Kolejewski Andrzej – „Stanęliśmy na stacji o nazwie Mauthausen”
Andrzej Kolejewski, ur. w 1934 r., do obozu Dulag 121 został wygnany z podwarszawskiego Anina wraz z rodzicami, Elżbietą i Władysławem. Stamtąd rodzina została skierowana do KL Mauthausen, skąd Elżbietę Kolejewską z synem wysłano do obozów w Linzu i Dornach (obecnie dzielnica Linzu). Relację z pobytu obozach Pan Andrzej Kolejewski przekazał Muzeum Dulag 121 w 2024 r.
W 1942-1944 r. byłem mieszkańcem Anina. W dniu 1 września 1944 r. zgodnie z zarządzeniem władz niemieckich nakazano mieszkańcom Anina opuszczenie domów i zbiórkę przy placu kościelnym, skąd krytymi ciężarówkami wraz z rodzicami zostałem przewieziony na plac zborny fabryki Szpotańskiego w Wawarze[1]. Po krótkim postoju wagonami towarowymi dowieziono nas do Pruszkowa i osadzono w ogromnej hali obozu, który funkcjonował na terenie byłych Warsztatów Kolejowych o nazwie Dulag 121. Wnętrze hali nie było przygotowane na przyjęcie wysiedlonych.
Po trzech dobach pobytu w hali upchano nas w wagonie towarowym długiego pociągu. Nikt nie znał celu naszej podróży. Byliśmy już głodni, brudni i zmęczeni. W zaryglowanych wagonach panował zaduch, nie było wody. Pierwszą naszą stacją był Piotrków Trybunalski. Przez kraty okien widać było peron, na którym stali ludzie z Piotrkowa trzymający w rękach koszyki z żywnością. Po chwili niecierpliwego wyczekiwania wypuszczono nas na peron. Karmiono nas, pojono i wręczano paczki. Po chwili budynek stacji i peron otoczony został oddziałami niemieckiej żandarmerii. Zaganiając ludzi lufami karabinów załadowali do wagonów. Po dwóch kolejnych dobach, w nocy, stanęliśmy na stacji o nazwie Mauthausen.
Na peronie stali żołnierze z psami. Przy wrzasku strażników uformowano konwój. Kilka osób chorych zostało na podłodze wagonu. Dziesięciokilometrowa droga do obozu układała się pod górę. Na tym etapie wielu brakowało już sił. Mijaliśmy porzucone tobołki i ludzi zostających w tyle… Przy bramie stali strażnicy z psami, w tym kobiety z pejczami. Za bramą zaczęła się segregacja. Mężczyźni osobno, kobiety z dziećmi osobno. Zostałem z matką, która objęła mnie mocno ramieniem. Tu, ku rozpaczy matki, odciągnięto mnie na bok do grupy stojących tam dzieci i skierowano do kąpieli. Następnie kazano ubrać się w leżące na ławach szare drelichy dla dorosłych. Pozostałą część nocy spędziliśmy pod dużymi namiotami, w których stały zajęte już przez więźniów prycze. Spaliśmy na ziemi. Rano grupę dzieci skierowano do baraku. Ku naszej radości były tam nasze matki. Z baraku widać było, iż po przeciwnej stronie placu apelowego, pod murem, stoją rozebrani do majtek mężczyźni. Kiedy wyszliśmy przed barak upatrując ojca, jeden ze stojących pod murem nagle opuścił szereg i chwiejąc biegł przez plac kierując się ku wybiegającej naprzeciw kobiecie z naszego baraku. Padli sobie w ramiona, uklękli. Nadbiegli strażnicy siłą odciągając mężczyznę od kobiety i, wlokąc go przez plac apelowy, pozostawili leżącego przed szeregiem mężczyzn. Kobieta dalej klęczała z wyciągniętymi ramionami. Nieco później stojący pod murem mężczyźni wołali o wodę. Wszystkie próby kończyły się interwencją kapo. Tymczasem kobiety i dzieci zebrano na placu apelowym. Panowie w tyrolskich kapeluszach w obecności oficerów SS werbowali za cenę wolności do współpracy z Niemcami. Nie było jednak chętnych. W Mauthausen karmiono nas raz dwa razy dziennie, a więźniowie przynoszący kocioł zupy z brukwi prosili o pozostawienie resztek.
Wkrótce z Mauthausen przeniesiono nas do obozu usytuowanego na przedmieściach Linzu o nazwie Lager Nr 35. Obóz miał charakter międzynarodowy. Zaraz po przyjeździe moja matka osłabła i kilka dni leżała na pryczy wieloosobowego baraku. Każdego dnia w południe stawałem z miską glinianą w długiej kolejce po zupę przywożoną na plac z kuchni polowej. Z uwagi na chorobę matki robiłem to dwukrotnie, lecz szybko zostałem wskazany dozorującemu chłopakowi z Hitlerjugend. W czasie wymierzania kary rozbito mi miskę – naczynie, bez którego pobieranie wydawanych raz dziennie posiłków na dwie osoby stało się niemożliwe. Pewnego dnia w blaszanym naczyniu na roznieconym między cegłami ognisku postanowiliśmy z matką ugotować kompot ze znalezionych jabłek. Finał był w skutkach fatalny. Patrzyłem bezradny, jak Niemiec bije moją matkę.
Po jednej z inspekcji komisji Czerwonego Krzyża dostaliśmy przydział do obozu pracy w Dornach (obecnie teren Uniwersytetu w Linzu). Ulokowano nas w dwudziestoosobowym baraku kobiecym. Byłem tam jedynym dzieckiem. Z magazynierem Erykiem Czynkowajtisem, Litwinem z pochodzenia, mówiącym biegle po polsku, spotkałem się w magazynie obozowym, gdzie pobieraliśmy koce i naczynia. Na ramieniu p. Eryka mogłem wreszcie wypłakać całą naszą tragedię. „Nie bój się, nie damy ci zrobić krzywdy”, oświadczył. W obozie Dornach pod przewodnictwem p. Eryka działała siatka informacyjna, w której zacząłem pełnić różnorakie funkcje. Początkowo moim zadaniem naczelnym była opieka nad radiem. W czasie alarmów przeciwlotniczych, wykorzystując ogólne zamieszanie, miałem obowiązek przenoszenia ukrytego radia z piwnicy magazynu p. Eryka do jego mieszkania, następnie na zewnątrz pilnowania, czy ktoś nie nadchodzi. W tym czasie p. Eryk wysłuchiwał wiadomości z BBC. Te wiadomości, zapisane na bibule i wkładane do papierosów w gilzach, były źródłem informacji dla więźniów o zbliżającym się wyzwoleniu. Wkrótce, zajmując się preparowaniem papierosów i roznoszeniem ich umówionym ludziom, stałem się jednocześnie posłańcem dobrych wieści. Kolejne bombardowania spowodowały, że mój barak w części się rozleciał, dostałem anginy, a następnie zapalenia stawów. W maju obóz został oswobodzony przez wojska amerykańskie. Transportem wojskowym z Wiednia wróciliśmy do Anina zastając tam zgliszcza naszego domu. Ojciec wrócił do Polski po 3 miesiącach. Z powodu wyczerpania był leczony w szpitalu w Linzu.
[1] Mowa o terenie Fabryki Aparatów Elektrycznych Kazimierza Szpotańskiego, obecnie znajdującym się w obrębie Warszawy przy ul. Żegańskiej.