menu

Piotrowska-Osęka Anna – „Nie mieliśmy żadnej pomocy, znikąd”

Piotrowska-Osęka Anna – „Nie mieliśmy żadnej pomocy, znikąd”

Anną Piotrowska-Osęka, ur. w 1935 r., pod koniec okupacji mieszkała z rodziną na Żoliborzu. Jej rodzice, Anatolia i Roman Piotrowscy byli architektami zaangażowanymi w działalność konspiracyjną, a po wojnie czynnie działającymi na rzecz odbudowy stolicy. Rodzina została wygnana z Warszawy pod koniec września 1944 r. Z obozu Dulag 121 zostali wysłani do Końskich. Wywiad z Panią Anną Piotrowską-Osęką został przeprowadzony w 2023 r.

Nazywam się Anna Piotrowska-Osęka, drugie nazwisko jest po moim mężu.  Urodziłam się w 1935 roku. W czasie powstania skończyłam dziewięć lat. Powstanie spędziłam na Żoliborzu na tak zwanej ósmej kolonii WSM[1], w budynku położonym między ulicami Słowackiego, Krechowiecką, Sierpecką i Suzina. Budynek ten się właściwie nie zmienił, bo nie został w całości zniszczony.

Czy pamięta Pani okres przed wybuchem powstania?

Na kolonię WSM przeprowadziliśmy się dopiero późną jesienią 1943 roku. Przedtem mieszkaliśmy na ulicy Uniwersyteckiej, niedaleko placu Narutowicza. W 1943 roku na wiosnę był nalot sowiecki i tak się złożyło, że niecelnie bombardowali, bo tam, u zbiegu ulic: Wawelskiej, Raszyńskiej i Żwirki i Wigury, było duże zgrupowanie obiektów niemieckich. To one miały być bombardowane, ale wszystko poleciało w tę część domów między Uniwersytecką, Raszyńską i placem Narutowicza, gdzie mieszkała ludność cywilna. Tam jest taka zabudowa przedwojenna z lat 30., w stylu lekko neoklasycystycznym. W takim właśnie domu, przy Uniwersyteckiej 4, mieszkaliśmy.  Obszar ten został zbombardowany, ale tak fatalnie, że właściwie nie same domy były naruszone, tylko tereny tuż przy domach, przez co partery były straszliwie zrujnowane, zdewastowane podmuchem. Wszystkie mieszkania na piętrach ocalały poza naszym parterowym, byliśmy w nim nawet zasypani. Nie mogliśmy już tam mieszkać. Przenieśliśmy się do ósmej kolonii WSM do mieszkania, które – nie pamiętam w jakiej kolejności – zajmowali Syrkusowie[2] (do momentu aresztowania Syrkusa przez Niemców), a także reżyser Wanda Jakubowska[3], która wtedy była w obozie w Oświęcimiu. Z naszego ogromnego mieszkania na Uniwersyteckiej (ponad 200 metrów kwadratowych) nagle znaleźliśmy się w dwupokojowej kawalerce bez łazienki – dwie babcie, moi rodzice, ja i mój wówczas 17-letni kuzyn, Roman Łucki. Jedna babcia była matką mojego ojca, a druga babcią – taką niezupełnie najbliższą, jeśli chodzi o stopień pokrewieństwa – ciotką mojej mamy. Ale była bardzo z nami związana, wychowywała mnie. Była mi najbliższą osobą.

Jak zapamiętała Pani wybuch Powstania Warszawskiego?

Ten pierwszy dzień szczególnie utkwił mi w pamięci. Mieszkaliśmy w ósmej kolonii, a mama – moi rodzice byli architektami – pracowała na czwartej kolonii, razem z Heleną Syrkusową, która prowadziła słynną pracownię architektoniczno-urbanistyczną PAU[4]. Pod przykrywką sporządzania dla Niemców jakichś mało ważnych, drobnych projektów pracowano tam nad planami przyszłej Warszawy, bo już liczono się z tym, że wojna dobiega końca i że lada moment przyjdzie budować stolicę.

Te plany zachowały się?

W dużej mierze tak. Zostały potem opisane w książce Heleny Syrkusowej Ku idei osiedla społecznego[5]. Mama pracowała w PAU jako architekt, ojciec pracował głównie w TOR-ze[6] i w SPB[7]. To były oficjalnie przez Niemców zaakceptowane pracownie architektoniczno-budowlane, z tym że w którejś zarządcą komisarycznym, oficjalnym dyrektorem z ramienia władz niemieckich, był bardzo przyzwoity Niemiec, mocno antyhitlerowsko nastawiony. Przymykał oko na różne takie sytuacje jak, powiedzmy, „napad” – gdy pod pozorem bandyckiego napadu partyzanci zabierali z kasy pieniądze. Bardzo przyzwoicie się zachowywał i po wojnie  pracownicy występowali nawet w jego obronie. Ojciec częściowo brał też udział w pracach PAU na Żoliborzu.

W czwartej kolonii była stołówka, coś pomiędzy restauracją a stołówką, taka nieoficjalna restauracja z domowym jedzeniem, prowadzona przez różne panie, które w czasie okupacji dorabiały sobie gotowaniem i produkcją rozmaitych wyrobów cukierniczych. My się tam również stołowaliśmy po śmierci babci, kiedy już nie było sensu prowadzić gospodarstwa domowego, czym się babcia wcześniej zajmowała.

 1 sierpnia był normalnym dniem pracy i oboje rodzice znajdowali się w swoim miejscu zatrudnienia na czwartej kolonii. My z moim bratem ciotecznym siedzieliśmy w domu i na parapecie okiennym robiliśmy sobie takie doświadczenia – przypalaliśmy błonę fotograficzną za pomocą soczewki. Był piękny słoneczny dzień. Nagle zobaczyliśmy, że ulicą Sierpecką szybko przechodzi grupa młodych ludzi w  charakterystycznie wydętych płaszczach prochowcach. Po pewnym czasie rozległy się strzały. W ogóle powstanie na Żoliborzu wcześniej się zaczęło… Jakaś przypadkowa potyczka zdaje się… W każdym razie to było pierwsze takie zdarzenie. Nas to zastanowiło, jeszcze nie mieliśmy pewności, o co chodzi, ale już atmosfera wokół była taka, że oczekiwano, że coś się stanie.

Czy Pani wówczas wyczuła, że to jest ten moment?

Wyczułam, bo też mówiono o tym, a my – dzieci byliśmy dosyć uświadomieni, jeśli chodzi o sprawy wojenno-polityczne. Rozmowy dorosłych w tym zakresie bardzo nas obchodziły i orientowaliśmy się w sytuacji. Może nie ogół dzieci, ale z tego kręgu, w którym ja się obracałam, wszystkie były świadome.

 Po tych naszych eksperymentach kuzyn poszedł do stołówki na czwartą kolonię. Mama wróciła z pracy, żeby też mnie tam zabrać, ale ja jakoś grymasiłam i nie chciałam wyjść. Kiedy mama mnie namawiała, nagle rozległa się kanonada i zaczęło się regularne powstanie. Pamiętam, że leżałyśmy w przedpokoju, był straszny ostrzał, leciały szyby z okien itd. W przedpokoju leżałyśmy na podłodze i co pewien czas ktoś donosił jakieś informacje; z klatki schodowej przybiegali ludzie, mówili, co się dzieje – że Niemcy atakują, że powstańcy budują barykady. Mama mówiła: „Widzisz, to wszystko przez ciebie, bo gdybyśmy wyszły wcześniej, to teraz byłybyśmy razem z ojcem, może tam jest inaczej, a tutaj jesteśmy odcięte”. Tak zapamiętałam moment rozpoczęcia powstania.

Jak wyglądały pierwsze dni powstania?

W pierwszych dniach powstania na Żoliborzu powstało coś w rodzaju republiki żoliborskiej, tak to się chyba nawet nazywało. Pamiętam, że po paru pierwszych dniach, kiedy zapanował względny spokój zaczęła się organizacja życia społecznego. Odbyło się patriotyczne zebranie – ludzie powynosili przechowywane w domach biało-czerwone chorągwie i nastąpił moment niesłychanego wzruszenia, że mamy pierwszą od 1939 roku możliwość takiej radosnej, wolnej manifestacji. Zapanowało przeświadczenie, że właściwie jesteśmy już w wolnym państwie. Przeświadczenie, że to się uda, że to się musi udać. To oczywiście był Żoliborz, bo na Woli w tym samym czasie, o czym docierały do nas wiadomości, działy się rzeczy okropne.

Nasze podwórko było eleganckie, miało nowocześnie zaprojektowane otoczenie, pośrodku nawet oczko wodne, basenik z pływającymi roślinami. To się stopniowo zmieniało w cmentarz, chowano tam kolejnych zabitych. Najpierw próbowano robić jakieś trumny, następnie tylko zawijano ciała w cokolwiek, potem już grzebano je bez niczego w ziemi. Pamiętam jeszcze, jak zabito chyba dozorcę w tej części domu – urwało mu głowę i tę głowę chowano oddzielnie zawiniętą w papier czy gazetę. My, dzieci, staliśmy obok i to wszystko obserwowaliśmy.

Czy pamięta Pani imię i nazwisko dozorcy?

Nie, nie pamiętam.

Obok naszego domu była barykada,  zasłaniająca główne wejście na teren budynku. Z piwnicy poprowadzono wykop, którym się wychodziło na zewnątrz, bezpośrednio z piwnicy było wybite przejście.

Na ulicę Suzina?

Na ulicę Suzina. Wykop nie dochodził do samej ulicy – powiedzmy – jakieś dwa metry od ściany domu wychodziło się z tego wykopu na pas, kiedyś trawnika, a wtedy już zrytej ziemi między ulicą właściwą, chodnikiem a budynkiem. To jest dosyć ważne, bo  łączy się z moją sytuacją poprzedzającą sam koniec powstania. Właściwie w sierpniu sytuacja wokół nas była  dosyć spokojna. Tę część Żoliborza zajmował oddział AK „Żywiciela”.

W pierwszym okresie żyło się w miarę normalnie, w nastroju nawet radosnym. Oczywiście były też chwile bardzo groźne. Budynek parę razy przechodził z rąk powstańców w ręce Niemców, potem znowu pojawiali się powstańcy i znowu Niemcy. Kiedy zjawiali się Niemcy, wyganiali ludzi z domów i kazali im pod ostrzałem rozbierać barykady, które mieszkańcy wcześniej postawili z powstańcami. Te zmiany trwały tak krótko, że zanim cokolwiek się stało strasznego,  znowu przychodzili powstańcy.  Druga część sierpnia była jeszcze względnie spokojna. Piekło zaczęło się we wrześniu, kiedy rozpoczęły się bombardowania. Poza tym gdzieś tak od połowy sierpnia nie było wody ani światła. Zaczęły się choroby; zwłaszcza dzieci zapadały na rozmaite dolegliwości związane z przewodem pokarmowym. Wystąpiła też epidemia szkarlatyny, którą ja również przeszłam. Wszystko bez lekarstw, więc na zasadzie, kto wytrzyma, ten przeżyje.

Nastał czas bombardowań, ostatnie dwa tygodnie września to właściwie było nieustające bombardowanie. Prawie nie wychodziliśmy z piwnic. Wychodzili ci, którzy walczyli albo musieli coś załatwić, coś sobie przynieść; niemal cała ludność cywilna siedziała w piwnicach. Trzeba było też przytomnie się w tych piwnicach sytuować, kombinując, gdzie będzie najbezpieczniej, gdzie mur jest grubszy, bo z czasem spadały takie bomby, które przebijały budynki do samych fundamentów. To kombinowanie było trochę jak gra w ruletkę; nie wiadomo było, w które miejsce coś walnie. Życie w strasznym napięciu i kompletna niepewność, czy za godzinę będziemy jeszcze żyli, czy już nie. Dlatego teraz bardzo przeżywam to, co się podobnie dzieje na Ukrainie. Powstanie trwało tylko trochę ponad dwa miesiące, oni są w tej sytuacji w Ukrainie znacznie dłużej, ale z kolei my nie mieliśmy żadnej pomocy, znikąd.

W czasie powstania, ojciec jako architekt z uprawnieniami budowlanymi został zobowiązany do pełnienia służby polegającej na kontrolowaniu miejsc uszkodzonych,  zbombardowanych. Jeszcze przed wojną był znanym architektem, autorem różnych znaczących realizacji, został więc poproszony o to, żeby się podjął tego zadania. Należało każdorazowo stwierdzić, czy po pierwsze nie zostali zasypani jacyś ludzie, a po drugie czy budynek nie grozi dalszym zawaleniem. Tata miał zastępcę, też inżyniera – Gomulickiego. Chodzili na takie inspekcje wielokrotnie.

Kiedy ojciec zachorował na szkarlatynę – akurat w momencie kiedy miał bardzo wysoką gorączkę, leżał z temperaturą około 40 stopni i nie był w stanie ruszyć się z  łóżka – przyszło zawiadomienie, że została zbombardowana tzw. pierwsza kolonia WSM, czyli budynek przy placu Wilsona, i że natychmiast musi się tam udać zespół kontrolujący, aby sprawdzić, jaki jest stan techniczny budynku. Ojciec nie mógł pójść, więc poszedł jego zastępca inżynier Gomulicki. W momencie kiedy dokonywał inspekcji na terenie budynku, poszła następna seria. Uderzyły tzw. krowy albo szafy[8] i inżynier zginął. Ta szkarlatyna uratowała ojca od śmierci.

Potem tata był tak osłabiony chorobą, że nie miał siły schodzić do okopów między budynkami – dla bezpieczeństwa poruszano się wyłącznie takimi wykopami –  chodził więc ulicami górą i wszyscy uważali, że jest szaleńczo odważny, że ryzykant itd., a to wynikało z jego sytuacji zdrowotnej.

Czy zostały jakieś notatki z tych inspekcji? Tata komuś przekazywał te informacje?

Nie mam pojęcia. Myślę, że nie. Na pewno na miejscu sporządzano jakiś protokół, chociażby prowizoryczny, chodziło o to, żeby to przekazać ludziom. Po to była inspekcja, żeby chronić mieszkańców przed następstwami ewentualnych katastrof budowlanych albo zorganizować poszukiwania zasypanych ludzi.

Pamięta Pani, czy Pani ojciec miał wówczas innych współpracowników?

Był jeszcze jeden pracownik, ale w tej chwili nie pamiętam nazwiska. Też został ranny.

Ostatni okres powstania był straszny. Brak wody, o tej do mycia w ogóle nie było mowy. Cała woda była tylko do picia. Było sporo oleju, bo gdzieś na początku powstania rozbito jakieś wielkie składy oleju, który wykorzystywano między innymi do oświetlenia piwnic lampkami własnej roboty. Do słoika albo szklanki wlewano olej, zamykano to z wierzchu korkiem, przez który przeciągano sznurek służący za knot i zapalano. To było oświetlenie. Śmierdziało to okropnie, ale na takie szczegóły nie zwracano uwagi.

Zupełnie nie było jedzenia. Właściwie uratowała nas (moją rodzinę) nieżyjąca już wówczas babcia; „na szczęście” obie babcie zmarły przed powstaniem. Los starych ludzi w tamtych warunkach był okropny. Strasznie rozpaczaliśmy, bo najpierw jedna babcia umarła, a niecałe dwa miesiące później druga babcia, ale – jakie to szczęście – mówiliśmy – że one zmarły przed powstaniem. Przynajmniej odeszły w normalnych, przyzwoitych warunkach. Jedna z babć miała takie przeświadczenie, jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej, że jak przychodzi wojna, to się zaczyna głód. Dlatego babcia skrzętnie zbierała resztki pieczywa, nie pozwalała ich wyrzucać. Suszyła to i gromadziła w wielkiej bawełnianej poszwie. W niej trzymała te suchary. To było przewietrzone, nie butwiało. Moja mama strasznie się tym irytowała. Uważała, że to rodzaj jakiejś fiksacji, że po co to. Pół szafy zajmował wielki wór z sucharami. Po śmierci babci, jeszcze przed powstaniem, mama chciała wór wyrzucić, ale jakoś zwlekała z tym i poszwa została. To nas uratowało, bo w drugiej części powstania mieliśmy tylko te suchary… Jeden raz – ale na początku powstania – wyprawiono się do ogródków działkowych przy Krasińskiego po pomidory i kartofle. Potem już nikt się nie odważył na takie ryzyko. Pamiętam, że tuż przed końcem powstania, 29 września (bo 30 września była już kapitulacja Żoliborza), mama dała nam jeszcze po ostatnim sucharze. Byłam wtedy bardzo głodna, wszyscy byliśmy głodni. Jedzenia zaczęło brakować już w połowie powstania – wtedy kto miał jakieś zapasy mąki czy czegoś, oddawał do jednego kotła, do wspólnej kuchni. Były dyżury. W takim wielkim garze gotowano zbiorowo dla iluś tam osób. Straszne jedzenie. Byłam bardzo głodna, więc jadłam, ale rzeczywiście trudno dawało się to przełknąć, bo bez żadnych przypraw, bez soli, bez niczego. Taka pacia złożona z rozmaitych części. Ponieważ nasilały się ostrzały, więc w połowie sierpnia całe gotowanie odbywało się w pomieszczeniach na parterze. Był wyznaczany dyżur, wszyscy pozostali przebywali gdzieś w piwnicy albo innym bezpiecznym miejscu. Mama, której akurat wypadł dyżur, gotowała w mieszkaniu na wysokim parterze. Nagle rozległ się straszny łomot. Wybuch, dym. Okazało się, że coś trafiło w tę część domu, w której mama gotowała gar kaszy. Lecimy tam – znajomi, ojciec, ja. Mama, słaniając się, wychodzi z okropnie zadymionego pomieszczenia i łka, więc wszyscy: „Co ci jest? Co się stało?”, a ona mówi tylko: „Garnek, w garnek walnęło”. To było największe nieszczęście, że rozwaliło ten garnek z kaszą. Całe jedzenie przepadło. Takie to były problemy.

Jak wspominałam, okropnie brakowało też wody. Wiadomo było, że są takie punkty w Warszawie ze studniami artezyjskimi albo jakimiś innymi ujęciami wody. Ludzie wędrowali do nich z naczyniami, z kubełkami, z menażkami, z bańkami. Pod ostrzałem wybierali się po wodę. Każde takie wyjście wiązało się z narażeniem życia, bo nie wiadomo było, czy wrócą ci, co poszli. Kiedy szli z pustymi wiadrami, to wiadra mieli włożone na głowę, co działało trochę jak hełm, ale jak wracali z wodą, to już z gołą głową. Brak wody przyczyniał się też do licznych chorób. Oprócz wszystkich  nieszczęść i chorób zżerały nas jeszcze wszy.

Czy wówczas w piwnicach przebywało dużo osób?

Głównie mieszkańcy naszego domu, ale od czasu do czasu pojawiali się też uciekinierzy z Marymontu. W miarę jak Niemcy zajmowali kolejne rejony, przybywało uciekającej przed nimi ludności. Stanowiliśmy ósmą kolonię, istniała jeszcze dziewiąta, czyli było dziewięć bloków WSM-owskiego osiedla i prawdopodobnie do wszystkich tych zabudowań przybywali ci, którzy uciekli z zajmowanych przez Niemców części Żoliborza. Pamiętam panie z dziećmi, które się pojawiły u nas. Mówiono, że one przyszły z dolnego Żoliborza, z Marymontu, z tamtych okolic. 

Wiadomo już było, że wojsko opuści Żoliborz. 30 września doszło do ostatecznej kapitulacji. W tej części Żoliborza walczyły chyba wyłącznie oddziały „Żywiciela”. Bloki WSM-owskie zwane koloniami, były ponumerowane. My byliśmy ósemką i ta nasza ósma kolonia została przeznaczona na ostateczny  punkt oporu. Wszystkie sąsiednie wywiesiły już tego dnia białe flagi na znak, że wojsko się stamtąd ewakuowało i – zgodnie z rozporządzeniem niemieckim – ludność cywilna z tych budynków zostanie oszczędzona i wypędzona z miasta. Natomiast oddziały powstańcze  zgromadzone w naszym domu miały się bronić i  wycofywać stopniowo… Już nie pamiętam dokąd… Chyba do Kampinosu. O świcie przyszło rozporządzenie władz powstańczych, że kobiety i dzieci mają przejść do bloków, które wywiesiły białe flagi, a w ósmej kolonii zostaną tylko mężczyźni. Rozporządzenie przyszło za późno i w momencie kiedy wychodziliśmy wspomnianym wcześniej wykopem (jedyne miejsce, którym można było wyjść) i znaleźliśmy się w połowie ulicy Sierpeckiej, zaczął się huraganowy ogień, ostrzał. Cała kilkudziesięcioosobowa grupa wychodzących – to znaczy kobiety, dzieci, mój brat cioteczny, który też się podłączył, bo nie chciał zostawać, mimo że nie był już dzieckiem – wycofała się i wykopem wróciła do piwnic.

Natomiast ja w momencie, kiedy się zaczął ostrzał, właściwie oszalałam. Zachowałam się jak spanikowane zwierzę – wyrwałam się mojej mamie i zaczęłam pędzić przed siebie. Mama wiedziała, że jeżeli mnie natychmiast nie złapie, prędzej czy później zginę. Rzuciła się za mną w pogoń, złapała mnie, pamiętam, że strasznie się mocowałyśmy. Ledwo się udało mnie obezwładnić i zawrócić, ale już nie było obok naszej grupy i mama nie mogła sama znaleźć wejścia do wykopu. Wykop był z wierzchu częściowo przykryty i my przebiegłyśmy górą po tym przykryciu. Tymczasem nasilał się ogień artyleryjski, więc upadłyśmy na ziemię w jakimś niewielkim zagłębieniu po darni, wybranej na osłonę okien piwnicznych. Zagłębienie nie było duże, może na 20–30 centymetrów. Mama wepchnęła mnie na spód, sama się na mnie położyła dla osłony i tak leżałyśmy. Sytuacja była beznadziejna, bo dokoła bez przerwy się coś rozrywało.

W pewnym momencie (w takich sytuacjach ludzie zachowują jakąś niesłychaną  przytomność umysłu) mama się zorientowała, że ostrzał idzie takimi falami, że są przerwy prawdopodobnie na załadowanie broni. Rozejrzała się i zobaczyła, że w  budynku od naszej strony na parterze jest otwarte jedno okno, po prostu rozwalone, bez ram okiennych i bez szyb. Okno znajdowało się dosyć wysoko, prawie 1,8–2 metry od ziemi. Mama mi powiedziała: „Słuchaj, jeżeli teraz będzie przerwa, biegniemy do tego okna, ja ciebie tam podrzucam, następnie sama wchodzę”. Wrzuciła mnie jak piłkę. Pamiętam, że na parapecie stały jakieś doniczki z kwiatami. Z tymi doniczkami przeleciałam przez parapet i wylądowałam na podłodze po drugiej stronie, a mama – co niebywałe – wspięła się po gołym murze do okna, przelazła przez nie  i tylko w ostatniej chwili, kiedy poszła następna seria pocisków osmaliło jej nogi drobnymi odłamkami. Na szczęście nie spowodowało to kalectwa ani niemożności poruszania się. Nie wiem, jak moja mama tak się wspięła, ona była kompletnie niewygimnastykowana, fizycznie bardzo niezręczna.

Nam się wydawało, że nasz pobyt poza piwnicą trwał bardzo krótko, ale potem się okazało, że wcale nie tak krótko. Kiedy wszyscy wrócili z tej nieudanej wyprawy,  zorientowano się, że nie ma mnie ani mamy i ojciec z kimś jeszcze natychmiast wyruszył na poszukiwanie. Wyszli wykopem, żeby się rozejrzeć, ale nas nie zauważyli, bo było gęsto od dymu, szaro, pełno pyłu z rozerwanej ziemi, z rozwalonych ścian budynków. Nas nie znaleźli, natomiast znaleźli torebkę mamy, którą mama w tym całym zamieszaniu zgubiła. Byli przekonani, że zginęłyśmy. Jak wreszcie wróciłyśmy do piwnicy – szok okropny. Okazało się, że trafiłyśmy na modły, które za nas odprawiano. To był straszny moment.

Potem zaczął się jeszcze większy ostrzał, coraz bliżej podchodziły czołgi i waliły w okienka piwniczne. Mieszkańcy w panice, w strasznym ścisku zaczęli gromadzić się na korytarzach. Przez tę ludność cywilną dosłownie przebijali się powstańcy, też nie mniej panikowani. Oni jednocześnie się ostrzeliwali i wycofywali, więc przerąbywali sobie przejście w zbitym tłumie. Pełno było dymu, tak że się wszyscy dusiliśmy. W czasie tego przepychania jeden z żołnierzy rozwalił mi głowę kolbą karabinu. Stałam mu na drodze. On musiał iść do przodu. Nie było innego wyjścia. Prawdopodobnie nie widział, że obok stoi dziecko, i walnął. Zalałam się krwią. Prowizorycznie czymś mi obwiązano głowę.

To nasze nieudane wychodzenie zaczęło się między szóstą a siódmą rano. Po siódmej powstańcy opuścili już w całości budynek i pojawili się Niemcy. Usłyszeliśmy krzyki niemieckie nakazujące wyjście na zewnątrz. To był Wehrmacht. Kazali nam wychodzić z piwnicy (sami nie weszli), grożąc, że jeżeli nie wyjdziemy, wrzucą granaty. Oczywiście: „Hände hoch”, wszyscy z rękami w górze. Jeszcze taki szczegół, że tu groza, niebezpieczeństwo, „Hände hoch”, a z tych wyciągniętych do góry rąk żołnierze błyskawicznie zdejmowali zegarki. Zorientowaliśmy się, że są kompletnie pijani. Prawdopodobnie to był ten ostatni okres, kiedy ich spijano przed walką, bo oni też mieli wszystkiego dosyć.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, ustawili nas pod murem. Dokładnie to pamiętam – tutaj, mniej więcej pod tą ścianą – którą teraz pokazuję – ustawili nas twarzą do muru, kazali podnieść ręce do góry, a za nami żołnierze odbezpieczali już karabiny. Pamiętaliśmy, że ci, którzy się nie poddadzą będą traktowani jak ci, którzy stawiali opór, więc byliśmy przekonani, że nas rozstrzelają. I tu ważna uwaga – jedyna rzecz, której nie brakowało w czasie powstania, to alkohol, spirytus, czysta wódka. Tego było jakoś pod dostatkiem. Nawet nam, dzieciom, profilaktycznie dolewano troszeczkę spirytusu do wody do picia, żeby ją dezynfekować, co się okazało absurdem kompletnym, bo jeszcze bardziej nas narażano, osłabiano naszą odporność. Teraz ktoś natychmiast podał Niemcom butelkę wódki a ci, jak zobaczyli, że jest jeszcze coś do wypicia, to zaczęli pić. Nagle się rozkrochmalili i już nie mieli zamiaru nas rozstrzeliwać, tylko zaczęli wyganiać. Wyganiali nas oczywiście przez ten wykop – z jednej strony nas wpędzali do wykopu, a z drugiej nas odbierali. Sami do piwnic nie wchodzili. Strasznie się bałam. Krążyły opowieści, że Niemcy rannych i tych, co nie mogą samodzielnie chodzić, dobijają, a ja miałam głowę rozwaloną, więc udawałam, że poza tym jestem w absolutnie wspaniałej formie, że nic mi nie jest. Cały czas myślałam o tym, że mogą nas za chwilę pozabijać. Jak wychodziliśmy z wykopu – pamiętam – żołnierz niemiecki, kompletnie pijany, nagle rozczulony zaczął mnie głaskać po zakrwawionej głowie. Absurdy w tej makabrze były niesamowite.

Wyszliśmy i zaraz nas pogonili ulicą Suzina. Bardzo szybko dołączyliśmy do mieszkańców innych bloków osiedla WSM, tych którzy już byli wyprowadzeni ze swoich piwnic. Posługując się dzisiejszym planem Warszawy, trudno się zorientować, jaka to była trasa. To co pokazuję, to niemiecki „Warschau Stadtplan” z 1939 roku. Na nim można zobaczyć, jak wtedy przebiegały ulice. Wyszliśmy na Suzina, szliśmy do Krasińskiego. To musiała być ulica Krasińskiego, bo przy Krasińskiego znajdowały się ogródki działkowe, a nas pędzono wzdłuż jakichś ogródków działkowych. Ludzie mieli tam swoje niewielkie miejskie działki, na których w czasie okupacji hodowali pomidory i inne rośliny, a wtedy wszystkie warzywa i owoce dojrzewały; pełno tego było, bo w czasie powstania nikt niczego nie zbierał. Niemcy stali za ogrodzeniami ogródków, zanosili się śmiechem, rzucając pomidory między wychodzących ludzi, którzy bili się o te pomidory. Bardzo smutny widok.

Pamiętam, że mieliśmy dłuższy postój na placu przed jakimś kościołem. Na tym niemieckim planie u zbiegu Krasińskiego i Powązkowskiej jest zaznaczony kościół i to chyba było miejsce naszego postoju. Tego kościoła nie ma na żadnych późniejszych planach. Albo został zniszczony, albo po wojnie rozebrany. Wtedy, kiedy tam staliśmy budynek kościoła robił wrażenie zupełnie niezniszczonego. Szukałam na kilku planach i niczego takiego teraz w tym miejscu nie ma. Na teren wokół kościoła spędzono ludność z Żoliborza. 

Czy powstańcy byli z Państwem?

Nie, to była wyłącznie ludność cywilna. Ostatni moment, w którym widziałam powstańców, to wtedy, kiedy opuszczali nasz dom, kiedy mnie rąbnięto w głowę.

Czy zapamiętała Pani, co wydarzyło się w tym punkcie zbornym przy kościele?

Sytuacja była dosyć dramatyczna, bo co pewien czas pojawiały się samoloty, chyba rosyjskie, które ostrzeliwały Niemców. Niemcy się chowali i ten ostrzał trafiał w ludność cywilną. Zapamiętałam też, że ludzie już nie zwracali uwagi na samoloty, bo i tak nie mieli gdzie się przed nimi schować. Nie było możliwości zabezpieczać się na odkrytym placu przed kościołem. Niemcy gdzieś tam na boki się rozpierzchali i kryli, natomiast my byliśmy bezpośrednio wystawieni na ostrzał z góry. Stałam koło ojca i ojciec w pewnym momencie jakoś tak dziwnie podskoczył. Miał niesamowity refleks, bo kiedy podskoczył, to w miejsce, gdzie przed chwilą stał, wbił się duży odłamek. Gdyby nie podskoczył, toby mu pogruchotało nogi i już nie mógłby dalej iść. Prawdopodobnie byłby to jego koniec. Takich sytuacji doświadczaliśmy.

Chciałam jeszcze dodać, że jak wychodziliśmy z naszego domu, niektórzy ludzie nie mieli siły iść. Dramatyczne sytuacje, bo tych, którzy całkiem nie mogli iść, Niemcy odłączali gdzieś na bok. Co się z nimi dalej działo, trudno powiedzieć.

Czy pamięta Pani nazwiska sąsiadów, którzy zostali wówczas odseparowani? Lub tych pędzonych do obozu czy zabitych w czasie powstania?

Nazwisk w tej chwili nie potrafiłabym wymienić. Mieliśmy stosunkowo mało znajomych sąsiadów, dlatego że na Żoliborzu nie mieszkaliśmy długo. Z tych osób, które pamiętam, jedna była pochodzenia żydowskiego. Mężczyzna, mieszkał po stronie aryjskiej, mimo że miał nazwisko brzmiące, powiedzmy z żydowska. Przedwojenny zawodowy wojskowy, poszedł walczyć w powstaniu. W domu została jego żona, która bardzo źle znosiła zaistniałą sytuację. Moja rodzina może nie była z nią zaprzyjaźniona, ale znała ją jeszcze sprzed wojny. Ona się załamała zaraz w pierwszych dniach powstania, w ogóle nie chciała wstawać z łóżka, wychodzić z piwnicy. Kompletnie się wyizolowała. Co się z nią później stało, trudno powiedzieć. Mąż dopiero po wojnie zaczął jej szukać, ale jej nie znalazł.

Pamiętam też w naszym domu małego chłopca – tak mniej więcej pięcio-sześcioletniego – został tylko z dziadkiem, bo rodzice 1 sierpnia wyszli do pracy w innej części miasta i już nie wrócili. Przez cały czas powstania dziadek opiekował się wnukiem. Chłopczyk bardzo ciężko zachorował na szkarlatynę, był osłabiony, leżał w piwnicy na jakimś prowizorycznym posłaniu. Zupełnie nie miał siły chodzić. I ten dziadek niósł go potem na plecach, kiedy nas wypędzano. Dziadek był taki raczej krzepki, ale stary, a niósł przez całą drogę wnuczka. Pamiętam też nieznaną mi kobietę, która akurat w tym momencie rodziła. Członkowie rodziny nieśli ją na kocu, bo nie mogła już iść, krzyczała z bólu. Niemcy kazali odprowadzić całą grupę na bok, co się potem z nimi działo, nie wiem.

Spod kościoła popędzono nas w stronę bocznicy kolejowej. Chodziło o to, żeby nas załadować do wagonów i wywieźć do Pruszkowa. W tej drodze – tylko trudno mi powiedzieć, czy to było od domu do kościoła, czy może od kościoła do bocznicy kolejowej – zdarzyła się taka wyjątkowa, jak na powstanie, historia. Były z nami dwie panie z naszego domu, mieszkające razem bezdzietne siostry. Miały wielkiego, wspaniałego psa, owczarka alzackiego. Strasznie były przywiązane do tego psa, traktowały go jak dziecko. Wabił się Remus, w związku z czym panie zostały nazwane „panie Remusowe”. Najpierw dzieci tak mówiły, a potem wszyscy pozostali. Pies niebywały – ogromny i chyba najłagodniejszy spośród tych, jakie w życiu widziałam. Był ulubieńcem całego domu. W czasie powstania dzieciaki przybiegały do niego, kiedy leżał przed wejściem do mieszkania, szarpały go, tłamsiły, a on nigdy nawet nie warknął. Wtedy nie mieliśmy prawie jedzenia, jednak wszyscy się jakoś solidarnie składali i coś temu psu dawali. Cały dom żywił Remusa. Wychodzimy i już wiadomo, że będą zabierać zwierzęta. Podchodzi do pań Remusowych jakiś oficer niemiecki i prosi, żeby mu psa oddały, że on jest miłośnikiem psów, że pies jest piękny, że będzie miał u niego bardzo dobrze, a jeżeli nie oddadzą go teraz, to on i tak przed wejściem do wagonu zostanie zabity, bo nie wolno przewozić żadnych zwierząt. I panie go oddały. Tu straszne dramaty ludzkie, a tutaj niewyobrażalny dramat psi. Odprowadzany pies nie szczekał, nie ujadał, ale cały czas miał łeb odwrócony w stronę swoich właścicielek. Ten oficer bardzo elegancko się z nim obszedł, widać było, że lubi zwierzęta. Głaskał go, ale Remus cały czas miał głowę odwróconą w stronę tych pań. Takie na różnym poziomie dramaty.

Gdy maszerowaliśmy i ktoś niezbyt szybko szedł albo od tej kolumny się oddalił, natychmiast Niemcy bardzo brutalnie go zaganiali. To co teraz opowiem wiem od zaprzyjaźnionej z moją rodziną znajomej, która wychodziła ze swoją matką i swoim czternastoletnim synem. Starsza pani się potknęła i chłopiec, dobrze wychowany i bardzo czuły wobec babci, rzucił się, żeby babcię podtrzymać. W tym momencie wpadł w oko Niemcom. Jakiś nietypowy ruch, nietypowe zachowanie, miał iść do przodu, a się cofnął, natychmiast go zaatakowali. On miał czternaście lat! Matka, która świetnie znała niemiecki (bo rodzice byli germanistami), rzuciła się natychmiast tłumaczyć, że to jeszcze dziecko, że ma tylko czternaście lat. To nic nie pomogło, zabrali go. Potem znajoma szukała go przez PCK. Mniej więcej rok po wojnie, w 1946, wrócił z obozu, w stanie strasznym, zupełnie zniszczony na całe życie. Cudem jakimś się uratował, bo w momencie, w którym dotarł do Warszawy, był właściwie strzępem człowieka.

Czy wie Pani, do jakiego obozu trafił?

Nie wiem. Znajoma pewnie mówiła, ale nie przypomnę sobie. Pamiętam, że wszyscy po wojnie go szukaliśmy, wszyscy mu współczuliśmy i pomagaliśmy. Moi rodzice, znajomi, wszyscy organizowali pomoc w poszukiwaniach. PCK, różne organizacje zagraniczne, nigdzie nie mogli znaleźć tego chłopca. On wrócił w ostatnim momencie, dosłownie jeszcze trochę i już by go nie było. Miał potwornie zaawansowaną gruźlicę, której się nabawił w obozie, plus wyniszczenie i wygłodzenie.

Czy wie Pani, do jakiej stacji zostali Państwo pognani?

To była jakaś bocznica. Nawet próbowałam znaleźć to miejsce, ale niestety nie udało mi się. Potem tory się rozchodziły i prowadziły do Pruszkowa.

Podróż do tutejszego obozu, oczywiście w wagonach towarowych, trwała bardzo krótko. Na wejściu do obozu – pamiętam – nastąpiła selekcja. Mojego brata ciotecznego, tego siedemnastolatka, zgarnięto na bok. Ojca na jedną stronę, mnie z mamą na drugą – do części przeznaczonej do Generalnej Guberni. Weszłyśmy do jakiejś hali, prawdopodobnie kolejowej. Widoki straszne, piekielne. Ogromnie dużo ludzi walczących o skrawek miejsca, żeby usiąść, żeby móc gdzieś spocząć. W tym całym zamieszaniu i chorzy, i zdrowi, i ranni, i nieranni, i silniejsi, i słabsi, walka między ludźmi, wyszarpywanie miejsca. Obrazy, jak z jakiegoś koszmarnego snu. Pośrodku były doły – nie bardzo wiem, czy latryny, czy jakieś doły na śmieci. W każdym razie należało uważać, żeby tam nie wpaść. Chodziło się dookoła po jakichś deskach. Właściwie trudno coś więcej mówić, wszystko razem zlewało się w taką potworną rzeczywistość. Krzyki, płacze, awantury, bo właśnie ktoś chciał kogoś wypchnąć ze skrawka miejsca, żeby chociaż usiąść. Ludzie potracili instynkt społeczny i zaczęli się zachowywać jak stado oszalałych, wrogich sobie istot. To było bardzo przygnębiające.

Pamiętam też – chyba następnego dnia po przybyciu do obozu – taki placyk, na którym zorganizowano coś dla dzieci, jakiś piasek do zabawy. Spotkałam tam dzieci, które znałam i z którymi nawet blisko się trzymałam w czasie poprzedzającym powstanie. Pamiętam chłopca i dziewczynkę, mieszkańców sąsiedniej kolonii. To spotkanie było takie… jak z obcymi sobie dziećmi, tzn. rozpoznaliśmy się, ale nie chcieliśmy ani do siebie podchodzić, ani się ze sobą bawić. Istniało poczucie jakiejś dramatycznej izolacji.

Było takie pytanie w ankiecie, czy coś zapamiętałam z obozu i czy coś otrzymałam. Pamiętam, że chyba od razu pierwszego dnia po przyjściu opatrzono mi głowę.

Pamięta Pani, kto Panią opatrywał?

To były jakieś służby sanitarne.

Jakiej narodowości były to osoby?

Nie pamiętam.

Czy to miało miejsce w hali, do której Pani trafiła, czy w innym budynku?

Nie, to było zorganizowane stanowisko, chyba nawet w tej hali. Tam się podchodziło. Oni mnie chyba sami wyłowili z tłumu. Pamiętam, że ktoś przyszedł i zaprowadził mnie tam. Wyglądałam dość makabrycznie, ze skorupą krwi na ubraniu i na twarzy, z prowizorycznie obwiązaną głową.

Czy dostali Państwo jakąś żywność?

Pamiętam, że było coś do picia. Chyba kawa zbożowa, niesłodzona, taka lurka.

Tylko to?

Tylko to. Może był jakiś chleb, bo jak przez mgłę pamiętam, że ludzie się bili o rozdawane kawałki chleba, więc może był chleb. Nie przypominam sobie, żebym tam coś jadła. Praktycznie biorąc, do wagonów wsiedliśmy potem całkiem na czczo.

Moja mama była zrozpaczona, że ojciec nie przeżyje. Był tak osłabiony, że gdyby pojechał do obozu, a wcielono go w czasie selekcji do takiej grupy, toby nie przetrwał. Tymczasem ojciec po paru godzinach się zjawił. Okazało się, że w obozie działała podziemna organizacja. W czasie okupacji ojciec był związany z Krajową Radą Narodową[9], był na pierwszym zebraniu, na pierwszym posiedzeniu styczniowym, reprezentując inteligencję pracującą. W obozie kursowała kolejka, mała wąskotorówka, przez sam środek obozu przejeżdżała. Współpracujący z organizacją kolejarz przewiózł ojca z części przeznaczonej do wywózki do obozu koncentracyjnego do części do wysiedlenia do Generalnej Guberni.

Właśnie tą kolejką?

Tak to zapamiętałam, ale może to nie była kolejka, nie bardzo pamiętam. W każdym razie był to ktoś ze służby kolejowej. Potem zresztą on się odnalazł po wojnie, ojciec nawet się z nim widział, dziękował mu. Ten człowiek przeprowadził wiele osób wskazanych przez różne organizacje.

Jak już ojciec się pojawił, poczułyśmy wielką radość. Następnego dnia ogłaszają, że będziemy wychodzić z obozu, ale nastąpi kolejna selekcja. Zostaną przepuszczone tylko kobiety z dziećmi oraz staruszki, natomiast mężczyźni będą odławiani. I tu się zaczyna pierwsza, bardzo śmieszna, część tego dramatycznego wydarzenia, bo wszystkie panie w tej grupie osób, z którą się trzymaliśmy – głównie architektki, między innymi Helena Syrkusowa i inne panie, plus różne działaczki z terenu WSM – nagle robią sobie postarzający makijaż. Zaczyna się ogromna wesołość, po prostu wszyscy pękają ze śmiechu. Robienie sobie bruzd, zmarszczek, postarzanie się, wysypywanie jakiegoś pyłu na włosy, żeby siwo wyglądały. Krótko mówiąc, robi się szalenie zabawnie. Tu muszę zrobić drobną dygresję, bo może to dziwne, że wszyscy wtedy zaczęli się śmiać. Nasza nieżyjąca już znajoma opowiadała, że po wojnie odbyło się jakieś wesołe spotkanie towarzyskie, na którym Maria Borowska, żona pisarza i poety Tadeusza Borowskiego – ona jak wiadomo spędziła parę lat w Oświęcimiu, tzn. w Auschwitz – odezwała się takimi słowami: „O jak wesoło! Zupełnie jak u nas w Oświęcimiu”. Wtedy ktoś trochę zdziwiony, trochę oburzony zapytał: „Ale jak to? W Oświęcimiu takie śmiechy?”. A ona na to: „Tak, proszę pana, bo gdybyśmy się nie śmieli, tobyśmy nie przeżyli”. I tutaj podobnie – dramat, za chwilę będą się ważyć nasze losy, być może nasze szanse na przeżycie, a tu wybuch ogromnej wesołości i odprężenia.

W momencie wychodzenia mama postanowiła, że ojciec weźmie mnie na ręce i będzie udawał samotnego mężczyznę z dzieckiem. Trudna sytuacja, bo ja już nie byłam bobasem, tylko jednak sporą dziewczynką, może lekko zabiedzoną przez okoliczności ostatnich miesięcy. Miałam jednak służyć jako osoba ratująca ojca. Wychodzimy – mama, ojciec i ja. Ojciec trzyma mnie na rękach, obejmuję go za szyję, przechodzimy przed wartą. Oczywiście Niemiec natychmiast zauważa ojca i kieruje na bok. Doskonale zdawałam sobie sprawę, o co chodzi, wiedziałam, że to ja mam ratować tatę. Z całej siły złapałam go więc za szyję i mocno ściskałam. Ojciec podchodzi do tego Niemca, który kazał nam odejść. Wpijam się wzrokiem w oczy żołnierza. On patrzy na nas chwilę i każe ojcu dołączyć do poprzedniej grupy. Aż trudno opowiedzieć, jakie to było niesamowite wrażenie.

Zobaczył wzrok dziecka.

Nie wiem, co on zobaczył, naprawdę. Wiem, że usiłowałam jakiś sygnał wysłać, zrobić wszystko, żeby uratować ojca. I to się udało.

Zostaliśmy załadowani do transportu, do odkrytych wagonów towarowych. Trudno w tej chwili odtworzyć upływ czasu, wtedy ten czas był inaczej odczuwany, bo jechaliśmy w udręce, w wyniszczeniu, zagłodzeniu itd. Podróż trwała mniej więcej dwa dni, może jeden dzień. Oczywiście strasznie ciasno było w tych wagonach, nawet nie można było usiąść, wszyscy musieli stać, brakowało miejsca. Moja mama ze zmęczenia miała halucynacje. Wydawało jej się, że obok stoi wspaniały fotel. Łapała jakiegoś stojącego obok pana za ramię, bo myślała, że to poręcz fotela, który musi przysunąć sobie, żeby usiąść. Tak parokrotnie. Przytomniała na chwilę i znowu popadała w takie dziwne stany. Ja, zwinięta w kłębek, spałam, jakoś drzemałam, na podłodze między nogami stojących.

Robiono postoje, kazano nam wysiadać i załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. To było bardzo przykre; nie można było odejść dalej od wagonu, więc wszyscy razem musieli się przy wagonach załatwiać. Jak już mówiłam, trzymaliśmy się w takiej grupie ludzi związanych z WSM, mieszkańcami tamtejszych osiedli i zaprzyjaźnionymi z nimi osobami.

W czasie jednego z postojów, w Końskich, uciekliśmy, po prostu ze stacji. Wiem, że od razu ludzie ze Spółdzielni Społem w Końskich nami się zajęli. Pamiętam, że zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia i dali nam ciepłe jedzenie. Myślę, że już na nas czekali na stacji, żeby nas od razu zabrać. Pierwszą noc spędziliśmy w magazynach jajczarsko-drobiarskich. Pamiętam, że było dużo foremek od jajek. Na jakichś wiórach spaliśmy pokotem, ale i tak udało się odprężyć. Następnego dnia dostaliśmy jeszcze jeden posiłek, a potem musieliśmy już sobie sami radzić. Trzeba było na własną rękę zorganizować pobyt w Końskich.

Gdzie się Państwo zatrzymali?

Zatrzymaliśmy się w jakiejś szopie tuż przy niemieckich koszarach wojskowych. Było to duże drewniane pomieszczenie. W tym pomieszczeniu koczowali uchodźcy z Warszawy, kilkadziesiąt osób. Zamiast podłogi było klepisko albo beton, na tym rozrzucono słomę, na której spaliśmy wszyscy pokotem. Odbywały się dantejskie sceny, jeśli chodzi o łowienie wszy. Rytualne iskanie się, parę razy na dzień. Ludzie się rozbierali i wygniatali wszy ze wszystkich możliwych zaszewek ubrania. Wszyscy byli w strasznym stanie. Żadnego miejsca, żeby się umyć, jedynie na podwórku studnia z pompą. Jakieś jedzenie było, gdzieś chodziliśmy, coś jedliśmy, ale to wszystko jak przez mgłę pamiętam. Natomiast dobrze wryło mi się w pamięć, że w tych koszarach niemieckich było zorganizowane prowizoryczne kino dla żołnierzy. Oni dokładnie wiedzieli, że te wszystkie dzieciaki, które obok w szopie koczują, są z Warszawy. Wpuszczali nas do tego kina, pozwalali nam sobie pooglądać. To były pierwsze filmy, jakie obejrzałam w życiu, kręcone dla wojska, chyba nawet nieme krótkie historyjki, bardzo trywialne, szalenie prymitywne, ale mnie się to podobało. Pamiętam, że tamci żołnierze pozwalali nam siedzieć obok i oglądać. Moi rodzice rozpaczliwie szukali jakichś możliwości znalezienia pracy. Okazało się, że nie ma mowy, żeby się gdziekolwiek zatrudnić, bo w Końskich uchodźców było bardzo dużo. Nie przypominam sobie, żeby mieszkańcy Końskich specjalnie rwali się do pomocy. W Końskich całą okupację spędzała w domu swoich dziadków, którzy byli zamożnymi ludźmi, moja późniejsza serdeczna koleżanka, przyjaciółka. Tam było dwoje dzieci, ich rodzice i dziadkowie. Nigdy nie mówiła mi, żeby ktokolwiek wtedy u nich zamieszkał, a to był duży dom. Co prawda nigdy jej o to nie pytałam, ale ona opowiadała o różnych innych rzeczach, jak tam było dobrze, jak się bawili.

Czy pamięta Pani pomoc Rady Głównej Opiekuńczej na terenie Końskich?

Nie pamiętam. Wyszliśmy z Warszawy w tym, co akurat mieliśmy na sobie, wzięliśmy ze sobą jedynie malutką walizeczkę, taki neseserek. Nic więcej nie zabraliśmy, bo nikt z nas nie miał siły, żeby cokolwiek ciężkiego nieść. Wszyscy byliśmy na granicy możliwości poruszania się o własnych siłach. Więc w tej walizeczce była jakaś zmiana bielizny dla mnie i trochę osobistych dokumentów takich, jak kenkarty, legitymacje zawodowe. Nic więcej.

Dokumenty Romana Piotrowskiego. Z archiwum Anny Piotrowskiej-Osęki

Moja mama nie wytrzymywała już strasznego brudu w szopie, niemożności umycia się, bo przecież na środku podwórka w otwartej przestrzeni pod pompą nie dało się myć, zwłaszcza że to już był październik. Była ładna pogoda wprawdzie, ale ranki i noce chłodne. Tylko raz poszłyśmy z mamą do łaźni miejskiej, żeby się porządnie wykąpać. Rodzice zaczęli rozważać, co dalej robić, bo niewielkie pieniądze, jakie mieli, kończyły się. Żadnych perspektyw na zorganizowanie sobie czy mieszkania, czy jedzenia, czy pracy. Nie było możliwości skomunikowania się z nikim, nie mieliśmy dostępu do żadnego telefonu. Ojciec postanowił zaryzykować i pojechać do Krakowa, skąd pochodził i gdzie miał dalszą rodzinę. Za ostatnie pieniądze rodzice kupili bilet na pociąg do Krakowa i pojechaliśmy wszyscy, tzn. rodzice i ja, bo oczywiście mój brat cioteczny w tym czasie był już w obozie pracy. Z nami zabrała się też Helena Syrkusowa.

Przyjechaliśmy do Krakowa przed godziną policyjną, czekaliśmy więc na dworcu, aż będziemy mogli wyjść na miasto. Ojciec znalazł książkę telefoniczną, w niej zaś adres naszego kuzyna, ale nie mógł zatelefonować. Wziął tylko adres z książki telefonicznej, licząc na to, że chodzi o właściwą osobę, i pojechaliśmy tam po upływie godziny policyjnej. Okazało się, że ci nasi krewni już na nas czekali, przewidując zjawienie się rodziny z Warszawy. Przyjęli nas bardzo serdecznie. Kuzyn ojca był wtedy dyrektorem filii Bata w Krakowie pod zarządem niemieckim. Znakomicie zarabiał. Miałam wrażenie, że wylądowaliśmy w innym świecie. Inna atmosfera, zero łapanek, które w Warszawie były codziennością, dostatek, sklepy dobrze zaopatrzone, ludzie spokojni. Niechęć do uchodźców z Warszawy niewyobrażalna: „Przyjechali wszarze nas tu objadać”, „Chciało się wam powstanie robić, to teraz sobie radźcie”. Ale nasza rodzina bardzo serdecznie nas przyjmowała, odżywili nas, odchuchali.

To były komentarze, które Pani słyszała?

Wchodziłyśmy z mamą do sklepu, a sklepowa mówiła: „Znowu te warszawskie wszarze tu przyszli”. Oczywiście nie wszyscy tacy byli. Pamiętam, że Wigilię spędzaliśmy ze znajomymi z Warszawy, którzy dotarli do Krakowa, zatrzymali się w mieszkaniu u jakiejś krakowskiej rodziny i właśnie ta rodzina zorganizowała nam wspólne święta. Wiele osób, wypędzonych z Warszawy, też znalazło przyjazne domy. Warszawiakom nie pozwalano mieszkać w Krakowie. Oficjalnie meldowali się w jakichś wsiach podkrakowskich. Warszawiakom w ogóle nie wolno było mieszkać w żadnym większym mieście. Jeżeli Niemcy ich znajdowali, to areszt i do obozu. Wysyłka natychmiast. My oczywiście mieszkaliśmy u kuzynostwa, była taka umowa, że w razie gdyby przyszli Niemcy, mamy oficjalne zameldowanie w podkrakowskiej wsi. Oczywiście to była fikcja; nikt nie mógł mieszkać w żadnej wsi, które wtedy, w czasie wojny, były bardzo biedne. Kto by nas tam przyjął? Jaka szansa? W ogóle nie brano tego pod uwagę, ci wszyscy, którzy dotarli w tamte okolice, przebywali w Krakowie.

Niemcy się zorientowali, że wielu warszawiaków mieszka w Krakowie, ale nie wiedzieli, jak ich namierzyć. Wtedy pojawiły się w mieście plakaty skierowane do lojalnych obywateli, żeby zgłaszali, gdzie nielegalnie mieszkają warszawiacy, bo – jak fałszywie zapewniano – chodzi o to, żeby im dać pracę, by nie byli bez zajęcia, bez niczego. Zapewne ta praca znalazłaby się w niedalekim Oświęcimiu… My się tym nie przejmowaliśmy, bo przyzwyczajeni do warszawskich zasad nie przypuszczaliśmy, że na ten apel ktokolwiek odpowie. Otóż krakowianie odpowiedzieli masowo. Nie wiem, dlaczego ta sprawa do dzisiaj nie  została wyciągnięta na światło dzienne. To nawet wtedy wśród uchodźców zostało nazwane „nocą św. Bartłomieja”[10], bo podczas jednej nocy rozjechały się po całym Krakowie budy niemieckie i wygarnęły prawie wszystkich. Do wujostwa też przyszli, zabrali ojca. W drodze wyjątkowej łaski ze względu na mnie – dziecko – zostawili mamę. Przypuszczam, że wuj dał im coś w łapę. Ojca jednak zabrali.

Czy pamięta Pani datę tego wydarzenia?

Właśnie nie mogę sobie przypomnieć tej daty, ale z grubsza to na pewno było po Bożym Narodzeniu, po sylwestrze. To musiał być styczeń, pierwsza połowa stycznia, bo w drugiej połowie weszli Rosjanie. Pewnie jest do ustalenia ta data, bo gdzieś musi być dokument. Dlaczego ta sprawa nigdy nie została nagłośniona? Przecież to jest skandaliczna sprawa. Cała masa tych ludzi trafiła do obozu w Oświęcimiu.

Co się stało z ojcem?

Ojciec mój tkwił już wtedy bardzo głęboko w organizacji, więc umożliwiono mu ucieczkę z obozu. Przejściowy obóz dla wyłapanych warszawiaków mieścił się przy więzieniu na Montelupich w Krakowie. Ojciec, kiedy już wrócił, opowiadał, że jeszcze paru innym osobom umożliwiono ucieczkę. Opowiadał też między innymi o jakimś lwowiaku, który w 1939 roku uciekł ze Lwowa do Warszawy, żeby być jak najdalej od przyjaciół rosyjskich. Po Powstaniu Warszawskim dostał się do Krakowa i w Krakowie został ostatecznie złapany. Miał jakiś instrument muzyczny, coś w rodzaju gitary, grał na nim i śpiewał w takiej baciarskiej gwarze: „Do Krakowa jakum takum, jakum takum, a z Krakowa z gołum srakum”. Wściekłość na mieszkańców Krakowa ludzi, którzy tam byli trzymani chyba ze dwa dni, zanim ich Niemcy rozwieźli do obozów, była ogromna, tego, co o krakowiakach mówili, nie da się powtórzyć. Zwłaszcza, że porównywali to z sytuacją w Warszawie, gdzie był bardzo silny ruch oporu.

Kiedy ojciec wrócił, nasi krewni powiedzieli: „Bardzo was przepraszamy, ale nie możemy was z powrotem przyjąć, bo jeżeli Niemcy przyjdą kolejny raz i sprawdzą, że tu jesteście, to już nie tylko wy, ale i my poniesiemy konsekwencje”. Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Ojciec mój po aresztowaniu i ucieczce z obozu, ukrywał się w biurze SPB, w którym tylko pracował, oficjalnie mieszkając poza miastem. Wyglądało to tak, że dzień spędzał w mieście, a na noc wchodził do biura, miał tam zostawione klucze. Spał na biurku. My z mamą nie mogłyśmy z nim zamieszkać, dlatego przez krewnych zostałyśmy wyekspediowane do podkrakowskiej miejscowości do dalszej rodziny ojca, gdzie miało być bezpiecznie i spokojnie. Okazało się, że to spokojne miejsce było meliną partyzancką, z czego kompletnie nie zdawało sobie sprawy moje krakowskie wujostwo. Ci, do których teraz pojechaliśmy byli bardzo dzielni, zaangażowani w działalność konspiracyjną – cały oddział stacjonował w ich mieszkaniu. Dlaczego to było możliwe? Mieszkanie naszych krewnych mieściło się nad komendą policji – na dole była komenda, a na górze w mieszkaniu – melina partyzancka. Rzecz polegała na tym, że w mojej kuzynce, wówczas 19–20-letniej pięknej dziewczynie, zakochał się bez pamięci komendant, Niemiec. On przymykał na wszystko oko, licząc na odwzajemnienie uczuć, a ona go umiejętnie zwodziła. Od czasu do czasu robiła mu nadzieję.

Kiedy moja mama zobaczyła, że tam co noc inni chłopcy z lasu nocują w większej liczbie, to natychmiast powiedziała, że wraca do Krakowa. Zjawiła się ze mną ponownie u wujostwa i powiedziała: „Słuchajcie, albo mnie przyjmiecie, albo idę na policję, bo już nie mam innego wyjścia. Tam, gdzie nas posłaliście nie mogę zostać, bo tam lada moment może dojść do jakiejś potyczki”. Krewni zgodzili się: „To już ostatnie dni, już Niemcy uciekają, widać, że to się wszystko sypie, zostań u nas.” Zostałyśmy. Przyszedł ojciec, żeby się z nami spotkać. Kiedy przed godziną policyjną miał wracać do swojego biura, mama zaczęła prosić naszych krewnych, żeby pozwolili ojcu zostać na noc. Proszę sobie wyobrazić, całe szczęście, że ojciec został, bo tej nocy właśnie, tuż przed ostatecznym opuszczeniem przez Niemców Krakowa, przyszło gestapo do biura – ktoś na ojca doniósł. Gdyby tam był, toby go zabrali, już nie dałoby się go uwolnić, w tej zawierusze by przepadł. To taki szczęśliwy zbieg okoliczności.

Tak doczekali Państwo końca wojny.

Tak. Potem wróciliśmy wszyscy do Warszawy. Ojciec został kierownikiem Biura Odbudowy Stolicy[11]. Roman Piotrowski to mój ojciec.

Była Pani siłą rzeczy blisko osób zaangażowanych w odbudowę Warszawy. Jak Pani zapamiętała ten okres?

Wszystkich tam znałam. Ojciec wrócił do Warszawy w końcu stycznia lub na początku lutego. Oczywiście o zamieszkaniu w lewobrzeżnej Warszawie nie było mowy, bo wszystko zostało zrujnowane, w dodatku zaminowane. Dopiero rozminowywali te tereny. Pierwsza nieoficjalna placówka BOS-u była na Pradze na ulicy Kowelskiej, jeden pokój w prywatnym mieszkaniu.

Ja z mamą przyjechałyśmy później. Zabrałyśmy się z jakimś transportem, który jechał z Krakowa do Warszawy. Żadnej komunikacji nie było, telefony nie działały, a jeżeli już, to bardzo wybiórczo. Oczywiście nie było takich możliwości komunikowania się jak dzisiaj. Zjawiłyśmy się niespodziewanie, bez uprzedzenia więc ojciec, jak nas zobaczył, to niestety w pierwszym odruchu zawołał: „Boże Święty, co ja z wami zrobię?”, bo rzeczywiście on pracował i nocował w tym jednym pokoju biurowym. Kilka dni spędziliśmy razem – nocowałam na jakichś krzesełkach, które w nocy się rozjeżdżały, przez co lądowałam na podłodze. Mama z ojcem spali na wąziutkiej kanapce, takiej kozetce. Tak wyglądało to pierwsze biuro. O szóstej rano była pobudka, bo o siódmej przychodziła maszynistka, przychodzili też interesanci, zaczynała się normalna praca. Potem rodzice wysłali mnie do babci do Milanówka. Gdy wróciłam do Warszawy wiosną 1945 roku, rodzice mieszkali już na Skolimowskiej. Wtedy ten cały zespół budynków – Chocimska róg Skolimowskiej – zajmowali pracownicy BOS-u, głównie architekci. Tam mieściło się biuro BOS-u.

Czy chciałaby Pani jeszcze powiedzieć o tym życiu tużpowojennym, o tym, jak się zaczęło na nowo to życie tworzyć?

Wtedy, tuż po wojnie, interesowałam się tym, co mnie najbardziej dotyczyło, chciało mi się po prostu normalnie żyć. Byłam jak każda dorastająca dziewczyna.

Zapytam jeszcze o losy brata ciotecznego, który został rozłączony w Pruszkowie.

On był w jakimś obozie pracy, w tej chwili nie pamiętam w jakim. Nie w koncentracyjnym, tylko w obozie pracy. Wyszedł w nie najgorszym stanie, ale wymagał wyleczenia, odżywienia itd. Też nigdy nie chciał o tym opowiadać. Po wojnie skończył dziennikarstwo i został dziennikarzem.

Czy po wojnie rozmawiała Pani na temat swoich przeżyć z rodzicami?

W domu za wiele sobie nie opowiadaliśmy o tych wszystkich wydarzeniach. Nie to, że się unikało, ale jakoś dziwnie nie mówiło się. Czasem coś w związku z jakimiś okolicznościami się wspominało, ale raczej nie za dużo. To było zbyt przygnębiające.

Anatolia i Roman Piotrowscy z córką Anną w zorganizowanym przez BOS ośrodku wypoczynkowym w Świdrze pod Warszawą, w 1945 r. Z arch. Anny Piotrowskiej-Osęki

[1] Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa (WSM) – jedna z najstarszych istniejących spółdzielni mieszkaniowych w Warszawie, utworzona w 1921 roku z inicjatywy działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej oraz działaczy Związku Rewizyjnego Spółdzielni Robotniczych.

[2] Helena Syrkus z d. Niemirowska (1900-1982) i Szymon Syrkus (1893-1964) – polscy architekci awangardowi, twórcy koncepcji urbanistyczno-architektonicznych, domów i osiedli, a także koncepcji teoretycznych, po wojnie profesorzy na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. W czasie okupacji niemieckiej pracowali w konspiracyjnej Pracowni Architektoniczno-Urbanistycznej (PAU) działającej w strukturze Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego. (Źródło: Grzegorz Piątek „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944−1949”, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B, 2020)

[3] Wanda Jakubowska (1907-1998) – polska reżyserka filmowa, scenarzystka. 30 października 1942 za działalność konspiracyjną aresztowana przez Gestapo i osadzona (wraz z Szymonem Syrkusem i Jarosławem Ładoszem) w więzieniu na Pawiaku. 28 kwietnia 1943 deportowana do obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau. Tam przyłączyła się do grupy łączniczek dokumentujących warunki życia w obozie i przekazujących informacje o zgładzonych osobach (Źródło: Talarczyk-Gubała M., „Wanda Jakubowska. Od nowa”, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2015).

[4] Pracownia Architektoniczno-Urbanistyczna (PAU) – konspiracyjna organizacja działająca w ramach Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego (SPB), powstałego przy Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej w 1928 roku. Oficjalnie sprawowano w niej nadzór nad odbudową osiedli WSM, nielegalnie prowadzono dyskusje na temat przyszłości powojennej Warszawy.

[5] Helena Syrkus, Ku idei osiedla społecznego, PWN, Warszawa 1976.

[6] Towarzystwo Osiedli Robotniczych (TOR) – głównym architektem był ojciec bohaterki – Roman Piotrowski, autor sztandarowego osiedla robotniczego na warszawskim Kole.

[7] Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane (SBP)

[8] „Szafa” (lub „krowa”) – pociski wystrzeliwane z niemieckiej wyrzutni rakietowej, wydające charakterystyczny dźwięk, zastosowane do tłumienia Powstania Warszawskiego.

[9] Krajowa Rada Narodowa – utworzone w nocy z 31 grudnia 1943 r. na 1 stycznia 1944 r. i działające do 19 stycznia 1947 r. ciało polityczne Polskiej Partii Robotniczej o charakterze samozwańczego parlamentu.

[10] Noc św. Bartłomieja – potoczne określenie rzezi hugenotów (francuskich ewangelików reformowanych) dokonanej przez katolików, która miała miejsce w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572 r. w Paryżu. Nazwa pochodzi od św. Bartłomieja Apostoła, którego święto liturgiczne przypada na 24 sierpnia.

[11] Biuro Odbudowy Stolicy (BOS) – instytucja powołana w 1945 r. dekretem Krajowej Rady Narodowej w celu odbudowy Warszawy zniszczonej w czasie II wojny światowej.

Powiązane hasła

”None

Skip to content