Napiórkowska-Jarzębowska Danuta – „Tego zapomnieć się nie da”
Danuta Napiórkowska-Jarzębowska w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego przebywała wraz z rodzicami oraz młodszym bratem przy ul. Orlej w Warszawie. 7 sierpnia 1944 roku została wygnana wraz z matką i bratem do obozu obozie Dulag 121, skąd została wywieziona do Namslau [Namysłów]. Następnie rodzina trafiła do obozu w Sacrau [Zakrzów] koło Wrocławia, gdzie doświadczyła wyczerpującej pracy oraz eksperymentów pseudomedycznych. Po wojnie matka z dziećmi wróciła do Warszawy. Nieznane są okoliczności śmierci ojca dziewczynki, który brał udział w Powstaniu Warszawskim. Obszerny fragment relacji Pani Danuty Napiórkowskiej-Jarzębowskiej pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.
Przed i po wybuchu II wojny światowej mieszkałam wraz z rodzicami i młodszym bratem na Grochowie.
1 września 1939 r. uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego w szkole powszechnej przy zbiegu ulic Grochowskiej i Siennickiej, gdzie ja miałam uczęszczać w tym roku do II klasy, przerwał nagły, bardzo silny i już tragiczny dla miasta w skutkach, pierwszy niemiecki nalot bombowy. Ten wstęp ma istotne znaczenie dla dalszych moich przeżyć i wspomnień wojennych w czasie i po Powstaniu Warszawskim. Po wkroczeniu do Warszawy Niemcy zajęli na własne cele gmach szkolny. Szkoła „zorganizowała się” w niewielkim budynku po dawnej bursie przy ulicy Krypskiej na Grochowie. Tam, już w czasie okupacji niemieckiej, ukończyłam właśnie 6 klas, gdy rodzice zdecydowali nagle o czasowej przeprowadzce do Warszawy lewobrzeżnej – do przyjaciół ojca na ul. Orlą 4. Bardzo przestronne, luksusowe mieszkanie położone było na parterze, a jak się okazało nad nim, na I piętrze mieszkał drugi przyjaciel ojca. Niebawem zrozumiałam, że chodziło o to, ażeby wszystkie trzy rodziny były razem, bo mężczyźni też byli razem w konspiracji i razem walczyli w Powstaniu.
7 sierpnia 1944 roku to dzień, który pozostał tak wyraźny w mojej pamięci, jakby to było wczoraj. W tym dniu po raz ostatni widziałam mojego ojca i w tym dniu przeżyłam prawdziwe piekło na ziemi.
Około godziny 11.00 przed południem do „schronu” – piwnicy pod budynkiem przy ul. Orlej 4 wbiegło trzech powstańców. Był to mój ojciec i jego dwaj przyjaciele: Zygmunt Wąsowski i Jerzy Sokołowski. Mój ojciec miał wtedy 40 lat. W podobnym wieku byli jego przyjaciele. Z wykształcenia byli inżynierami, co może mieć znaczenie, jeśli chodzi o stopnie wojskowe. Wszyscy trzej byli identycznie ubrani w szaro-granatowe kombinezony. Ojciec mój miał hełm odrzucony na kark, pas z nabojami, krótki pistolet, karabin maszynowy w rękach, a na ramieniu biało-czerwoną opaskę. Byli tylko kilka chwil. Ojciec oddał mamie swoją obrączkę i nasze zdjęcia, które nosił w portfelu – w tym czasie wbiegł młodziutki chłopiec z opaską powstańczą i krzyknął: „Niemcy na rogu Orlej i Elektoralnej!”. W jednej chwili ojciec z kolegami wybiegli. Było to ostatnie pożegnanie, gdyż więcej już ojca nie widziałam. Nie wiem, w jakich okolicznościach zginął i nigdy nie odnalazłam jego grobu. Zdesperowani po ich wybiegnięciu, postanowiliśmy natychmiast przenieść się do piwnicy w drugim końcu budynku, uznając, że ta piwnica nie różni się od rzekomego schronu, w którym siedzimy, a ponieważ znajduje się bezpośrednio pod parterowym mieszkaniem naszych przyjaciół, u których mieszkaliśmy, to zaważył na tej decyzji fakt możliwości umycia się i zagotowania chociażby herbaty bez konieczności przebiegania do opuszczonego schronu przez odkryte podwórze pod ciągłym ostrzałem. W ślad za nami przenieśli się do tej piwnicy wszyscy nasi sąsiedzi, mieszkańcy tego domu.
Piwnica była przepełniona do granic możliwości, ale byliśmy wszyscy razem. W kilka minut po tej przeprowadzce dom zaczął się trząść. W piwnicy zapanowała cisza. Była godzina 12.00 – samo południe. Nagle przerażający „świst”, straszny huk i kurz. To nalot. Bomba trafiła w część budynku, z której właśnie się przenieśliśmy. Przebiła wszystkie stropy i dokładnie zrujnowała nasz dawny schron. Dozorca, który tam pozostał, zginął. Po chwili kolejny nie do opisania świst, znów straszny huk i… cisza. Druga bomba w ten dom trafiła w przyległą do naszej piwnicy kotłownię, wpadła w miał węglowy i nie wybuchła. Ocaleliśmy chyba tylko cudem.
Po tym nalocie natychmiast usłyszeliśmy niemiecki szwargot i wrzaski. Wypędzono nas wszystkich na zatłoczone już ludźmi z sąsiednich domów podwórze i z rękami do góry dosłownie pędzono ulicami Woli: Orlą, Lesznem, Wolską do Bema i dalej aż do Pruszkowa – gdzie w magazynach i innych pomieszczeniach kolejowych był tymczasowy obóz przejściowy – selekcyjny dla mieszkańców Woli i nie tylko.
7 sierpnia był wprawdzie pierwszym dniem Powstania, w którym zaprzestano masowych egzekucji wszystkich bez wyjątku wraz z dziećmi, wypędzonych z domów mieszkańców Woli i innych dzielnic Warszawy, ale w tym „marszu przez piekło” i tak poległa ogromna ilość ludzi, w tym również dzieci. Padali od kul, bomb, granatów, odłamków i z rąk oprawców: Niemców i Ukraińców [właśc. żołnierze wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red. Muzeum Dulag 121] , a także z wyczerpania. Rannych dobijano. Żar upalnego lata potęgował bowiem ogień palących się po obu stronach domów. Często przechodziliśmy przez „zasłony” żrącego dymu i z braku widoczności ludzie wpadali w różne wyrwy w chodnikach i leje po bombach, z których nie wszyscy zdołali już wyjść.
8 sierpnia wieczorem załadowano nas w Pruszkowie, to jest między innymi mnie, moją mamę Bronisławę i 8-letniego brata Bogusława do bydlęcych wagonów kolejowych i wywieziono do bardzo ciężkiego więzienia hitlerowskiego w Namslau (obecnie Namysłów – województwo opolskie). Był to podobóz obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen (Rogoźnicy). O wodzie i niewielkich ilościach chleba, na gołej słomie rozrzuconej po podłodze więziono nas tam do 4 września. W tym transporcie przywieziono tu głównie dużo matek z małymi dziećmi i niemowlętami. Wszystkie niemowlęta odebrano matkom i „zmarły” już w pierwszej dobie. Martwe dzieci ułożono na zbitym z desek długim „stole”, pokazano je zrozpaczonym matkom i oznajmiono, że „dla polskich dzieci nie ma lekarzy”.
4 września nagle na dziedziniec więzienia podjechały odkryte ciężarówki i zaczęło się opróżnianie więzienia. My z mamą i bratem oraz częścią ocalałych sąsiadów z ulicy Orlej 4 zostaliśmy przewiezieni do przejściowego punktu zatrzymań w Breslau Burgweide (Wrocław-Sołtysowice) – obóz koncentracyjny z komorami gazowymi. Stąd po jednej dobie i „kąpieli” z tak zwanym „lizolem” zamiast mydła (wiele osób zostało tym płynem mocno poparzonych) przewieziono nas do ciężkiego obozu pracy w Sacrau (Zakrzów) koło Wrocławia, powiat Oleśnica. W obozie tym więziono jeńców wojennych z Francji (sami mężczyźni) oraz cywilów z Francji (też tylko mężczyźni) Polski i ZSRR – mężczyźni, kobiety i dzieci w różnym wieku. Przed wojną była tu prywatna „Fabryka Celulozy i Papieru Ewald Schoeller i Spółka”. Ta nazwa i rzekomo profil produkcji pozostały bez zmian – tylko pracownicy się zmienili. Fabryka pracowała na rzecz machiny wojennej Niemiec.
Ja miałam wtedy 13 lat. Pracowałam ponad siły w fabryce, w kuchni, a następnie polecono mi prowadzić „przedszkole” dla dzieci poniżej 9 lat. „Dostałam salę” w baraku, z dwoma stołami, długimi ławami i po jednej kromce chleba z „dżemem” oraz po kubku mleka dla każdego dziecka – było ich około 30. Wyżebrałam trochę papieru, kleju, ołówków itp. Byłam za te dzieci odpowiedzialna. Organizowałam im zajęcia, ciche zabawy, ale i uczyłam je. W obozie dokuczał nam głód, bicie, nocne „apele” na dziedzińcu – również w czasie mrozów, nocne rewizje, podczas których szukano powodów do maltretowania ludzi. Na przykład bardzo karano za brak litery „P” przy ubraniu, a często odrywali ją sami gestapowcy.
To jednak i tak był cud, że trafiliśmy do tego obozu. Jak się bowiem później okazało „groźnym” kierownikiem obozu był Polak Jerzy Karwowski – na użytek Niemców volksdeutsch, nękający i bijący więźniów pejczem i nie tylko. Ale to on, faktycznie żołnierz AK, o czym oczywiście nie wiedzieliśmy i nie wiedzieliśmy też, że ta organizacja ma swoje zadania na terenie obozu, wielu więźniom uratował życie. Na przykład przed każdą nocną rewizją biegał po barakach i krzyczał, że o zmroku nikomu nie wolno wyjść poza swoją „sztubę” (salę). To on zorganizował „przedszkole” dla dzieci – żeby jakoś przeżyły. To dzięki niemu była ta szklanka mleka. To dzięki niemu szwab – kierownik mojej mamy w fabryce nie „zlikwidował” jej, jak zamierzał, gdy padała z braku sił. To dzięki niemu przeżył mój brat, bo, gdy bardzo ciężko zachorował na zapalenie płuc – osobiście przewiózł go do szpitala we Wrocławiu i oddał pod opiekę lekarza Rosjanina. Tam wprawdzie mój brat przestał mówić. Wtedy właśnie intensywnie bombardowany był już Wrocław i dorośli chorzy schodzili do schronu, a ciężko chore przerażone dziecko zostawało samo na łóżku. Ale mój brat przeżył i żyje do dziś i nieważne, że czasem się „zacina” – ale mówi. I w końcu ten człowiek, który na oczach gestapo bił i prześladował więźniów ostatecznie uratował nam życie.
Gdy bowiem zbliżał się front ze wschodu i Niemcy zaczęli się wycofywać, postanowili obóz zlikwidować. Pewnego dnia o godzinie 12.00 w południe kazano na wycie syreny fabrycznej stawić się na dziedzińcu obozu wszystkim Rosjanom i Ukraińcom. Wywieziono ich ciężarówkami i jak się okazało kilka kilometrów dalej pod sławnym „Hundstfeld” (Psie Pole) wszystkich rozstrzelano. To samo zrobiono z Czechami z pobliskiego wcześniej opisanego obozu w Burgweide. Kolejnego dnia o godzinie 12.00 na sygnał syreny fabrycznej na dziedzińcu mieli się stawić wszyscy Polacy wraz z dziećmi. Dużo więźniów było z okolic Wielunia. Nasz kierownik, komunikując nam rano o konieczności stawienia się na sygnał syreny aż trzy razy z naciskiem powtórzy: „ale przecież macie głowy na karku”. Na szczęście obecni przy tym Niemcy nie zrozumieli, o co chodzi. Powtarzał jeszcze: „fabryka jest zaminowana – ale…”. Ale nie mieliśmy wyboru. Syrena przeraźliwie zawyła. Wybiegliśmy wszyscy z baraków, ale zamiast na plac zbiórki – do fabryki, do tylnych bram i przejść na przełaj, byle szybko, przez ogromne wysokie hałdy nie do końca zastygłej, szlaki i wysypiska odpadów z fabryki. Na terenie fabryki zostaliśmy skierowani do betonowych podziemnych bunkrów. W naszym było około 20 osób. Było tak ciasno, że kiedy jedni musieli usiąść lub się przespać, inni musieli stać. Na umówiony znak do drzwi bunkra nieznane ręce podawały nam skromne żołnierskie posiłki. Trwało to około tygodnia.
Wreszcie gestapowcy znaleźli nas i odeszli, ale w ciągu godziny mieliśmy wszyscy wyjść, bo jeśli nie wyjdziemy, rozbiją bunkry granatami, a fabrykę i tak wysadzą w powietrze. Zrozumieliśmy grozę sytuacji. Czy jednak odważą się na wysadzenie fabryki? W pobliżu jest przecież Psie Pole, a tam ogromna fabryka i magazyny amunicji – wyleci wszystko. Jednak wyszliśmy z bunkrów przed upływem godziny. Zniknęliśmy. Niemcy zgłupieli. Krzyczeli, grozili, ale widocznie bali się wejść w głąb fabryki. A nas przewodnicy AK umieścili w piecach fabrycznych, suszarniach ligniny, pod fundamentami maszyn itp. Z mamą, bratem i trzema osobami siedziałam w takim piecu 8 dni. Cały czas było słychać walki frontowe, detonacje bomb i pocisków artyleryjskich – w dzień, bo w nocy wszystko cichło, a my modliliśmy się o ten huk, którego brak oznaczał, że wojska rosyjskie znów się cofnęły i nasza gehenna się przedłuży. Tymczasem front rosyjski taktycznie zbliżał się do Oleśnicy i do nas i znów cofał się i tak przez blisko dwa tygodnie. Trochę pożywienia dostarczały nam wciąż te same ręce. Nie myliśmy się. Wreszcie dziwna cisza i rozkaz po polsku i po rosyjsku: „wychodzić”. Upragnione wyzwolenie, żyjemy. Na dziedzińcu jeszcze wewnątrz fabryki, kilku zarośniętych, zmęczonych żołnierzy rosyjskich – popatrzyli na nas i nagle… wszyscy uciekli! Jak się okazało przestraszyli się nas. Przestraszyli się siwych dzieci. No, bo siwi dorośli, ale dzieci? A nam przecież przez cały ten czas i w bunkrach i w piecach i pod maszynami za legowiska i przykrycia służyły zdobyte w fabryce papierowe maty, obrusy, zwoje ligniny itp. Więc wszyscy byliśmy siwi od białego pyłu. Do tego brudne, czarne twarze. Wojsko nie wiedziało, że w fabryce są więźniowie z obozu.
Szybko wycofano nas na tyły frontu do Oleśnicy. Szliśmy pieszo, bardzo szybko. Mijaliśmy płonące domy, spalone czołgi, całe pola zabitych, pod obstrzałem frontu, który pod wieczór jeszcze raz się cofnął z terenów Sacrau, ale my już byliśmy poza zasięgiem Niemców. Tymczasem brudni i wyczerpani powoli byliśmy transportowani w „swoje” strony. My znów wagonem towarowym do Krakowa, do wcześniej odnalezionej przez PCK (właściwie to babcia nas odnalazła) ukochanej babci. Przyjechaliśmy do klasztoru sióstr zakonnych przy ul. Koletek, który przyjął bardzo wielu wygnańców z powstańczej Warszawy, a nasza babcia też warszawianka gotowała dla nich posiłki. Do Krakowa jechaliśmy 5 dni. Była radość z przeżycia. Natychmiastowe spalenie naszych obozowo-podróżnych ubrań, kąpiel i bezpieczny już sen.
Powrót do Warszawy, do rozbitego, okradzionego mieszkania na Grochowie nastąpił w drugi dzień Świąt Wielkanocnych 1945 roku, dosłownie na wierzchu węglarki pociągu towarowego – osłonięci tylko jakąś plandeką. Na szczęście pociąg jechał bardzo wolno, a innej możliwości transportu nie było. Dotarliśmy do Warszawy Zachodniej – wokół były tylko gruzy.
Szliśmy przez gruzy Warszawy lewobrzeżnej. Niestety nie zapamiętałam, w jaki sposób dostaliśmy się na stronę praską. Na pewno większość drogi powrotnej z umownie zwanego Dworca Zachodniego, bo to była jedna ruina, przebyliśmy pieszo. Wróciliśmy do mieszkania, bo przed tym wróciliśmy z Krakowa. Do sąsiadów daliśmy znać pisemnie, list dotarł, że żyjemy, więc sąsiedzi zaczęli pilnować mieszkania, które i tak zostało już rozszabrowane. Do mieszkania wróciliśmy serdecznie witani przez resztkę sąsiadów, mieszkało ich w tym domu dziesięciu, tylko trzy rodziny przeżyły. Z resztą nie wiadomo, co się stało. Nasze mieszkanie nie miało żadnej ściany działowej, miało w połowie, w dużym pokoju, rozbity sufit. Wszystko, co się dało, z mieszkania zostało rozszabrowane, meble zniszczone. Jak nas informowali sąsiedzi, po wkroczeniu na Pragę, mieszkało tam wojsko rosyjskie. Tapczan rozłożony był na pół, w części pojemnikowej była słoma. Nie mieliśmy na czym spać. Oczywiście, trzeba było najpierw trochę uprzątnąć, sąsiedzi nam trochę pomagali. W krótkim czasie, babci udało się z jakichś tam kawałków odzieży i z jakichś materiałów podarowanych przez sąsiadów, uszyć prowizoryczne poduszki wypchane sianem. Przykrywaliśmy się przez dłuższy czas własnymi jesionkami. Później cośkolwiek darowali nam sąsiedzi, resztę staraliśmy się w jakiś sposób zdobyć pracą. Wróciliśmy bez ojca, z którym nie wiedzieliśmy co się stało, czy w ogóle żyje, czy też nie. Od początku, zgłosiliśmy się do Polskiego Czerwonego Krzyża, ale raczej w celu poszukiwania ojca niż prosząc o pomoc. Ponieważ nasz babcia potrafiła pięknie szyć, chociaż była samoukiem, natychmiast zaczęła, jak to się mówi „obszywać” wszystkich możliwych sąsiadów. Wśród tych sąsiadów znalazła się również pani Eugenia Szaniawska, piosenkarka, której ktoś powiedział, ze jej sceniczne suknie, które przychodzą z zagranicy w paczkach, może przerobić nasz babcia. Okazało się, że babcia miała od niej tyle pracy, że w jakimś tam okresie, szyjąc dniami i nocami, dla nas poszyła ubrania i mieliśmy za co żyć. Ja wróciłam bardzo osłabiona, ale w miarę zdrowa. Moje schorzenia rozpoczęły się w kilka miesięcy później.
Moja mama natomiast wróciła bardzo spuchnięta i z ciężką gruźlicą. Brat prawie nie mówił, brat ode mnie pięć lat młodszy, Bogusław Napiórkowski. Zaniemówił w czasie ciężkich nalotów, które bombardowały Wrocław. Trzeba było leczyć brata i za te pieniądze, które babcia zarabiała, żyliśmy nadzwyczaj skromnie. Nie wiem skąd, zaczęły napływać do nas, raz na miesiąc, raz na dwa miesiące, niewielkie paczki z Portugalii. Okazało się, że to podał Czerwony Krzyż. To nas bardzo ratowało. Prawie nic z tych paczek nie zostawialiśmy dla siebie, bowiem nie stać nas było na jedzenie czekolady, czy noszenie przysłowiowych nylonów, które przychodziły w paczce, czy sardynek. Wszystko to sprzedawaliśmy do takich punktów, podobnych do pewexów, żeby ratować nam wszystkim zdrowie i żeby te pieniądze były na codzienne, zwykłe, skromne wyżywienie. Dlaczego, miedzy innymi, wróciliśmy z takim zdrowiem?
Otóż w obozie w Zakrau (obecny Zakrzów), w którym byłam z mama i bratem, wszystkie kobiety poddawane były, trudno to nazwać doświadczeniom, ale chyba tak. Początkowo dostawaliśmy zastrzyki, które rzekomo miały nas wzmacniać. Jak się później okazało, dostawaliśmy z kuchni specjalne jedzenie, inne niż mężczyźni. Do tego jedzenia, jak się okazało, dosypywano jakiś proszek. Wszystkie dojrzałe kobiety, młode dziewczęta i kobiety w wieku starszym, bo jeśli chodzi o wspomniane wcześniej więźniarki z okolic Wielunia, to zarówno mężczyźni jak i kobiety, to była młodzież w wieku od 20 do 30 lat, nie było tam nastoletnich. W tym było kilka rodzin z dziećmi. Kobiety dojrzałe, mówiąc ściśle, rozwinięte, po prostu bardzo puchły, czym później chwalili się Niemcy z obozu, że nam w obozie jest tak dobrze. Kobiety padały, nie każdy organizm to wytrzymał. Wożono nas bardzo często do Burgweide, to był obóz selekcyjny, koncentracyjny z komorami gazowymi. Tam wszystkie słabsze kobiety już odpadały. Nam udało się przeżyć.
Natomiast młode dziewczęta, podobnie jak ja, trochę starsze ode mnie i młodsze, miały zahamowany rozwój na takim poziomie, na jakim przybyły do obozu. Dalszy rozwój, mimo upływu czasu, nie następował. W tej sytuacji, ja musiałam po powrocie leczyć się dosyć długo, żeby przywrócić sobie normalne hormonalne warunki rozwojowe, ale już nie urosłam. Brata trzeba było leczyć, żeby zaczął mówić, do dzisiejszego dnia się zacina od czasu do czasu, zwłaszcza jak się zdenerwuje. Przeżył, mówi, ma rodzinę, niebawem kończy 70 lat […].
Moje przeżycia wojenne wypaczyły, niezależnie od stanu zdrowia fizycznego, moją psychikę. Do tego stopnia, że jestem człowiekiem znerwicowanym, o chronicznej nerwicy. Nie widać tego po mnie, bo dużo nad sobą pracuję, żeby tego nie okazać. To są przeżycia absolutnie nie zatarte, bo jak można zapomnieć fakt, kiedy pędzono nas z rękami do góry przez ulice Woli, długie ulice, nie kończące się dla nas. Kiedy wpadaliśmy do lejów po bombach, ja też do takiego leja wpadłam, dobrze, że miałam przy sobie jakąś chusteczkę czy apaszkę i zakryłam zakrwawiona nogę, żeby nie było widać. Moja mama, w tym czasie, bardzo zaczęła krzyczeć, ale szybko biegłam, kulejąc. Na szczęście, ta rana później się zagoiła i jakoś mnie tam opatrzono w Pruszkowie, w punkcie sanitarnym. Jeżeli tylko zobaczyli kogoś rannego, zarówno Ukraińcy jak i Niemcy, dobijali natychmiast.
Jednym z największych przeżyć dla mnie, było to, że pod palącymi się domami siedzieli ludzie, głównie starsi i nigdy nie da się zapomnieć ich potwornie rozwianych włosów. To byli ludzie, którzy jak strachy, jak widma siedzieli i błagali: „Polacy, bracia, dobijcie nas!” Wzdłuż nich chodzili Niemcy z karabinami i usadzali tych wyciągniętych ludzi pod domami. Oni wszyscy siedzieli z prosto wyciągniętymi nogami, nie wolno im było zmienić pozycji. Palili się żywcem, kiedy już się dopalali, to ich dobijano, albo i nie. Tego zapomnieć się nie da.
Nie da się również zapomnieć takiego faktu, przed nami szło małżeństwo, które mogłabym niemal dokładnie opisać. Ciemna, młoda kobieta, mężczyzna ciemno blond, ja to do dziś pamiętam, ona prowadziła za rączkę dziecko, on pchał wózek z maleńkim niemowlęciem, przy nich szedł pies, wilczur niemiecki. Nagle mężczyzna padł, nie wiem czy to był odłamek, czy tendencyjna kula, padł twarzą do ziemi, w tym samym momencie rzucił się na niego ten pies, strasznie wył. Natychmiast podszedł Niemiec czy Ukrainiec i strzelił do tego psa, pies zaskowyczał i padł, następnie wyjął niemowlę z wózka i o najbliższy mur roztrzaskał główką. To wszystko widziałam. Matka za głowę się złapała, puściła to małe, drugie dziecko, ludzie, sąsiedzi złapali ją i jakoś odwlekli. Później już jej nie widziałam, nie wiem czy przeżyła, czy nie.
Trzecie przeżycie, tragiczne w skutkach, choć niezawinione przez to, co się stało, to na rogu ul. Bema i Wolskiej, Niemcy ustawili nas jako żywą barykadę. Nie było nas wszystkich widać zza tej barykady. Faktem jest, że zanim powstańcy się zorientowali, że tam są ludzie, po prostu z ulicy, to wielu sąsiadów z ul. Orlej padło. Mama złapała mnie i brata, przyciągnęła do siebie i przytuliła, podobnie jak jeszcze jedna rodzina sąsiadów, skryliśmy się za dużym, okrągłym słupem ogłoszeniowym, a koło nas padali inni ludzie. Stąd, między innymi, w wierszu napisałam, że ulice trupami usiane. Tego zapomnieć się nie da. To są rzeczy, które na zawsze zostaną w świadomości. Tego nie zatrze żaden czas, on może złagodzić ten ból, złagodzić ostrość tego obrazu. Tak już z czasem jest, że łagodzi rany, bo inaczej w ogóle nie dałoby się żyć, ale blizny do końca, ani z serca, ani z pamięci nie wytrze.