Judzińska Halina – Uratował nas „tyfus”
Halina Judzińska, ur. w 1932 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała przy ul. Raszyńskiej. Do obozu Dulag 121 trafiła w sierpniu, z matką i młodszą o rok siostrą, Teresą. Po tygodniowym pobycie za murami, rodzina zdecydowała się na ucieczkę. Na zewnątrz czekali już mieszkający w Pruszkowie krewni, u których kobiety znalazły schronienie. Wojenne losy Haliny Judzińskiej zostały opisane w prezentowanym artykule „Uratował nas »tyfus«” autorstwa Tomasza Kuźmicza, który ukazał się na łamach Kuriera Południowego (nr 338) w 2010 roku.
Pani Halina Judzińska (z domu Maliszewska) w 1944 roku, jako jedenastoletnia dziewczynka mieszkała z rodzicami i młodszą o rok siostrą na ulicy Raszyńskiej w Warszawie. Ojciec brał udział w powstańczych walkach i zginął, natomiast matka z obiema córkami w połowie sierpnia znalazła się wśród setek innych mieszkańców stolicy pędzonych w stronę Dworca Zachodniego. Stamtąd, jak wiemy, wszyscy wpakowani w bydlęce wagony wywożeni byli do obozu przejściowego Dulag 121, który zorganizowano na terenie byłych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie. „Pamiętam, że w stronę dworca pędzili nas nocą – opowiada pani Halina. – Wokół było pełno trupów: nadpalone zwłoki ludzkie, martwe zwierzęta. Ja niosłam wtedy na rękach pieska, ale już przed wejściem do wagonu jakiś umundurowany Niemiec wyrwał mi go i nie pozwolił ze sobą zabrać. Powieźli nas oczywiście do Pruszkowa. Na miejscu, w obozie – wielkie hale, gołe podłogi, beton, nic ciepłego do ubrania, bo to lato, sierpień, a prawie każdy trafił tam jak stał. Zaraz zaczęły się różne choroby, a Niemcy bali się ich potwornie, zwłaszcza tyfusu, więc jak usłyszeli, że ktoś jest chory, potrafili nawet zastrzelić.”
W takich warunkach nie uniknęła choroby również siostra pani Haliny. Miała bardzo wysoką gorączkę i matka dziewczynek próbowała szukać pomocy. Została jednak uprzedzona, że najbezpieczniej nikomu o tym nie mówić, bo trudno przewidzieć reakcję Niemców. Za to najprawdopodobniej któraś z sióstr pomagających więźniom (z Rady Głównej Opiekuńczej) poradziła, by spróbować uciec. „Mama oczywiście się bała, bo nie było to łatwe – mówi pani Judzińska. – Między barakiem a bramą chodził uzbrojony strażnik i w każdej chwili mógł przecież strzelić. Był tam jednak ciągły ruch. Stale wchodziły i wychodziły pielęgniarki, które, zapewne specjalnie, od czasu do czasu uchylały szeroko bramę. „Niech pani się nie boi, tylko trzyma przy sobie dzieci i idzie prosto” – tak poradziły mamie i rzeczywiście w ten sposób dotarłyśmy do bramy. Tam jednak zostałyśmy zatrzymane. Ale jedna z sióstr krzyknęła wtedy „tyfus!, tyfus!” i wypchnęła nas na zewnątrz. I tak po kilku dniach, może po tygodniu pobytu opuściłyśmy Dulag 121.”
Za bramą czekali już mieszkający w Pruszkowie członkowie rodziny ze strony matki. „Z pewnością była to babcia i ktoś jeszcze, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie ktoś stał – mówi pani Halina. – Zamieszkałyśmy więc u babci, trzeba jednak było nieustannie uważać, bo w Pruszkowie zdarzały się łapanki i wszyscy uciekinierzy trafiali z powrotem do obozu. My, dzieci, wchodziliśmy na drzewa i ostrzegaliśmy o nadjeżdżających żandarmach, którzy w jakiś sposób, może po ubraniu, czy po sposobie bycia, bez trudu potrafili rozpoznać, czy ktoś jest z Warszawy.”
Z powodu poszukiwań mieszkańców stolicy, rodzina pani Haliny dwukrotnie przeżywała chwile grozy. Trudno powiedzieć, czy stało się tak wskutek donosu, domysłów, czy rutynowych kontroli. „U babci był taki dom, w którym na dole były normalne mieszkania, a na górze facjatki (czyli mieszkania na poddaszu) – wspomina pani Judzińska. – My mieszkałyśmy właśnie na tej facjatce. Któregoś wieczoru ktoś dał już cynk, że nadjeżdża „buda”, więc mama poleciała na górę i mówi do mnie „Halusia, zamknij mnie i weź klucz”. Tak też zrobiłam, niby, że tam nikogo nie ma. Schodzę tymi schodkami, a w drzwiach stoi Niemiec w mundurze ze świecącymi przy blasku księżyca guzikami i do mnie mówi po polsku: „Halusia, oddaj klucz”. Ja zamarłam, dałam mu klucz, a on wszedł co prawda do tego mieszkania, ale mimo, że szperał tam, świecąc sobie latarką, ani mamy ukrytej w maleńkiej komóreczce, ani leżącego na stole warszawskiego ausweisu nie znalazł. A może nie chciał znaleźć?
Podobna sytuacja zdarzyła się raz jeszcze, przy czym za drugim razem już jakiś inny niemiecki oficer zauważył najprawdopodobniej zdenerwowanie babci zakrywającej drzwiczki do komórki i dźgnął kilkakrotnie między deskami bagnetem. „Na szczęście nie trafił, ale mama ze strachu nie mogła potem stamtąd wyjść – opowiada pani Halina. – Co więcej żołnierz ten stwierdził, że mam z nim pójść. Wszyscy domownicy zaczęli krzyczeć, że to przecież dziecko i zrezygnował ze swoich zamiarów, chociaż przecież mogło być różnie, bo gwałcono nie tylko dorosłe kobiety.”
Napięcie i niepewność jutra miały im towarzyszyć jeszcze przez kilka miesięcy. Koniec lata. Jesień. Potem zima. I w końcu wyzwolenie. Zaraz po upadku powstania wiadomo było, że rodzina nie ma dokąd wracać, bo dom przy ulicy Raszyńskiej spłonął. „W jednym ze spalonych pomieszczeń leżały jeszcze kości naszej sąsiadki, która chorowała na nogi i w sierpniu, kiedy wszystkich wypędzano, została zastrzelona na naszych oczach” – mówi pani Judzińska.
Po wyzwoleniu matka z córkami znalazła schronienie na Pradze, u znajomej, która w krótkim czasie pomogła w zorganizowaniu mieszkania i pracy. „Miałyśmy jeden tapczan i dziewięć metrów kwadratowych na trzy osoby – wspomina pani Helena. – W takich warunkach i szkołę skończyłyśmy, i wychowałyśmy się, i dzięki Bogu jakoś się żyło.”