Olszewski Wiesław „Łomot” – Wspomnienia z Powstania
Wiesław Olszewski (1902-1987) – pruszkowianin, prawnik, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, podporucznik. W Powstaniu Warszawskim walczył jako zastępca dowódcy III kompanii III zgrupowania „Konrad” i brał udział w nieudanym ataku na Most Poniatowskiego, po którym przepłynął wraz z oddziałem na Saską Kępę i ukrywał się w Rembertowie. Następnie przez Dworzec Wschodni z grupą ludności cywilnej dotarł do Pruszkowa i uciekł z transportu do obozu przejściowego Dulag 121. Następnie pracował ochotniczo na terenie szpitala w Tworkach. W latach 1945 -1947 odbył służbę w Ludowym Wojsku Polskim na Dolnym Śląsku. Swoje wojenne przeżycia spisał dla rodziny w latach 80. W 2014 roku wspomnienia przekazała do zbiorów Muzeum Dulag 121 jego wnuczka Jolanta Raczyńska.
Moje wspomnienia z Powstania
W okresie międzywojennym w Warszawie działała niewielka organizacja paramilitarna gromadząca byłych żołnierzy 201. pp. Armii Ochotniczej z 1920 roku.
Byłem członkiem zarządu tego koła, zaś Władysław Rembalski – historykiem. Z historykiem, studentem Uniwersytetu Warszawskiego, byliśmy ściśle związani. Mianowicie w latach 1922–1923 wspólnie działaliśmy w harcerskiej komórce podległej II Oddziałowi Sztabu WP z siedzibą w hotelu Metropol przy ul. Marszałkowskiej, stanowiącym własność kina Stylowy w tymże domu.
1 września 1939 roku – hitlerowska napaść na Polskę! Wszystkie organizacje, a więc i nasza, musiały zniknąć. Władysław Rembalski podsunął mi myśl, aby nasze koło przekształcić w samodzielną jednostkę ruchu oporu – pozostali członkowie zarządu zniknęli jak kamfora.
Kontakty z członkami koła utrzymywałem za pośrednictwem Rembalskiego, a skrzynka kontaktowa mieściła się w kancelarii notarialnej przy ulicy Kapucyńskiej 5. Niezależnie od tego moje osobiste spotkania z poszczególnymi członkami jednostki, którą dowodziłem, odbywały się w maleńkiej kawiarence obok sklepu z drukami i papierami notarialnymi przy ulicy Miodowej, róg Kapucyńskiej.
Któregoś dnia wiosną 1944 roku o umówionej godzinie niespodziewanie do cukierenki wpadli esesmani – oczekujący na mnie łącznik rzucił granat, i to tzw. obronny. Wszyscy zginęli, nie wyłączając bufetowej. Miałem szczęście w nieszczęściu. Jeden z klientów zatrzymał mnie nieco dłużej w kancelarii. Gdy wyszedłem z biura, usłyszałem detonację. Powróciłem do kancelarii, a za chwilę esesmani wpadli na podwórko z automatami w rękach. Jednakże poprzestali tylko na obserwacji okien kamienicy, po czym odeszli.
Po tej wpadce wybrałem inne, równie dobre miejsce – w parterowym warsztacie ślusarskim, w domu na ulicy Tarczyńskiej przy placu Zawiszy. Lepszego nie można było znaleźć. Bezpieczeństwo było murowane – obok bowiem była szkoła zajęta przez Wehrmacht. Przyjmowałem tutaj, „pod opieką Niemców”, przysięgi od nowych członków mej jednostki.
Trzy tygodnie przed Powstaniem zgłosiłem akces do AK, skąd otrzymałem nr jednostki 1154 i wówczas zmieniłem pseudonim z „Mirskiego” na „Łomot”.
Przed akcesem dokonałem na placu Grzybowskim przeglądu oddziału. Przegląd polegał na tym, że stałem z kolegą Rembalskim przy kiosku, a każdy żołnierz mój musiał kupić w tymże kiosku „Express”, złożyć na cztery części i włożyć do lewej kieszeni marynarki, a następnie przejść przez kościół. Dyscyplina okazała się doskonała – nikogo prawie nie brakowało.
Dwa dni przed spodziewanym wybuchem powstania skoszarowałem swoją jednostkę w naszym rodzinnym – że tak powiem – własnościowym mieszkaniu spółdzielczym w Warszawie, w domu pod nr 18/20 przy – dziś nieistniejącej – ulicy Wilanowskiej. Punkt bardzo dobry, gdyż naprzeciw stacjonował niemiecki park samochodowy z wartownikiem na chodniku. Żaden Niemiec nie interesował się naszym domem. Toteż w godzinach rannych dnia 1 sierpnia pamiętnego roku bez przeszkód moi żołnierze przynieśli – skromną zresztą liczbę – broni i amunicji. Broń oczyszczona była na strychu budynku po drugiej stronie ulicy, właśnie obok parku samochodowego. Co dziwne, Niemcy niczego nie zauważyli, natomiast niektórzy mieszkańcy domu uciekli.
Zadaniem naszym i sąsiedniego oddziału było opanowanie wiaduktu mostu Poniatowskiego poprzez unicestwienie bunkrów wroga przy wejściu na wiadukt przy Solcu. Zadanie bardzo trudne, wręcz niemożliwe, gdyż po obu stronach znajdowały się potężne bunkry, a na wieżach karabiny maszynowe. Nie byliśmy wyposażeni w amunicję w dostatecznym stopniu. Wprawdzie mieliśmy jednego piata, czyli działko do zdobywania i rozbijania czołgów, bunkrów itp., lecz bez jednego nawet naboju. Na miejsce wypadu ustalono niewielką fabryczkę po parzystej stronie Solca – prawie naprzeciw figury Matki Boskiej. Natychmiast po godzinie „W”, tj. po 17, wyszliśmy z naszego mieszkania i Wilanowską, a następnie Solcem dotarliśmy do wymienionego punktu. Na Wilanowskiej od kuli snajpera zginął wówczas jeden młody powstaniec. Miał biedak pecha. Złożył przysięgę poprzedniego dnia już w naszym mieszkaniu. Osobiście postanowiłem ściągnąć go w bezpieczne miejsce, jednak okazało się, że dostał w samo serce. Zdołałem zabrać jego osobiste dokumenty – ciało pochowała ludność.
Zadania nie wykonaliśmy, gdyż oddziały powstańcze po stronie północnej wiaduktu pod silnym naporem Niemców wycofały się w stronę Karowej. W tym stanie rzeczy i my musieliśmy się wycofać w górę Solca, i to na tyły kościoła św. Trójcy, bowiem Niemcy byli już pod kościołem. Ostrzeliwując się, dotarliśmy do ul. Zagórnej, gdzie udało nam się wybudować barykady dzięki znalezionej w fabryczce na Solcu większej liczbie granatów produkcji podziemnej. Świetnie nimi operował Paweł Szwajkowski ps. „Jagoda”, brat Lilki Mazurkowej. Tu muszę nadmienić, że gdy byliśmy jeszcze w punkcie wypadu, przybiegł do nas Wiesław Hajdo, brat Zofii Steffen, późniejszej Padowiczowej [Żona Wiesława Olszewskiego pochodziła z rodziny Steffen – przyp. red.]. Stacjonował ze swoją jednostką w gmachu Ubezpieczalni Społecznej, ale nie otrzymali broni ani amunicji. Hajdo liczył, że dostanie coś od nas, ale niestety nie mieliśmy czym się dzielić. Więcej się nie widzieliśmy.
Na niewielkim odcinku, tuż za Zagórną, znaleźliśmy się w sytuacji właściwie bez wyjścia – wokół byli Niemcy, a tylko przed nami przystań rybacka i Wisła stale oświetlana reflektorami i ostrzeliwana z mostu Poniatowskiego. Wysłani łącznicy nie wracali. Następnego już dnia załamał się dowódca jednostki nr 1154 z grupy bojowej „Kryska” ps. „Feliks” – Feliks Szaniewski – i zdał mnie dowództwo. Paweł Szwajkowski był dowódcą 2. plutonu, zaś 3. Władysław Rembalski. Wkrótce i on poszedł śladem „Feliksa”, i to do tego stopnia, że pistolet wrzucił do szamba i skrył się w jakimś mieszkaniu pod łóżkiem. Znaleziono go i wtedy usunąłem go z naszej grupy, pozostawiając samemu sobie. Co się z nim stało – nie wiem. Wszyscy pozostali powstańcy trzymali się bardzo dobrze, aczkolwiek wiedzieli, co ich czeka. Nie było innej drogi, jak się przeprawić przez Wisłę. Znowu miałem szczęście. Nagle zgasły reflektory i umilkły karabiny maszynowe. Niemcy– widać – tak byli pewni siebie, że nie obawiali się jednostki tkwiącej przecież w potrzasku. Jednak się mylili. Natychmiast zdecydowałem się wysłać zwiad na Saską Kępę. Tam okazało się, że – dziwnym znowu trafem – na niewielkim odcinku Wału Miedzeszyńskiego nie było wroga. W ciągu kilkunastu minut przeprawiłem oddział łodziami rybackimi – zresztą nie bez oporu rybaków – na przeciwną stronę Wisły. W czasie przeprawy sanitariuszki, odważne w czasie walk, zaczęły krzyczeć ze strachu, że wpadną do wody. Musiałem zagrozić, że sam każę je wrzucić, aby ratować oddział. Zaraz też przestały się bać. W tym miejscu ludności nie było. Wyważyliśmy drzwi do jednego z domków. W środku znaleźliśmy trochę żywności. Po zakopaniu broni rozkazałem się rozproszyć. Sam z Pawłem postanowiliśmy się udać – oczywiście o świcie – do jego siostry, która z mężem mieszkała na Grenadierów. Przebyliśmy kanał i z ulgą wyszliśmy na Grenadierów. Do jego siostry było jeszcze około stu metrów. Naraz usłyszeliśmy: „Halt! Hände hoch!”. To patrol niemiecki na czele z kapitanem Ślązakiem, który wyłonił się z bocznej uliczki. Staliśmy nieruchomo, gdy Niemiec poinformował nas o zarządzeniu stanowiącym, że każdy mężczyzna spotkany na ulicy ma zostać zastrzelony, i to bez uprzedzenia. Paweł dobrze mówił po niemiecku, natychmiast wyjaśnił, że w górnej kieszeni ma przepustkę niemiecką ze Schneidemühle (Piły) zezwalającą na zabranie spod Rembertowa matki i siostry i że teraz udajemy się do siostry o kilka domów dalej. Dowódca patrolu sięgnął po przepustkę, a stwierdziwszy, że tak jest istotnie, kazał nam iść do swego domu z rękoma podniesionymi do góry – dodał jednak, że każdy inny patrol zastrzeli nas z miejsca. Przy tym dziwnie popatrzył na nasze buty i spodnie oficerskie. Toteż szliśmy, denerwując się, że z tyłu do nas będą strzelać. Jednak nic z tych rzeczy. Wpadliśmy na podwórko, gdzie usiedliśmy, aby wylać wodę z butów – no i zaśmiewaliśmy się ze zdenerwowania.
Od dozorczyni dowiedzieliśmy się, że siostra Pawła wraz z mężem za poradą przyjaciół przenieśli się na Żoliborz, gdzie miało być spokojniej. Dozorczyni miała klucze do mieszkania i niezwłocznie nam je oddała. Odtąd stale się nami opiekowała. Gdy tylko zbliżali się Niemcy, kazała nam skryć się w nowym, jeszcze niepodłączonym szambie, na którego wierzchu rzucała różne podwórzowe graty. W mieszkaniu zastaliśmy sporo żywności, a nawet alkoholu. Niemcy stale urządzali obławy i mężczyzn wywozili do obozu w Pruszkowie. Dziwnym trafem zarządzana obława z każdej strony kończyła się przed naszym domem. Zostaliśmy więc jakby na wyspie. Trudno mi określić datę, ale gdy Niemcy byli pewni klęski powstańców, w mieście wprowadzili godziny poruszania się po ulicach – od 8 do 12 dla mężczyzn, a do 20 dla kobiet. Któregoś dnia, gdyśmy mogli już przypuszczać zajęcie Pragi przez wojska radzieckie i polskie, spróbowaliśmy się przedostać przez linię frontu – było to jednak daremne. Innym razem poszliśmy do brata Pawła, tj. Henia Szwejkowskiego, doktora i profesora weterynarii, zamieszkałego z żoną i dzieckiem niedaleko przy Grochowskiej. Były tam też matka i najmłodsza siostra Pawła. Przypadkiem dowiedziałem się, że w sąsiednim domu mieszka Kamila Starosielcówna z mężem. Była to nasza siostra cioteczna oraz Basi Kuziorowej. Wpuściła nas – na pół wojskowo ubranych – z przerażeniem i zapowiedziała, abym więcej ich nie narażał. Tak się bali, że spali i żyli w przedpokoju. Była to więc moja pierwsza, a zarazem ostatnia u nich wizyta.
Pozostało więc nam iść na całego – jak to się mówi. Zabrawszy matkę i siostrę Pawła, odważnie i, można powiedzieć, zuchwale, poszliśmy na Dworzec Wschodni. Tam oświadczyliśmy komendantowi, że w obawie przed bolszewikami chcemy transportem wyjechać na zachód. I znowu mamy szczęście – wartownikiem w tym wagonie był żołnierz z rezerwy, Ślązak. W drodze gadaliśmy z nim i daliśmy mu butelkę wódki. Jak szczęście – to szczęście do końca. Pociąg przybył do Pruszkowa o godzinie 1. Wjazd do obozu zatarasowany. Toteż skład zatrzymał się przed dworcem. Powiedzieliśmy do wartownika, że niedaleko mieszkamy i chcemy iść do domu, kiwnął głową, dodając, żebyśmy się pokładli między szynami i wstali dopiero po odejściu pociągu do obozu, gdyż z innego wagonu wartownik może nas powystrzelać. Podziękowaliśmy mu, mówiąc, że chcielibyśmy zabrać jeszcze kilkunastu młodych różnej płci. Machnął ręką mówiąc: „Idźta”.
Na dworcu przeczekaliśmy do świtu, siedząc z innymi ludźmi na podłodze. W pewnym momencie wszedł do holu patrol, ale Wehrmachtu. Obeszli całą poczekalnię, czy, jak kto woli, hol i zatrzymali się przed nami. Rozkraczywszy się, przyglądali się naszym butom i spodniom, coś szwargocąc między sobą. Stuknąłem Pawła, a on wstał, podszedł do nich i po niemiecku zapytał, od której godziny wolno w mieście chodzić. Gęby pootwierali, ale odpowiedzieli i, machnąwszy ręką, wyszli.
Wkrótce byliśmy w domu. Ukryłem się w Tworkach jako pracownik. Dodać muszę, że podczas Powstania moja matka z Hanką i jej dziećmi byli, o ile się nie mylę, w Urlach.
W przeddzień 39. rocznicy Powstania zostałem udekorowany Warszawskim Krzyżem Powstańczym w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej przy ulicy Okólnik 5.