menu

Niwiński Józef – „Człowiek zapamiętuje to, co daje siłę”

Niwiński Józef – „Człowiek zapamiętuje to, co daje siłę”

Józef Niwiński ur. się w 1931 r. Wybuch Powstania Warszawskiego zastał go przy ul. Długiej na Starym Mieście. 15 sierpnia 1944 r. zginęła jego matka, Regina Niwińska. Dwa dni później Józef Niwiński wraz starszą siostrą Elżbietą i ojcem Feliksem zostali wygnani z ul. Tłomackie do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wysłano ich do pracy przymusowej na tereny III Rzeszy. Wywiad z Józefem Niwińskim został przeprowadzony w 2023 r.

Nazywam się Józef Niwiński, urodziłem się w 1931 roku w Pieścirogach koło Nasielska.

Był Pan dużym chłopcem, kiedy wybuchło powstanie.

Tak, trzynaście lat miałem.

Jak znalazł się Pan w Warszawie?

Tata i mama zaczęli pracować w Warszawie. Dostaliśmy mieszkanie przy firmie parcelacyjnej. Miałem trzy lata, kiedy przyjechałem do Warszawy. Wcześniej byłem u dziadków w Pieścirogach.

Tata pracował w firmie parcelacyjnej w Warszawie?

Pracował w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim[1] na Filtrowej, teraz w tym budynku swoją siedzibę ma Najwyższa Izba Kontroli.

Gdzie Państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy na Żulińskiego, to odcinek obecnej Żurawiej – od Marszałkowskiej do Poznańskiej. Mieszkałem tam z mamą – Reginą Niwińską z Sarneckich, tatą – Feliksem Niwińskim – i moją siostrą Elżbietą. Mieliśmy kuchenkę i pomieszczenie jednoizbowe.

Rozumiem, że przed wojną zaczął Pan chodzić do szkoły?

Zacząłem szkołę w momencie wybuchu wojny, tzn. w 1939 roku, ale ponieważ powiedziałem, że nie będę chodził do pierwszej klasy, to od razu wystartowałem do drugiej. Oczywiście zdawałem egzamin. Przez pierwsze dni nie było nauki, tylko robiliśmy maski przeciwgazowe.

Co to była za szkoła? Gdzie ona się mieściła?

Na Żurawiej.

Czy zapamiętał Pan początek wojny? Jak to wyglądało w Warszawie?

Oczywiście. Ponieważ mieszkaliśmy w biurze, było tam radio. Nasłuchiwaliśmy sygnałów, jak nadchodził nalot.

I co wtedy? Schodziliście do piwnic?

Nie, mama się tylko za szafę chowała. Dokładnie nie pamiętam, w którym dniu, ale wybuchł pożar i w nocy musieliśmy uciekać przed ogniem. Ten budynek po prostu zaczął się palić.

Można było potem nadal w nim mieszkać?

Nie. Ta połowa akurat, w której mieszkaliśmy, spłonęła. Później zamieszkaliśmy u ciotki na ulicy Karowej 5. Taki budynek był między Furmańską a Dobrą. 

Tata w ogóle wyemigrował ze swoim biurem w kierunku wschodnim.

Czyli Pan był tylko z mamą i z siostrą?

Tak.

A ojciec wrócił?

Wrócił po jakimś czasie. Dokładnie nie pamiętam daty.

Ojciec nie był w wojsku, tylko emigrował razem z biurem, bo to była rządowa instytucja?

Tak, na wschód emigrował, później jednak każdy w swoją stronę poszedł. Tata gdzieś dostał wóz i konia i wrócił do Warszawy.

Co zapamiętał Pan z okresu okupacji? Po przeprowadzce nadal Pan chodził do szkoły na Żurawiej?

Nie, chodziłem tam, na Karową. Zaraz koło szpitala był budynek, właściwie barak, i w nim była szkoła. Z początku uczyliśmy się niemieckiego, ale ponieważ Niemcy się zorientowali, że będziemy ich podsłuchiwać, to zlikwidowali nam tę naukę. Na Karowej byłem w drugiej klasie. Kiedy tata dostał mieszkanie, wyprowadziliśmy się od ciotki na Belgijską. Tata dostał zatrudnienie w tym samym urzędzie.

Czy jakieś wydarzenia z okresu okupacji, dotyczące rodziny albo tego, co się działo wokół, utkwiły Panu w pamięci?

Przede wszystkim obławy. To była podstawowa rzecz. Jak wynieśliśmy się z Karowej, to chodziłem do szkoły na Różaną. Tam m.in. uczyli nas śpiewu. Już nie pamiętam nazwiska nauczyciela, który grał na skrzypcach w Polskim Radiu. Tam mieszkaliśmy chyba z rok i znów się przenieśliśmy. Jak tworzyli getto, to dostaliśmy mieszkanie na Długiej 57.

Po Żydach?

Tak, po Żydach. Kapelusznik miał to mieszkanie, wysiedlili go i my tam zamieszkaliśmy. To były dwa pokoje z kuchnią. Mur getta przebiegał na wysokości Arsenału, który stał naprzeciwko. Żydzi przedostawali się na polską stronę, żeby wyżebrać jakąś żywność, przez kanał, którym spływała woda. Przeciskali się przez ten otwór. Później przenieśli granice getta na wysokość Pałacu Mostowskich. Tam była wartownia. Obserwowaliśmy te dzieciaki żydowskie, jak przychodziły na żebry na stronę polską. Poubierani w jesionki, trzymali to za pazuchą… Normalnie przechodzili przez tę wartownię, Niemiec bagnetem rozpruwał. Zabierał wszystko, co uzbierali.

Czy ludność Warszawy pomagała w jakiś sposób tym dzieciom?

Oczywiście, przecież oni nie mieli pieniędzy, żeby kupować, tyle co wyżebrali po stronie polskiej, to mieli. Pamiętam też, że tam, przy Pałacu Mostowskich, były zrzuty żywności do getta. Przekupywani byli wartownicy. Ciekawa rzecz, bo jak już się sprowadziliśmy na Długą, to Nalewkami normalnie jeździł tramwaj przez getto. W tramwaju też odbywał się przemyt. Jak tramwaj skręcał, to umówieni z Żydami ludzie wyrzucali to, co było zamówione. Żydzi czekali i odbierali. Później tramwaj już nie jeździł przez getto. Przejeżdżał prosto przy sądach. Tam po lewej stronie, jak Żelazna, było małe getto. Potem też je zlikwidowali.

Pamięta Pan ten czas powstania w getcie?

Oczywiście, bo my mieszkaliśmy na Długiej 57, a po drugiej stronie, jak jest teraz Kino Muranów, było getto. Otwieraliśmy wzierniki w dachu i patrzyliśmy, co się dzieje w getcie.

Jak Pan zapamiętał początek Powstania Warszawskiego? Czy wiedzieliście wcześniej, że będzie?

Było wiadomo, że coś się dzieje, ale co dokładnie, to nikt nie wiedział.

Rodzice nie byli w konspiracji?

Nie.

Mieszkaliście na Długiej, kiedy wybuchło powstanie?

Tak.

Jakie były te dni powstania, nim Was wypędzono?

Tam gdzie teraz jest Kino Muranów, stał taki wysoki, pięciopiętrowy budynek, na którym ukrywał się gołębiarz[2]. Jak ktoś próbował przejść do nas, to on go ostrzeliwał. Swego czasu podchorąży, AK-owiec, który miał u nas rodzinę, przechodził na drugą stronę, na stronę Arsenału, i gołębiarz postrzelił go na środku jezdni. Powstańcy polowali na wszystkie strony, ale nie trafili tego gołębiarza, nie wyśledzili go.

Pamięta Pan naloty?

Tak, pamiętam.

Schodziło się do piwnic?

Nie, nikt z nas nie schodził.

Zapamiętał Pan coś konkretnego z okresu powstania? Na przykład dzień, kiedy wybuchł czołg-pułapka? Wiedział Pan o tym czy ta wiadomość nie dotarła do Państwa?

Mama zginęła 15 sierpnia.

Jak do tego doszło? Co się stało?

Przebywaliśmy w suterenie, a nasze mieszkanie było na pierwszym piętrze. Mama poszła na górę, żeby przyszykować obiad. Była akurat na schodach, kiedy odłamek z pocisku trafił w czoło i oskalpował mamę.

Bardzo bolesne przeżycie. I zostaliście tylko z ojcem?

Tak. Mieliśmy taką jednodrzwiową szafę, na której siostra spała. Tata wyciągnął tę szafę i pochował w niej mamę. Był dół taki po śmietniku i tam mamę pogrzebał. Mama zginęła piętnastego, jeszcze przenocowaliśmy piętnastego i szesnastego, a siedemnastego zdecydowaliśmy, że będziemy się przebijać do Starego Miasta. Pomiędzy nami a następnym blokiem – jak się sprowadziliśmy, to był jeszcze pięciopiętrowy budynek, później go rozebrali i tam były gruzy – i był przekop do drugiego domu, można było nim przejść. Niemcy ostrzeliwali ten teren od strony Senatorskiej. Siedemnastego przeszliśmy właśnie do tego następnego bloku i dalej, i zatrzymaliśmy się dopiero w budynku, którym się wychodziło na Tłomackie. Na Tłomackim była barykada. Jak tam dotarliśmy, to przyszła wiadomość, że do tej barykady zbliża się goliat. Nie mogliśmy dalej przejść, bo było niebezpiecznie. Zostaliśmy w przypadkowym domu na Tłomackim, przenocowaliśmy w nim, a rano, jak się obudziliśmy, to już Niemcy byli i nas wyciągali. Gromadzili wszystkich na podwórku. Patrzyliśmy, jak Niemcy buszowali po tych wszystkich mieszkaniach. Później skierowali nas w stronę ulicy Leszno, przy Grubej Kaśce się zgrupowaliśmy i ruszyliśmy w kierunku Woli.

Czy Niemcy w czasie tego wypędzania byli wobec Was brutalni?

Nie, pilnowali nas, żebyśmy wychodzili, a reszta buszowała po mieszkaniach.

Mieliście czas, żeby coś ze sobą zabrać?

Raczej każdy miał przygotowane. Mama już wcześniej każdemu przyszykowała walizkę. W tej walizce każdy dostał najważniejsze dokumenty, ubranie. Byliśmy przygotowani na to, że będziemy musieli uciekać. Wiedzieliśmy, że od strony przejazdu, z Woli będą nas Niemcy atakować.

Czy umie Pan po tych latach powiedzieć, co Pan wtedy czuł, gdy Pan tak szedł, opuszczał Pan miasto, swój dom?

Chcieliśmy przed Niemcami uciec, dlatego się zdecydowaliśmy przebijać na Stare Miasto. To był główny cel. A później, jak nas Niemcy prowadzili, zastanawialiśmy się co z nami zrobią. Doszliśmy do kościoła św. Wojciecha na Woli. Tam wszystkich mężczyzn, m.in. tatę, zabrali za kościół i robili selekcję. Ponieważ tata trochę po niemiecku mówił, to podszedł do oficera i wytłumaczył mu, że ma tu dwoje dzieci, nie mają matki, i on go puścił. My z siostrą siedzieliśmy w kościele pod filarem i czekaliśmy na tatę.

Nie wiedzieliście, czy wróci?

Tak. Jak już tata wrócił, to z grupą, którą zorganizowali Niemcy, poszliśmy ulicą Bema na Dworzec Zachodni. Zapakowali nas w pociąg i zawieźli do Pruszkowa.

Powiedział mi Pan przed wywiadem, że zostaliście rozdzieleni już w pierwszym dniu, bo była segregacja. Siostra została oddzielona od Pana i ojca.

Tak.

Ile lat miała Pańska siostra?

Siostra była dwa lata starsza ode mnie.

Jaki był ten moment rozstania z siostrą? Pamięta Pan?

Łzy, po prostu nie wiedzieliśmy, co się będzie z nią dziać dalej, bo ja byłem z ojcem, a ona została sama.

Płakał Pan?

Oczywiście.

Jak długo byliście tutaj w obozie i jak Pan ten obóz zapamiętał?

Nie wiem, o której dotarliśmy, ale chyba jakoś wieczorem. W tej hali to po prostu tylko kąt sobie znalazłem, a że była wybrukowana kostką drewnianą, to jeszcze można było się wyłożyć i jakoś przespać.

Czyli ta hala dla mężczyzn była cała wybrukowana kostką drewnianą?

Tak.

Pan pierwszy nam o tym mówi, bo inne hale były betonowe, goły beton, strasznie brudny, zalany różnymi smarami.

Tam była taka „karuzela”[3] – jak parowozy wjeżdżały, to się obracały.Następnego dnia wyprowadzili nas i pomaszerowaliśmy do wagonów, do pociągu nas pakowali.

Nie udało się już spotkać z siostrą?

Siostra stała w oknie i jeszcze nam machała.

Czy w tym obozie coś Wam dali jeść? Była woda albo cokolwiek innego?

Nie, nic nie dostaliśmy. Jak nas przyprowadzili, to zostaliśmy podzieleni i mieliśmy czekać. Jak nas załadowali w wagony, pozamykali drzwi, zaplombowali, to dopiero w Hanowerze się zatrzymaliśmy. Wyprowadzili nas z pociągu, odmaszerowaliśmy do obozu i tam nam dopiero dali miętę. Tam mięty można było się napić. Później z powrotem do wagonów, do pociągu.

Ile tak mniej więcej było osób w wagonie i jak długo jechaliście?

Było około trzydziestu osób. Jak już ruszyliśmy, oczywiście zaplombowani, to niektórzy (ci starsi) tak kombinowali, że otworzyli te drzwi. To było gdzieś koło Szczęśliwic. Tam jest taki zakręt, tory wysoko idą, a w dole las. Ludzie kładli się na tym progu i po chwili turlali do tego lasu. Paru uciekło z wagonu.

Niemcy strzelali czy nie zauważyli tego?

Nie, nie zauważyli, bo to było już wieczorem, nie było widać. W każdym razie można było jeszcze otworzyć te drzwi.

Ile dni jechaliście do Hanoweru?

Do Hanoweru to jeden dzień jechaliśmy, była już noc, jak nas tam wyprowadzili.

W obozie w Hanowerze zdecydowano, że pojedziecie dalej?

Tam tylko na tę miętę poszliśmy. Wypiliśmy miętę i z powrotem wróciliśmy, załadowali nas do pociągu i dalej.

Dokąd pojechaliście?

Do Wesel. Jak tam dojechaliśmy, to unosiły się jeszcze takie balony zaporowe, przeciwlotnicze. Chyba dwa dni byliśmy w Wesel. Przyjechali kupcy. Nastąpiła segregacja na rodziny, mężczyzn i kobiety. My z tatą zdecydowaliśmy, że nie występujemy jako rodzina, tylko każdy oddzielnie idzie. Dzięki temu przydzielili nas do Essen, tam trafiliśmy do obozu na Josef Homer Weg. Zaraz obok była kopalnia. Ten obóz był duży, miał szpitalik. Był tam barak, w którym wszystkich umarlaków trzymali, żeby później ich gdzieś pochować. To było niedaleko Renu.

Co tam robiliście? Czy był tam Pan razem z ojcem?

Tak. Z tym że była taka młodzieżowa sztuba i nas było tam dwunastu chłopaków. Ja miałem trzynaście lat, a najstarszy miał osiemnaście lat. Obok mieszkał Polak, który kiedyś pracował w Essen, nie wiem, co on tam robił, w każdym razie przenieśli go z córką do obozu.

Co Pan tam robił? Co robił ojciec?

Pracowaliśmy z ojcem osobno. Ja pracowałem w zakładach Kruppa w Essen. Pierwszego dnia porozprowadzali nas do miejsc, gdzie który miał pracować, a na drugi dzień samodzielnie trzeba było dojechać do tej pracy.

Była możliwość jakiejś ucieczki?

Ale dokąd uciekać? Miałem dobry początek, bo jak czekałem na tramwaj, to podeszła do mnie dziewczyna, taka, osiemnasto-, dwudziestoletnia Niemka, i wręczyła mi kartkę na bochenek chleba.

Zapamiętał Pan to.

Takie zdarzenia się pamięta. Przydzielili mnie do wypożyczalni narzędzi. Pierwsza praca to była konserwacja różnych przyrządów pomiarowych. Miałem dosyć dobrze, bo naprzeciwko, na strugarce, pracował inżynier z Warszawy, Polak. Kierownik tej wypożyczalni specjalnie mnie nie męczył, tylko pozwalał wyjść sobie, odpocząć. Nie patrzył, ile konserwowałem. Jak miałem wolną chwilę, to mogłem porozmawiać z tym inżynierem. Z kolei kolega, taki Tomek, który tu, w Warszawie, praktykował u Chowańczuka w Warszawie, prowadził rozdzielnię kawy. Podchodziło się z kubkiem do niego i on gorącą kawę rozdzielał.

Codziennie widywał się Pan z ojcem?

Tak.

Przy czym był zatrudniony ojciec?                                                                 

Nie wiem nawet, co tam robił.

Tam byliście do wyzwolenia, tzn. do końca wojny?

Nie, jak już front się zbliżał, to przenieśli nas w pobliże takiej jakby dzielnicowej komendy. Zamieszkaliśmy w budynku szkoły na obrzeżach Essen, w suterenie. Kładliśmy się na gołej ziemi. Tata skombinował żaluzje, to na nich można się było położyć. Pilnował nas taki wachman[4], starszy facet z Volkssturmu[5]. Rano schodził na dół do sutereny, otwierał drzwi i z karabinem w ręku wołał: „Achtung! Aufstehen, muss arbeiten bitte”. Tata i starsi (byli tam też Włosi) budowali zapory przeciwczołgowe, a mnie przydzielili do kucharza jako pomocnika. Kucharzem był Francuz: „Co ja z tobą będę robił?”. Wyprowadził mnie na piętro. „Masz tu kozetkę, koc, kładź się i wysypiaj się, bo na razie nie potrzebuję, żebyś mi przeszkadzał”. Leżałem więc, a jak pewnego razu byłem potrzebny, to mnie zabrali, żebym coś przyniósł. Z Niemcem poszedłem tam, gdzie była kopalnia. W tych zwałach żużlu, odpadów węglowych mieściła się siedziba gestapo. On potrzebował coś przenieść, siedziałem tam sobie, ale jak popatrzyłem, kto tam się kręci, to nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Na szczęście posiedziałem moment i wróciliśmy.

Wraz z końcem wojny puścili Was?

W tej szkole byliśmy z tydzień. Przeżyliśmy w niej także bombardowanie. Siedem bomb spadło koło tego budynku, wszystko się trzęsło. Akurat dostaliśmy jedzenie, jakiś makaron z mlekiem. Siedziałem pod filarem i jadłem. Jeden z Włochów, taki panikarz, wpadł na mnie. Nogą odrzuciłem go od siebie. Tynk się sypał, patrzę, że w tę zupę to wszystko leci.

Pamiętam, że wachman, który nas wyciągał z tej sutereny, zaprosił mnie na obiad w niedzielę do siebie do domu. Posiedziałem tam, porozmawialiśmy trochę i później musiałem wrócić. Jak byłem w tej komendzie na górze, to mogłem dojść do okna, a tam taki lasek był z boku, a w tym lasku stała artyleria przeciwlotnicza. Widziałem, jak z pięć myśliwców amerykańskich tam krążyło, nurkowało nad ten lasek i ostrzeliwało go.

Później, jak już front nadchodził, to nas wyprowadzili z tej siedziby za miasto i powiedzieli: „Idźcie sobie gdzie chcecie”. We trójkę się zebraliśmy – ja, tata i jeszcze taki starszy facet. Jak wystartowaliśmy, to zza budynku akurat wyleciał myśliwiec i zaczął nas ostrzeliwać. Musieliśmy wrócić. Skręciliśmy w prawo do takiego lasku i tam znaleźliśmy zepsuty autobus. W nim przenocowaliśmy. Rano trzeba było zdecydować, w którą stronę iść. Najlepiej jak najdalej od miasta. Tydzień tak kursowaliśmy po okolicach. Już mieliśmy tego dosyć. Tata nigdzie się nie ruszał do Niemców, żeby coś dostać, tylko ja musiałem chodzić i żebrać od nich, bo jak starszego zobaczyli, to w ogóle nie dopuszczali, szczuli psami. Raz już zdecydowani byliśmy, żeby jakiś obóz znaleźć i przeczekać, dopóki nie przyjdą Amerykanie. Patrzymy, myślimy że jest jakiś obóz, ale akurat trafiliśmy na latrynę. Więc zwinęliśmy się z powrotem w drugą stronę. Poszliśmy do miasta i zapytaliśmy, gdzie jest jakiś obóz blisko, to powiedzieli nam, że niedaleko jest nieduży obóz [niezrozumiałe] w starej kopalni. Dotarliśmy do tego obozu, zameldowaliśmy, że zostajemy. To był jeden budynek. Tata znalazł trochę miejsca na sianie, położył się, ja koło niego i doczekaliśmy do rana. Tata w ogóle nie wstawał, tylko spał. Niektórzy za papierosami buszowali albo z siana robili sobie jakieś papierosy i palili je.

To był jeszcze obóz niemiecki? Chodziło o to, żeby gdzieś przetrwać?

Niemiecki. Tak, po prostu chcieliśmy przetrwać do frontu. Jak trafiliśmy na ten obóz, to słychać już było zbliżający się front. Ostrzegali nas, że jest bardzo niebezpiecznie. Akurat trafił się taki nieduży obóz, jeden wartownik był. Tam przeczekaliśmy. Tata tam się wysypiał. Można było wychodzić do Niemców i szukać jakiejś pracy, bo żadnego wyżywienia w tym obozie nie było. Jak wyszedłem, to zawsze bochenek chleba czy coś do chleba zarobiłem. Po dwóch dniach ci, co wstali wcześniej, powiedzieli nam, że wartownicy opuścili obóz i tylko poradzili, żeby nie wychodzić. Jak Amerykanie doszli, to z obozu rzeczywiście nikt nie wyszedł, przez parkan rzucili nam papierosy. Myślałem, że ludzie się za nimi pozabijają. Amerykanie też powiedzieli, żeby nie wychodzić, że oni dadzą sygnał Czerwonemu Krzyżowi, ktoś do nas przyjedzie. Oni poszli dalej. Czekaliśmy na ten Czerwony Krzyż, ale nie mogliśmy się doczekać i wyszliśmy. Poszliśmy na miasto i dotarliśmy do punktu, w którym właśnie zbierali ludzi z obozu, żeby ich przetransportować do kolejnego obozu.

Gdzie się Pan potem znalazł? Kiedy zdecydowaliście, że wracacie do Polski?

To była długa droga. Zorganizowali transport i wywieźli nas nad Ren, nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Tam był obóz otworzony, bo na miejscu znajdowały się magazyny żywnościowe. Obóz mieścił się w piętrowym budynku. Nie było żadnych leżaków ani prycz, na betonie się spało. Gdzie kto chciał, tam mógł się usadowić. Wyżywienie było zorganizowane, wydawali jakieś dania konserwowe. Gotowali w kotłach wojskowych treściwe zupy. Ta zupa była tłusta. Na górze w ogóle nie było ubikacji, ci, co tam mieszkali, nie zdążali na dół z rozwolnieniem. Czasem dostawałem puszkę mięsa konserwowego, na dole było z dziesięć centymetrów mięsa, a resztę wypełniał tłuszcz. Niemcy przychodzili z chlebem i można się było wymienić. To ja chodziłem i wymieniałem. Niedługo byliśmy w tym obozie, z tydzień chyba. Później nas zapakowali na samochody i dojechaliśmy do jakiejś kolejnej miejscowości. Tam z kolei był obóz w ujeżdżalni koni. Na piętrze były piętrowe prycze. Stamtąd można było wyjść na miasto, wartownicy nie trzymali ludzi. Tam też byliśmy niedługo. Wywieźli nas do Gelsenkirchen, obóz mieścił się obok kopalni. Tam spędziliśmy dłuższy czas i tam pilnowali nas Amerykanie. Stamtąd nie można było wyjść. Koło tej kopalni był basen, nauczyłem się pływać.

Kiedy wróciliście do Polski?

Wróciliśmy rok po wyzwoleniu.

Czy w tym czasie wiedzieliście coś o Pańskiej siostrze?

Korespondencję nawiązaliśmy, jak byliśmy w obozie w Essen. Tata napisał do dziadków, którzy mieszkali koło Ciechanowa. Do nich napisała też siostra. I tak nawiązaliśmy kontakt.

Czyli wiedzieliście, że żyje.

Tak, że jest w Austrii i pracuje u jakiegoś rolnika.

Gdy wróciliście do Warszawy, to co zastaliście? Zburzone miasto, a Wasz dom?

Mieszkanie było spalone, zburzona była kamienica na Karowej 5, gdzie ciotka mieszkała. Ta strona, po której my mieszkaliśmy, się spaliła, ocalała druga strona. Tam na parterze mieszkała dozorczyni, która nas znała. Ona nas zaprosiła i przenocowaliśmy u niej. Rano tata poszedł szukać ciotki. Na gruzach znalazł wiadomość, że ciotka mieszka na Pradze na Jagiellońskiej. Od razu udał się do niej. Później wrócił po mnie. Przenieśliśmy się na Jagiellońską, a tam już była siostra. Siostra najpierw wróciła do dziadków, potem się przeniosła do ciotki.

I zaczęło się życie..

Tak. Siostra zaczęła pracować u rzeźnika. Po jakimś czasie ciotka z wujem się wyprowadzili, bo dostali mieszkanie. Siostra zaś wyszła za mąż za swojego pracodawcę i on wykupił od ciotki mieszkanie. Jakiś czas tam mieszkaliśmy.

Czy mama była ekshumowana?

Tak, leży na Powązkach w tych zbiorowych mogiłach.

Rozpoczął Pan naukę?

Tak. Przed powstaniem zdawałem do gimnazjum mechanicznego na Konopczyńskiego. Zdałem egzamin i miałem już legitymację. Jak wróciliśmy, od razu się zgłosiłem i zacząłem naukę na Konopczyńskiego. To była szkoła im. Starzyńskiego[6]. Tam zacząłem gimnazjum, później technikum. Jak skończyłem technikum, to skierowano mnie do zakładów Świerczewskiego na Woli i tam zacząłem pracować. Co prawda skończyłem technikum jako wzorcarz, a tam sprowadzili szlifierki gwintowe, to była taka nowość. Przyprowadzili nas do tych nowych maszyn i zapytali, czy któryś z nas nie chciałby tam pracować. Powiedziałem, że wzorcarstwo już przeszedłem w szkole, a tutaj nowy zawód, więc zobaczymy, jak to będzie. Zdecydowałem się pracować jako szlifierz gwintowy. Jak zacząłem jako szlifierz, to do końca, do awansu na mistrza. Później to już koleje losu.

Był Pan związany całe życie z tym zakładem?

Tak, do emerytury. Jak Solidarność powstała, to na emeryturę mnie wysłali.

Przeżycia wojenne odcisnęły się na Pańskim życiu?

Tak.

Zachowuje Pan niesamowitą pogodę ducha. Z rzeczy, które mi Pan opowiada, wybiera Pan takie, które były w miarę pozytywne.


Jakoś człowiek się nie dawał. Jak nas przenieśli do polskiego obozu do Augustdorfu, niedaleko Detmold, to miałem już skończoną szkołę podstawową, do technikum zdałem, ale że powstała szkoła, korzystając z tego, powtórzyłem sobie siódmą klasę. Tam w większości byli starsi ode mnie. Zostałem starostą klasy, nie obijałem się. Przed oknami były takie półboiska ćwiczebne. W tym obozie było dużo piłkarzy, oni stworzyli drużynę i zaczęli grać. Jak zobaczyłem, że oni w piłkę grają, to wychodziłem, stawałem za bramką i podawałem im tę piłkę. Zabierali mnie na każdy mecz. Powstała też drużyna harcerska, ja w tej drużynie byłem najmłodszy. Raz zrobiliśmy sobie wycieczkę do Detmold. Przed Detmold jest pomnik wodza germańskiego Hermana[7], który trzyma miecz w dłoni. Prawdopodobnie sama postać ma dwadzieścia siedem metrów wysokości, dwadzieścia siedem metrów liczy też sam postument. Wewnątrz podobnież można dojść aż do dłoni.

Człowiek zapamiętuje to, co daje siłę.

Tak.                                                                   


[1] Mowa o okręgowym Urzędzie Ziemskim warszawskiego Urzędu Wojewódzkiego.

[2] Gołębiarz – podczas Powstania Warszawskiego określenie niemieckiego snajpera strzelającego z wysokich pięter lub dachów.

[3] Najprawdopodobniej chodzi o obrotnicę kolejową, służącą do zmiany kierunku jazdy pojazdu szynowego.

[4] Wachman – strażnik więzienny lub obozowy.

[5] Volkssturm – formacja powstała na terenie III Rzeszy o charakterze pospolitego ruszenia, sformowana pod koniec wojny jako służba pomocnicza Wehrmachtu.

[6] Przy ul. Konopczyńskiego 4 przez kilkanaście lat, od 1946 r., funkcjonowała Zasadnicza Szkoła Zawodowa im. Stefana Starzyńskiego (źródło: https://konopczynski.com/historia-szkoly/).

[7] Pomnik Arminiusza Hermana w Detmold (niem. Hermannsdenkmal) – pomnik wzniesiony w 1875 roku dla uczczenia wodzaCherusków Arminiusza.

Powiązane hasła

”None

Skip to content