Korwin-Kossakowski Wojciech – Losy rodziny
Wojciech Korwin-Kossakowski, urodzony w 1943 roku, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego wraz z rodzicami, Zdzisławem i Marią, wówczas pięcioletnim bratem Andrzejem, oraz babcią Ludwiką Skorupkową mieszkał przy ul. Drużbackiej 3 na warszawskim Żoliborzu. Ojciec Pana Wojciecha Korwin-Kossakowskiego, z zawodu poligraf, który w trakcie pierwszych dni Powstania drukował i roznosił ulotki powstańcze, został zastrzelony przez Niemców 3 sierpnia 1944 roku. W drugiej połowie września rodzina została wygnana z domu i popędzona pieszo do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stamtąd – wysłana na tereny Generalnego Gubernatorstwa. Do obozu Dulag 121 trafili również członkowie dalszej rodziny Pana Wojciecha m.in. jego babcia ze strony ojca, Anna Korwin-Kossakowska ze swoją pasierbicą Marią, wysłane z pruszkowskiego obozu do wsi Niekłań w powiecie koneckim, oraz Adam i Wanda Korwin-Kossakowscy, którzy, zesłani do KL Auschwitz, umarli po wyzwoleniu z wyczerpania organizmu. Poniżej zamieszczamy świadectwo losów rodziny, które Pan Wojciech spisał i przekazał Muzeum Dulag 121 w 2018 roku.
Moi rodzice Zdzisław i Maria Korwin-Kossakowscy pobrali się w 1934 roku. Starszy brat Andrzej przyszedł na świat w 1939 roku. Rodzice zamieszkali w eleganckiej kamienicy w Al. Waszyngtona. W pierwszych dniach września bomby lotnicze zniosły fragment kamienicy w której znajdowało się mieszkanie rodziców. Ocaleli, ponieważ zdecydowali się przedłużyć swój pobyt na letnisku na kilka dni wrześniowych. Zdecydowali się wówczas zamieszkać w części, wynajętej od przyjaciół, p.p. Zielińskich, willi, na dalekim wówczas Żoliborzu, na ul. Drużbackiej 3. Dziś to centrum Warszawy. W lutym 1943 roku na tejże ul. Drużbackiej urodziłem się ja, Wojciech. Do wybuchu powstania mieszkaliśmy tam wraz z naszą babcią ze strony mamy Ludwiką Skorupkową. Ojciec zajmował się pracą poligraficzną i wydawniczą, mama pracowała w domu jako litograf.
Gdy wybuchło powstanie ojca nie było w domu i tak zostało już do końca. Rodzinie udało się przeżyć najcięższe chwile dzięki wcześniej zgromadzonym zapasom, oraz plonom z przydomowego ogródka. Nasz oraz sąsiednie domy bywały celem ostrzału. Jedno z poważniejszych bombardowań zniszczyło sąsiedni dom i dokonało mniejszych, na szczęście, zniszczeń naszego domu. W bombardowaniu tym kontuzjowana była w głowę nasza mama, a drewniane drzazgi z pękniętej futryny udało się wyjąć z pod skóry na głowie dopiero po kilku miesiącach. Nasza babcia Ludwika była osobą bardzo religijną i wierzyła w opatrzność. Nigdy nie czuła lęku. Gdy Niemcy prowadzili ostrzał artyleryjski swoimi „ryczącymi krowami” babcia zamiast chować się do piwnicy wychodziła na dwór i zachwycała się efektami akustycznymi i widokiem przelatujących nad Żoliborzem rakiet.
Gdy zbliżał się kres powstania i Żoliborz skapitulował rozpoczęły się krwawe represje. Niemcy i ich wschodni sojusznicy (prawdopodobnie Ukraińcy) wymordowali ludność zamieszkującą kwadraty ulic położone na północny zachód od ul. Potockiej. Były to setki ofiar, które uczczone zostały kilkoma pomnikami w okolicy ul. Bieniewickiej i Paska. Na skrzyżowaniu ul. Paska z ul. Gdańską tablica poświęcona 100 zamordowanym mieszkańcom okolicznych domów w dniu 15 września. Na ul. Bieniewickiej 2b tablica ku czci 30 ofiar bestialstwa niemieckiego, lub ukraińskiego w dniu 10 września, dzieła niedokończonego gdyż wg relacji świadków w chwili egzekucji nadleciał radziecki kukuruźnik, który spłoszył oprawców i umożliwił ucieczkę pozostałym, żywym jeszcze mieszkańcom. Działo się to w nieznacznej odległości od naszego domu 50-80 m.
Mój brat Andrzej (wówczas 5,5 letni) pamiętał, że babcia modliła się żeby przyszli nie Ukraińcy, lecz Niemcy, gdyż to dawało szanse przeżycia. Faktycznie, przyszedł oddział pod dowództwem niemieckiego oficera. Wygnali wszystkich mieszkańców na dwór i kazali położyć się na ziemi, jeden z żołnierzy przeszukał dom. Na strychu znalazł porozrzucane łuski nabojów karabinu maszynowego i triumfalnie zademonstrował je swojemu dowódcy wołając „banditen”. To znacznie osłabiło nasze szanse. Owszem podczas powstania kilku powstańców zajęło na strychu stanowisko ogniowe i ostrzeliwało Niemców. Pan Zieliński wdał się w dialog z dowodzącym Niemcem. Podarował mu dwa cenne zegarki. Ten machnął ręka i nakazał szykować się do wymarszu, a żołnierzom kazał odmaszerować. Tak rozpoczął się eksodus w kierunku Pruszkowa.
Mama zabrała niewielki węzełek. Miała przy sobie nieco kosztowności, co wkrótce bardzo pomogło w przeżyciu trudnego okresu. Nie była w stanie zabrać czegoś więcej, ponieważ niosła mnie,1,5 roczne dziecko, ledwie poruszające się samodzielnie. Babcia była osobą słabą i schorowaną, ledwo pokonywała daleka drogę.
Nie mogę tu pominąć faktu, o którym wiedzę przekazała mi mama, a nawet pamiętał to mój brat. Jeden z Niemców eskortujących kolumnę wziął z rąk mamy węzełek i niósł go powiesiwszy go na karabinie aż do granic obozu, tam zwrócił go mamie, mówiąc, że obawia się skarcenia przez starszych rangą.
Nie wiem jak długo przebywaliśmy w obozie, ale chyba niezbyt długo. Nasza rodzina została zakwalifikowana na transport na południe Polski.
W Pruszkowie miał miejsce jeden ciekawy epizod związany z moją małą osobą. Na naszą grupę natknął się nasz daleki kuzyn, późniejszy profesor filologii romańskiej, Kalikst Morawski, wówczas ok. czterdziestoletni mężczyzna. Za zgodą mojej mamy wziął mnie na ręce i udawał mojego opiekuna. Dzięki temu nie został zakwalifikowany do obozu pracy, lecz pojechał do południowej Polski. Może uratowałem mu życie?
Jechaliśmy w bydlęcych lub na odkrytych wagonach (tego nie zapamiętano) w eskorcie niemieckiej. Nie wiem jak daleko ujechaliśmy od Warszawy, gdy pociąg zatrzymał się w polu. Gdy postój się przedłużał ludzie, z początku nieśmiało, później większymi grupkami zaczęli wyskakiwać z wagonów i uciekać przez pole (jak zapamiętał Andrzej – pole kwitnącego łubinu , jest to bardzo prawdopodobne, bo we wrześniu kwitnie łubin siany na poplon) w kierunku widocznych odległych zabudowań, miasta, czy wioski. Wśród tych odważnych była moja rodzina. Niemcy rozpoczęli ostrzał. Jednak strzelali tak mało skutecznie że chyba nie było ofiar. Wtedy uciekinierzy odnosili wrażenie, że świadomie strzelali w powietrze.
Znaleźliśmy kwaterę. Nie było to proste. Gospodarze gościli nas nie całkiem bezinteresownie. Mama musiała płacić za lokum oraz prowianty złotem i innymi kosztownościami. Ocalała mamie obrączka, gdyż była 1 próby i z powodu bardzo czerwonego odcienia była uważana przez miejscowych gospodarzy za fałszywą.
Z tego, bliżej nieokreślonego miejsca, udało się mamie nawiązać kontakt ze swoją siostrą przebywającą ze swym mężem i synem we wsi Bydlin koło Wolbromia. (Jura Krakowsko-Częstochowska). Los naszego ojca nadal był mamie nieznany.
Przy pierwszej okazji pojechaliśmy do Bydlina. Tam mama dowiedziała się że jej mąż, a nasz ojciec, poległ już 3 sierpnia w śródmieściu Warszawy i został pochowany gdzieś w podwórku śródmiejskiej kamienicy.
Po wstąpieniu wojsk radzieckich i „oswobodzeniu” wschodnich rejonów Polski mamie udało się nawiązać kontakt z siostrą babci Ludwiki mieszkającą w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Zajmowała ona tam wysoką pozycje społeczną. Mieszkała w jednym z najbardziej eksponowanych budynków „Pałacu Plenipotenta”. Jako że w Bydlinie warunki nie były zbyt komfortowe, mama starała się jak najszybciej przenieść się do Zwierzyńca. Już w zimie 45 roku udało się to zrealizować.
W Bydlinie byliśmy ponownie, na wakacjach, około 10 lat po wojnie. U tych samych gospodarzy. Wówczas gospodyni (zajmująca się na co dzień zapładnianiem krów przez swojego byczka) zademonstrowała nam w swoich uszach piękne kolczyki. Nie ukrywała z pewnym zażenowaniem, że dostała je od wdowy – wygnańca ze spalonej Warszawy, czyli naszej mamy.
Z tego co mama mi przekazała, a mówiła o tym niechętnie, przez obóz w Pruszkowie przeszło wielu członków mojej rodziny. Bliższych i dalszych.
Na Powązkach odwiedzam symboliczny grób brata mojej babci Ludwiki – Zygmunta Krasuskiego, który do Pruszkowa nie dotarł. Był zbyt chory i słaby. Ostatnie dni powstania spędził prawdopodobnie na Starówce i został przez Niemców zabity w okolicach PWPW (skwer Traugutta) jako niezdolny do marszu. Ciała nie odnaleziono.
Babcia ze strony ojca Anna Korwin-Kossakowska, wówczas już ponad siedemdziesięcioletnia wraz ze swa pasierbicą Marią również trafiły do Pruszkowa. Stamtąd – do powiatu Koneckiego do wsi Niekłań. Jej syn Adam (dla mnie stryj), oraz córka Wanda, oboje w wieku około 40 lat, przez Pruszków trafili do Oświęcimia i stamtąd, po wyzwoleniu, dotarli do swojej matki w Bydlinie. Tam stryj Adam umarł po kilku miesiącach, a ciocia Wanda po około roku.
Powodem śmierci było wyniszczenie organizmu w obozie oraz nędza i brak właściwej pomocy po powrocie z obozu. Przeżyła babcia Anna i jej przyrodnia córka Maria. Obie nie wróciły już do Warszawy, lecz zamieszkały aż do śmierci w Końskich. Babcia umarła po kilku latach, Maria po kilkunastu.
Maria Korwin-Kossakowska z dziećmi wróciła do Warszawy w 1947 roku.