Mieszkowska Cecylia – Tragiczne wyjście z Warszawy
Cecylia Mieszkowska w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z teściową, mężem Feliksem i dziećmi, 18-letnią córką Danutą i 10-letnim synem Feliksem, przy ul. Rakowieckiej. W spisanym w 1985 roku świadectwie opisała zbrodnie wyrządzone na ludności cywilnej Mokotowa w pierwszych dniach Powstania oraz wygnanie z Warszawy, które miało miejsce 13 sierpnia 1944 roku. Wówczas to rodzina odłączyła się od grupy pędzonej do obozu przejściowego w Pruszkowie i skierowała się w stronę Otrębus. Zachowujemy styl tekstu zgodny z oryginałem.
Dnia 1 sierpnia 1944 r. rano – mąż mój z Rakowieckiej 7 (gdzie mieszkaliśmy) pojechał na rowerze na Powązki. W dniu tym wypada rocznica śmierci mojego śp. teścia. Niestety nie mógł tam dojechać, bo już w Śródmieściu panował duży ruch i niepokój, a patrole niemieckie gęsto krążyły. Na Nowym Świecie rodzina i znajomi radzili, żeby wracał do domu. Rzeczywiście, po powrocie, na Rakowieckiej widział riksze z młodymi dziewczętami, niosącymi nosze i sprzęt medyczny oraz dużo młodzieży. Mieszkaliśmy na II piętrze, pod dachem i okna wychodziły od ulicy na budynki i hangary lotnicze, gdzie kwaterowali Niemcy.
Szybko znosimy materace i trochę żywności na parter, gdzie mieszkała matka męża – staruszka 80-letnia, która bardzo się dziwi, po co ta przeprowadzka. Mąż jednakże stanowczo chce, żebym z dziećmi nocowała na parterze (bomby zapalające). Punkt o 17-tej zaczyna się krótka strzelanina. Potem cisza. Ulice szybko pustoszeją, ludzie, którzy przechodzili koło naszego domu, dobijają się do drzwi wejściowych, stale zamkniętych. Naturalnie wpuszczamy. Zebrała się spora gromadka nieznajomych. Na razie o wyjściu nie ma mowy, Niemcy z vis-a-vis strzelają nawet do tych, którzy zbliżają się do okien. Tak ginie na naszej klatce schodowej starszy pan, ze słuchawkami na szyi, który nieopatrzenie stanął przy oknie.
Ludzie głodni, musimy z 18-letnią córką gotować posiłki: zupy, kaszę, ryż, ale obawiamy się, że na taką gromadkę zapasy szybko mogą się wyczerpać. Druga kuchnia mamusi, z okiennicami od ulicy, służy jako stołówka.
Niestety byli bardzo zdenerwowani ci, którzy przymusowo się znaleźli u nas, nie wszyscy wiedzieli, co się dzieje z ich najbliższymi, ale najbardziej mną wstrząsnęło opowiadanie płaczącej pary młodych ludzi: otóż wyszli po zakupy, zostawiając w domu śpiące maleńkie dziecko, nie zdążyli dobiec do swojego mieszkania, bo strzelanina na ulicy zatrzymała ich u nas. Pocieszałam, że może sąsiedzi usłyszą płacz przebudzonego dziecka i dostaną się jakoś do ich mieszkania. Usiłują wyjść, a to niechybna śmierć, bo Niemcy z vis-a-vis tylko czyhają na nowe ofiary.
Po niespokojnych 4 dniach i nocach, dnia 4 sierpnia rano słyszymy za oknami gwar i ruch. Przez szparę w okiennicy córka zobaczyła, że z sąsiedniego domu, Rakowiecka 9, wyprowadzają lokatorów: oddzielnie mężczyzn, oddzielnie kobiety i dzieci. Córka z moją przyjaciółką szybko ukrywają mojego i jej męża na II piętrze w zamaskowanym stryszku i zastawiają starą szafą. Nic o tym nie wiem, zajęta matką i chorym 10-letnim synkiem, który w piwnicy nabawił się anginy. Słyszę dobijanie się kolbą do drzwi wejściowych, idę otworzyć, wpada Ukrainiec [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] i krzyczy, że mają wszyscy wychodzić z domu.
Szukam męża i dowiaduję się od córki i przyjaciółki, gdzie ukryły naszych mężów. Biegnę kuchennymi schodami na II piętro i tu odbyła się najtragiczniejsza scena. Co robić? Dzieci płaczą, żeby tatusia zostawić w ukryciu. Decydujemy się, żeby zostali, ponieważ może będą mężczyzn rozstrzeliwać. Nie przypuszczaliśmy, że będą palić podczas powstania domy. To właśnie pierwsze domy przy ulicy Rakowieckiej 9, 7, 5 padły ofiarą ognia. Na Rakowieckiej 5 nie pozwolili Niemcy nawet leżących staruszek zabrać i naturalnie poniosły śmierć w płomieniach. Zbiegamy szybko z dziećmi, bo już nawołują, a musimy jeszcze odszukać mamusię w tym zamęcie. Wychodzimy w letnich ubraniach, nie ma czasu na przebranie lub zabranie płaszczy, córka tylko wpadła do mieszkania na parterze i zabrała książeczki do nabożeństwa, obok leżały cenne pamiątki. Nie przypuszczała, że nie wrócimy już do naszego domu (spalony). Na ulicy tłum ludzi, już i z domów na Puławskiej wyrzucają mieszkańców.
Prowadzą nas naprzeciwko do hangarów, gdzie stoi kilka koni, które wkrótce zabrali. Lecz nie ma na czym usiąść, podłoga cementowa. Znalazłam jakiś pieniek i posadziłam mamusię. Jesteśmy zamknięci w obozie. Żołnierz przy drzwiach nie puszcza, a już przez okno widać płomienie – podpalili nasze domy. Kilka młodych dziewcząt ubłagało Niemca przy wejściu i żołnierz zaprowadził je, żeby coś mogły zabrać z płonącego domu (mnie odtrącił). Między innymi wyszła młodziutka córka naszego dozorcy. Po powrocie jej widzę, że moja córka coś z nią szepce i podeszłam z synkiem szybko, ażeby się dowiedzieć, czy nie widziała gdzie mojego męża. Rzeczywiście, gdy chciała wejść do mieszkania mamusi, na parterze zobaczyła męża, który dawał jej znak, żeby nie wchodziła, bo słyszał ciężki chód żołnierza na korytarzu. Odetchnęłam i trochę się uspokoiłam, bo na strychu czekała go niechybna śmierć. Ale jak się wydostanie z płonącego domu? Nie miałam czasu na rozmowę, bo podszedł do naszej grupki (3 młode dziewczęta, synek mój 10-letni i ja) niemiecki żołnierz i zagarnął nas, każąc iść za sobą. Zlękłam się, że to grupami wyprowadzają na rozstrzelanie.
Mamusia nic nie wie, że nas wyprowadzili i że jej syn został w domu. Modlę się za niego, żeby wydostał się z palącego się domu. Zawsze był opanowany i ostrożny. Niemiec jednak prowadzi nas do następnego baraku, gdzie były kuchnie, stołówka i zmywalnia naczyń brudnych i tam dziewczętom każe zmywać talerze, mnie z synkiem zostawia na sali, każe usiąść przy stole i małemu przynosi talerz gorącej zupy. Sam wychodzi. Synka boli gardło, nie chce jeść zupy mlecznej, prosi tylko o wodę lub coś do picia. Ma gorączkę.
Pod ścianą stał drugi stół z koszem cytryn i chlebem. Wojskowi wchodzili, każdy brał w menażki obiad, cytrynę i chleb. Patrzę z zazdrością na cytryny – synek tak je lubi – i kradnę jedną, wołam dziewczęta, żeby zjadły zupę, bo bałam się Niemca, który wkrótce wrócił. Wtedy poprosiłam o ciepłą wodę dla dziecka, pokazując jego chore gardło. Wyjęłam z kieszeni cytrynę i podałam mu. Machnął ręką, żebym schowała, nabrał kubek gorącej wody, wcisnął drugą cytrynę, ocukrzył i dał upragniony napój choremu dziecku. Dziękuję. Pytam Niemca, czy ma dzieci. Pokazuje fotografię dwóch synków z żoną, mieszkają w Düsseldorfie (wtedy bardzo bombardowanym przez aliantów). Widocznie wiedział, że nas czeka śmierć i chciał choć trochę tą młodą grupkę ocalić, myśląc o swoich dzieciach i żonie. Jakiś dobry człowiek? Prosiłam go jednak, żebym mogła wrócić na halę, bo mamusia nie wie, co się z nami stało. Wypuścił, ale widziałam, że z niechęcią.
Za kilka godzin Niemcy wyprowadzili nas, kazali zostawić wszystkie rzeczy, ustawili w czwórki i wtedy zobaczyłam płonące domy, brzęk wypadających szyb i naszą willę przez nikogo nieratowaną. Myślałam z rozpaczą o moim biednym mężu: co się z nim stało? Czy wydostał się z tego piekła? Nie można było się przyglądać, bo już żołdacy nawoływali do wymarszu. Mamusię trzeba było nieść, zrobiliśmy z córką z rąk „krzesełko”, bo staruszka ze zdenerwowania nie mogła iść, a za nami bestie ludzkie nawoływały: „zostawić tę staruchę”. Szliśmy przez Puławską, koło remizy tramwajowej, do placu Unii i skręcili w Al. Szucha. Tu straszne sceny widziała córka, na rogu Litewskiej rozstrzeliwali mężczyzn. Ja, zajęta matką i synkiem, nie widziałam tych scen. Wprowadzili nazwy Al. Szucha na dziedziniec dawnego gmachu Ministerstwa Wyższych Uczelni – do gestapo, kazali stanąć na prawo pod murem. W oknach siedziały „urzędniczki” i wojskowi, śmiejąc się rzucali ogryzki z owoców. Naprzeciwko wejścia na I piętrze siedział Niemiec z lornetką i po raz kogoś młodego wyprowadzali z naszej grupy. Dużo nie widziałam, bo matka nam zasłabła i dzięki „ukradzionej” cytrynie ratowałyśmy ją z córką. Dobrze, że córka była pochylona nad babcią, nie dostrzegł jej. Wysoka, ładna blondynka – ich typ, żeby wyłowić z tłumu. Kazali nam ciasno pod ścianą stać, a na dziedziniec na lewo weszli żołnierze z karabinami (pluton egzekucyjny). Zgrozą powiało! I tak przebyliśmy stojąc 2 godziny – pełne niepewności. Podczas tego toczyły się (jak się później dowiedziałam od znajomej Poznanianki, która świetnie znała niemiecki) o nas pertraktacje: my wyprowadzeni z domów byliśmy przez Wermacht, a w Al. Szucha było gestapo, „SS”.
Nasi powstańcy szybko dowiedzieli się przez łączników, że pierwsze domy na Rakowieckiej są palone, a mieszkańcy wyprowadzeni na rozstrzelanie w Al. Szucha. W Śródmieściu, gdzie walki trwały, powstańcy uwięzili niemieckich żołnierzy i jako zakładników trzymali na Poczcie Głównej. Oni to postawili warunek, że zabiją Niemców, jeżeli gestapo nas rozstrzela. Tak słyszałam. Ale rzeczywiście po kilku godzinach grozy, odprowadzono nas do baraku z powrotem. Na goły beton rzucili trochę słomy, puste puszki po konserwach i przynieśli kocioł zupy. Naturalnie kto silniejszy (mężczyźni) zdobyli trochę jedzenia i słomy pod głowę. My nie. Z naszego domu, w kilkanaście osób (trzymaliśmy się razem), pokładliśmy się nam goły beton, a głowy na poduszce, którą uratowała z płonącego domu Zosia, córka dozorcy.
Tak głodowaliśmy, denerwując się o naszych mężów, tydzień prawie i wreszcie jakiś chłopaczek przyniósł wiadomość, że mężowie nasi są na tym samym terenie, w więzieniu od ul. Puławskiej (jeszcze stoją tam budynki i to okno na piętrze z kratami) tam w pokoiku było kilkudziesięciu mężczyzn – nie mogąc się położyć. Również głodowali jak my. Dopiero gdy nas baraku po ośmiu dniach puścili do „domu” (każdy mówił, że ma gdzie iść) – i zagrozili, że gdy usłyszą strzał na Rakowieckiej, mężczyźni w więzieniu będą rozstrzelani. Jednocześnie pozwoli jedzenie o jednej godzinie zanosić mężom.
Zamieszkałam z dziećmi w niespalonej oficynie Rakowieckiej 9 u znajomej doktorowej. Trzeba było zorganizować jakieś posiłki dla nas i więzionych mężów. Radość moja i dzieci była wielka, że mogliśmy ujrzeć cudem ocalonego męża, gdy nosiliśmy skromny posiłek uwięzionemu, ale jeszcze nie byli zwolnieni mężczyźni i nie wiadomo było, co z nimi zrobią i czy ich puszczą lub wywiozą?
Powstanie i walki trwały, słychać było detonacje, samoloty nadlatywały i 10 lub 11 sierpnia zrzuciły na Rakowiecką ulotki, nawołujące ludność do wyjścia z Warszawy w stronę Okęcia. Niemcy zapewniali, że „starsi i chorzy będą mieli zapewnione szpitale, dzieci opiekę”. Nie wiedziałam co robić. Mąż wypuszczony z więzienia 12 sierpnia znalazł nas w wielkiej rozterce: Co robić? Dokąd nazwy wyprowadzą? Ale jakże szczęśliwi, że byliśmy razem!
Dnia 13 sierpnia zobaczyliśmy tłumy ludzi idący z węzełkami, tłumokami ul. Rakowiecką w stronę Al. Niepodległości. Trzeba było szybko coś zabrać z piwnic dopalającej się willi i wychodzić. Z niespalonego garażu mąż wyprowadził wózek na dwóch kółkach rowerowych (przyczepę do roweru, którym jeździł podczas okupacji, bojąc się łapanek tramwajach), wrzucił trochę znalezionych drobiazgów do środka i na stołeczku wewnątrz posadził naszą kochaną staruszkę, zupełnie załamana nie mogła chodzić. I tak wyszliśmy z dziećmi na tułaczkę półroczną z Rakowieckiej 7.
Mąż radził trzymać się w tyle, bo chciał wiedzieć dokąd nas prowadzą. Rzeczywiście, zaraz po ruszeniu „pochodu” koło Instytutu Geologicznego, Niemcy puścili w nas serię z karabinu maszynowego. Przed wózkiem padła 5-letnia córeczka sąsiadów. Tak zdenerwowani, pod groźbą „niespodzianek”, szliśmy aż do Agrilowskich Zakładów (na Rakowcu). Tam pełno ludzi na ulicach, przyglądali się w „wygnańcom”, mając u siebie względny spokój. Mąż poprosił stojącego na chodniku sympatycznego garbuska, czy nie moglibyśmy się gdzieś zatrzymać, bo matka zmęczona, a noc się zbliża. Zaprosił nas do siebie. Biedak sam był bardzo niespokojny o swoją żonę, która miała rodzić w sierpniu, więc zawiózł ją przed powstaniem do matki na ul. Powązkowską, a teraz nie może się tam dostać, bo słychać walki. Bardzo mu współczułam i uspokajałam.
Rano dowiedzieliśmy się, że innych zaprowadzili na „Zieleniak”, potem przewieźli do Pruszkowa, czego uniknęliśmy dzięki temu postojowi. Nie mogliśmy dłużej narażać gościnnego gospodarza. Poszłam z synkiem wynająć wóz, ażeby przez szosę pruszkowską przewiózł nas do EKD. Zachłanny pan Gwiazda (pamiętam nazwisko), ogrodnik, zażądał za to złotych obrączek (pieniędzy nie mieliśmy). Oczywiście zgodziłam się. Córka i mąż położyli się w wozie, ja z synkiem i mamusią usiedliśmy na ławeczce i tak, z biciem serca, pojechaliśmy szosą do EKD w Otrębusach. Ze łzami w oczach opuszczaliśmy ukochaną, niszczoną Warszawę.
Warszawa 2 maja 1985 roku, 40 lat po II wojnie.
P.S. Na Rakowieckiej 7 stoi obecnie hotel 5-cio piętrowy KBW.