Michalska Stefania – Obóz w Pruszkowie
Stefania Michalska, ur. w 1939 roku, do obozu Dulag 121 trafiła wraz z matką, Genowefą Głogowską, po kapitulacji Powstania. Jej ojciec, Władysław Głogowski, zginął w KL Auschwitz w 1941 roku. Wygnane z Mokotowa z domu przy ul. Sieleckiej, zostały przewiezione wagonami towarowymi do Pruszkowa, skąd, po ok. dwutygodniowym pobycie, po przebyciu dramatycznej, dla rozdzielanych rodzin, selekcji, zostały skierowane do Kielc. Swoje wspomnienia, spisane po latach, przekazała Muzeum Dulag 121 w 2015 roku.
Miałam niecałe pięć lat, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie. Mieszkałyśmy z mamą na Mokotowie przy ulicy Sieleckiej 31 m. 51. Ojciec mój, Władysław Głogowski, walczył w kampanii wrześniowej i został ranny. W 1940 roku po powrocie do Warszawy został aresztowany (z zawodu był drukarzem). Wywieziony przez Niemców do Oświęcimia 22 września 1940 roku (w transporcie razem z Maksymilianem Kolbem). Ojcu nadali numer obozowy 4452. Po niepełnym roku, 28 sierpnia 1941, został zamordowany w Bloku 11 KL Auschwitz.
Po upadku Powstania znalazłyśmy się z mamą w Pruszkowie. Było to w październiku 1944 roku. Do naszego domu przy ulicy Sieleckiej wpadła grupa uzbrojonych Niemców i kazali wszystkim mieszkańcom wychodzić z piwnicy i stanąć na korytarzu z podniesionymi rękami. Mojej mamie, która była jedną z młodszych osób, kazali szukać broni w piwnicy, otwierać skrzynie i beczki. Mama nie dawała sobie rady, wtedy Niemiec uderzył ją karabinem w plecy. Chciałam iść za mamą, ale Niemiec nie pozwolił i kazał mi wrócić do stojących osób. Gdy nie znaleźli broni, wówczas zebrali wszystkich mieszkańców z naszego domu i sąsiednich, kazali wychodzić na ulicę. Ustawiono nas w kolumnę i szliśmy pod konwojem żołnierzy.
Szliśmy długim szeregiem przez Pola Mokotowskie w kierunku chyba Dworca Zachodniego. Po drodze mijaliśmy działki z dojrzałymi pomidorami. Ludzie mimo krzyku strażników próbowali je zbierać, bo wszyscy byli wygłodzeni. Ja bardzo się rozchorowałam, dostałam wysokiej gorączki (czerwonka – dur brzuszny?). Wszystkie dzieci chorowały, nie było czystej wody. Gdy był postój, mama i wiele kobiet wybiegały do studni po wodę, a Niemcy strzelali, bo nie wolno było wybiegać. Przed mamą biegnąca kobieta upadła z wiaderkiem, zabita. Potem upychali nas do jakichś ciężarówek, trwało to bardzo długo, chyba cały dzień…
Pamiętam, że jechaliśmy też pociągiem, który zatrzymywał się na stacjach a ludzie z tamtych miejscowości rzucali warszawiakom do okien wagonów żywność: chleb, owoce, nawet mleko dla dzieci. Rzucali z większej odległości, bo Niemcy nie pozwalali zbliżać się do pociągu, więc nie zawsze można było złapać taki dar. Mojej mamie się nie udało, ale dostała potem od kogoś kawałek chleba. Ludzie pomagali sobie wzajemnie.
W Pruszkowie, pamiętam, wprowadzono nas do wielkiej hali, gdzie na ziemi leżała słoma. Mama powiedziała, że tutaj będziemy spać. Było bardzo ciasno, ludzie leżeli ściśnięci jak śledzie. Jeśli ktoś wstał, to potem już nie miał miejsca, żeby się położyć.
Na drugi dzień, pamiętam, że była selekcja dzieci. Kazali wszystkim matkom z dziećmi stawić się w innej hali. Kobiety z dziećmi stały rzędem. Dzieci były malutkie i większe, takie chodzące, pięcio- sześcio- ośmioletnie, czy dziesięcioletnie. Ja byłam chora i wygłodzona, mama na wszelki wypadek wzięła mnie na ręce. Wszedł taki wysoki Niemiec z pejczem i drugim, pomocnikiem. Przechodził uważnie od dziecka do dziecka. Oddzielał wszystkie starsze i zdrowiej wyglądające i kazał im stawać na środku hali. Koło nas przeszedł, ale małych i chorych nie brał. Pamiętam dziewczynkę, może siedmioletnią, stojącą obok nas, którą zabrał. Ona strasznie zaczęła płakać, a matka prosić, ale wrzasnął i nie pozwolił jej zbliżyć się do matki. Wyciągała ręce, błagała, ale to nie pomogło. Tych dzieci odebranych była spora gromada, na pewno kilkadziesiąt, o ile pamiętam. Nie wiem, co z nimi się stało, może wzięli je do Niemiec…
W Pruszkowie byłyśmy z mamą krótko, ok. dwóch tygodni. Potem przewieziono nas do Kielc, a później do Radomia, gdzie Niemcy kazali mamie i innym kobietom pracować przy kopaniu rowów przeciwczołgowych. Mama zostawiała mnie na cały dzień zamkniętą w pokoju. Kiedyś wzięła mnie razem z sobą. Mama kopała doły, a ja z kilkoma dziećmi mogłam wyjątkowo przebywać w pomieszczeniu. Biegałyśmy dookoła ciepłego pieca. To była kuchnia. Kucharz – Niemiec wyjątkowo zaczął dawać nam kromki chleba posmarowane masłem.
Pobiegłam, żeby podzielić się z mamą…
W Radomiu doczekaliśmy końca wojny.