoki zamordowanych początkowo zakopywane były w masowych grobach na obrzeżach obozu Birkenau. Wiosną 1943 r., wraz z oddawaniem do użytku krematoriów, ich wykorzystanie zostało ograniczone. Spalanie zwłok w  dołach spaleniskowych przywrócono wiosną i latem 1944 r. m.in. w czasie eksterminacji węgierskich Żydów.

[13] Krople Inoziemcowa – mikstura na bóle żołądka i jelit, opracowana przez rosyjskiego lekarza Fiodora Inoziemcewa.

[14] Sztuba – izba, sala, część bloku.

[15] Obóz cygański  tzw. Zigeunerlager  – obóz utworzony w lutym 1943 r. na terenie KL Auschwitz-Birkenau, na odcinku BIIe dla Romów i Sinti. Szacuje się, że w obozie uwięziono około 23 tys.  mężczyzn, kobiet i dzieci. Zigeunerlager zlikwidowano 2 sierpnia 1944 roku. Nocą z 2 na 3 sierpnia pozostałych w obozie około 4200-4300 Romów przetransportowano do komory gazowej. Ich ciała spłonęły w  pobliskich dołach spaleniskowych.

[16] Ukochana, ja wrócę – tekst Eugeniusz Żytomierski, muzyka A.T. Müller.

[17] Aufseherin- dozorczyni w żeńskich obozach koncentracyjnych, Niemka.

[18] Marsz Śmierci – marsze ewakuacyjne więźniów KL Auschwitz-Birkenau do obozów koncentracyjnych w głębi III Rzeszy, które odbyły się w dniach 17-21 stycznia 1945 r. Około 56 tys. więźniów było zmuszonych do pokonania piechotą kilkudziesięciokilometrowych tras, a następnie przewożono ich pociągami do obozów koncentracyjnych. Podczas drogi zmarło z wycieńczenia lub zostało zamordowanych przez esesmanów około dziewięciu tys. więźniów.

[19] Neustadt-Glewe – podobóz KL Ravensbrück.

[20] UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration) – Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy, utworzona w 1943 r. w Waszyngtonie w celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie i Azji po zakończeniu II wojny światowej.

[21] Bumaga (ros.) – pismo urzędowe.

[22]Rebionka (ros.) – dzieci.

Powiązane hasła

”None

Skip to content