Słowieńska Wacława Izabela – Wspomnienia obozowe
Wacława Izabela Słowieńska (ur. w 1935 r.) z z matką i dalszymi krewnymi trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd została wywieziona do wsi Wieniec w powiecie sochaczewskim. W krótkiej ale przejmującej relacji wspomina momenty z obozowego życia, które przeżywała jako dziewięcioletnia dziewczynka.
W 1944 roku miałam dziewięć lat i na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania Warszawskiego pojechałam do ciotki, która mieszkała w tym czasie w Zielonce pod Warszawą. Na kilka dni przed wybuchem Powstania przyjechała tam również moja mama, jej starsza siostra i ich matka, czyli moja babcia.
Gdy wybuchło Powstanie moja mama jeszcze z dwoma mieszkankami Warszawy poszła do miasta, ale Niemcy nie puścili ich już przez most i musiały wrócić. Zostałyśmy w Zielonce. Po pewnym czasie zjawił się podjazd z Armii Radzieckiej na naszym podwórku. To były dwa czy trzy czołgi i oddział żołnierzy. Kobiety z tych domów, gdzie mieszkałyśmy, wyległy na podwórko z przekonaniem, że to wyzwolenie od Niemców. Oddział ten ostrzelał niemieckie okopy i się wycofał.
Na drugi dzień rano przed dom zajechały dwie ciężarówki z żołnierzami niemieckimi. Kazali nam zabrać swoje rzeczy, tyle ile się udźwignie, załadowali nas na te ciężarówki i wywieźli. Jechaliśmy przez palącą się Warszawę. Zawieziono nas na Dworzec Zachodni, wsadzono do pociągu i wywieziono do obozu Dulag 121. Tak znalazłam się w tym obozie.
Warunki były straszne, siedziało się na betonie, wszy i pluskwy obsiadały człowieka bardzo szybko. Nie było możliwości się umyć, nie było właściwie co jeść. Jacyś mężczyźni poczęstowali nas ugotowanymi przez siebie kluskami. Pamiętam też, że rozdawano zupę z kapustą, którą trudno było zjeść.
Przeszłyśmy przez dwie selekcje. To było takie sprawdzanie dokumentów i przeprowadzanie do innych hal. W pierwszej selekcji oddzielono od nas moją babcię (miała wtedy 52 lata) i przyłączono ją do grupy, która jechała na roboty do Niemiec. Babcia została tam sama, szła, przeklinała na głos Hitlera i wszystkich Niemców. Zatrzymał się przechodzący żołnierz niemiecki i spytał, czemu ona tak krzyczy. Ktoś przetłumaczył jej słowa i ten żołnierz [pozwolił jej przejść na naszą stronę] przez druty, za którymi stałam z mamą i też głośno wołałam babcię. Znowu byłyśmy razem. Przy następnej selekcji babci „pożyczyła” dziecko znajoma (miała ich dwoje), nie pokazywały dokumentów, bo te mogły przecież spłonąć w Warszawie. W ten sposób przeszłyśmy do grupy, którą wywieziono na wysiedlenie w Sochaczewskie, do wsi Wieniec.
Z obozu w obozie w Pruszkowie pamiętam ten strach, co z nami będzie. Pewnego razu ogłoszono, że będą dawali chleb dzieciom. Mama tam ze mną poszła. Rzeczywiście, dawano po kawałku chleba, ale zapędzano nas z tym chlebem za druty. Jednak mama [z powrotem] przewlokła mnie przez te druty i wróciłam do rodziny. Pamiętam, że nie można było wieczorem palić świecy, hale zamykano. Gdy Niemcy zobaczyli światło, to strzelali. W hali były doły po wywiezionych maszynach. W nocy babcia usłyszała, że ktoś po ciemku idzie. To był „sąsiad” z miejsca obok. Odezwała się po chwili: „Niech pan uważa, bo tam dół”. I wtedy on się odzywa: „Ja już w tym dole”. Człowiek wpadł tam i było bardzo dużo kłopotu, żeby go wyciągnąć po ciemku.
Może to, co opowiadam jest nieistotne, bo w tym obozie działy się różne tragedie, ludzie umierali, gubili się. Sąsiadki z Zielonki rozdzielono z rodzinami. Jedna z nich została z kilkuletnim synem, a córki wywieziono do Niemiec, druga została z dwuletnią Elą, a starsi bracia również zostali wywiezieni do Niemiec. Podobnie ich ojciec, którego grób Ela znalazła w Niemczech dopiero w zeszłym roku. Ale to wszystko, co przeżyliśmy jako dzieci, w nas zostało i w dalszym ciągu się odzywa.