Prejzner Alodia – Pierwsze dni Powstania
Prejzner Alodia z d. Piechowska, ur. w 1932 r., początek Powstania przeżyła wraz z rodzicami Hilarią oraz bratem Wojciechem (1939-2019) na warszawskiej Ochocie. Jej ojciec, Leopold, który 1 sierpnia znajdował się poza domem, nie mógł połączyć się z rodziną. 4 sierpnia Hilarię Prejzner z dziećmi, podobnie jak wszystkich mieszkańców kamienicy przy ul. Grójeckiej 20, postawiono na rozstrzelanie. Rozkaz zmieniono – zostali zamordowani prawie wszyscy mężczyźni, od śmierci uratowały się kobiety i dzieci. 10 sierpnia matkę z dziećmi popędzono na punkt zborny na Zieleniaku, a następnego dnia przewieziono do obozu Dulag 121. Stamtąd rodzina została wysłana do Skierniewic, gdzie Feliks Puliński, członek RGO, umożliwił im ucieczkę z transportu. Swoje świadectwo spisane w latach 80. Pani Alodia przekazała nam w 2018 roku podczas wizyty w Muzeum.
Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie miałam 11 lat, a mój brat Wojciech 5. Mieszkaliśmy z rodzicami przy ul. Grójeckiej 20C m. 11, pomiędzy placem Zawiszy a ul. Niemcewicza. Był to dom nowoczesny, pięciopiętrowy, mieszkanie funkcjonalne, o bardzo wygodnym rozkładzie, II piętro.
1 sierpnia rano Ojciec pojechał do pracy (pracował w firmie Bracia Pakulscy), co po kilku dniach okazało się zbawiennym przypadkiem. Zostaliśmy w domu tylko z Mamą. Nieobecność ojca Mamusia bardzo odczuła. My, dzieci, zresztą jak wielu dorosłych, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie będą następstwa tego zrywu dla mieszkańców miasta.
Przez pierwsze trzy dni koczowaliśmy w piwnicy. Spaliśmy na łóżku polowym. Czwartego dnia rano dom został otoczony przez uzbrojonych Niemców. Weszli z wielkim krzykiem, jakby sobie dodawali odwagi, przypuszczając zapewne, że w budynku znajdują się powstańcy. Kazali wszystkim wychodzić na podwórze. Dorośli i my, dzieci, musieliśmy iść z podniesionymi rękoma. Zostaliśmy ustawieni w dwuszeregu. Grupa składała się przede wszystkim z kobiet i dzieci, mężczyzn było zaledwie 11. Wśród nich był jeden młody człowiek, obcy, nie z naszego domu. Do otoczonych przez żołnierzy mieszkańców podszedł oficer i groźnym głosem zapowiedział, że wszyscy zostaną rozstrzelani, nawet dzieci. Niemcy sądzili, że ktoś wszedł na dach naszego domu i do nich strzelał.
Wśród lokatorów była mieszkanka Poznania, wysiedlona z tego miasta, a pracująca w stolicy w jakimś biurze niemieckim. Pamiętam, że Pani ta mieszkała na I piętrze w kawalerce. Po usłyszeniu wyroku o rozstrzelaniu, głosem spazmatycznym, wręcz histerycznym, zaczęła protestować i odwoływać się do ludzkich uczuć niemieckiego oficera. To, że żyjemy zawdzięczamy tylko Jej. Żałujemy bardzo, że nie wiemy jak się nazywa i gdzie się obecnie znajduje. Swym wystąpieniem musiała coś w tym Niemcu poruszyć, bo wszystkie kobiety i dzieci kazał przeprowadzić na drugą stronę ul. Grójeckiej (nieparzystą), ale wszystkich mężczyzn zamordowali. Wprowadzili ich kolejno do wejścia do piwnicy (bezpośrednio z podwórza) i tam na progu uśmiercili strzałem w tył głowy, a martwe ciała zostały następnie spalone na schodach piwnicznych.
Przed opuszczeniem budynku kobiety z dziećmi w asyście żołnierzy niemieckich musiały udać się do swoich mieszkań i otworzyć je. Żołnierze oblewali wnętrza mieszkań benzyną i podpalali. Tak, że gdy przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, dom był jedną chmurą dymu. Podczas otwierania mieszkań było słychać strzały na podwórzu – to ginęli nasi sąsiedzi. Według relacji mojej Mamy zginęło 11 mężczyzn, w tym kuzyn dozorcy, zwolniony poprzedniego dnia z aresztu, który akurat nocował w naszym budynku. Uratował się tylko dozorca naszego domu, p. Osipiak, ale w jaki sposób, tego nie wiem.
Przepędzeni na drugą stronę ulicy, znaleźliśmy schronienie w jakichś piwnicach. Sytuacja nasza była okropna. Niemcy nie pozwolili nikomu nic zabrać, byliśmy bez żywności, ubrań i bielizny na zmianę. Trochę dokarmiali nas tamtejsi mieszkańcy, ale też niewiele sami mieli. Wszyscy cierpieliśmy głód.
10 sierpnia – to data dalszej poniewierki – znów przybyli Niemcy z Ukraińcami (własowcy) i wszystkich mieszkańców popędzili na tak zwane targowisko Zieleniak. Droga była jedną wielką męką. Co raz podchodzili własowcy, często nietrzeźwi i, grożąc zabiciem, żądali zegarków, biżuterii, pieniędzy. Nie oszczędzali dzieci, u mnie szukali biżuterii w warkoczach. Jeden z nich zabrał mamusi złoty zegarek z ręki, uderzył w twarz i na zapewnienie Mamy, że nic więcej nie ma powiedział: „Ubiju kak najdu” oraz szukał na głowie, we włosach. Można powiedzieć, że Mamusia cudem uratowała obrączkę. Miała na sobie lekki, czarny płaszczyk z zawiązanym paskiem, w którym jeden koniec nadpruła i wpuściła obrączkę, ryzykując pobiciem, gdyby znaleźli podczas rewizji.
Na „Zieleniaku” gehenna. Pijani „własowcy” rewidowali i rabowali tych, którym udało się coś jeszcze przenieść. Znajdowali przeważnie biżuterię, zegarki i pieniądze. Nie obeszło się bez bicia i wymyślań, ale najgorsze było zabieranie młodych dziewcząt, kobiet, które odrywali od broniących ich rodziców i mężów w celu ich zgwałcenia. Jeszcze i dzisiaj na wspomnienia tamtych dni ogarnia oburzenie i wstyd, że wśród ludzi (jeżeli tak można nazwać tamtych Ukraińców) może nastąpić takie zezwierzęcenie.
Na Zieleniaku jedna z pań miała ze sobą duży dywan, który uratował parę młodych dziewczyn, bo wszystkie starsze kobiety wraz z dziećmi obsiadły ten dywan dookoła, a pod nim ukryte leżały młode kobiety. Wśród osób znajdujących się na Zieleniaku spotkaliśmy znajomych ojca, młode małżeństwo z małym dzieckiem w długiej poduszce. Mąż, dla uratowania swojej żony przed napaściami łajdaków, uformował jej dwa garby na plecach i piersiach. Udało mu się to też później w Pruszkowie. Sam wziął dziecko na ręce, razem z żoną został wywieziony do Skierniewic i tam został zwolniony.
Następnego dnia przeprowadzono nas na Dworzec Zachodni i eklektycznym osobowym pociągiem przewieziono do obozu przejściowego, który mieścił się w Warsztatach Kolejowych w Pruszkowie.
Muszę podkreślić ofiarność Kolejarzy-Konduktorów, którzy narażając się, uratowali parę osób w skrytkach wagonowych, a następnie w powrotnej drodze do Dworca Zachodniego, wypuszczali ich na trasie. Pociągi chodziły ruchem wahadłowym.
W obozie następowała selekcja i bezplanowa wysyłka do robót i obozów w Niemczech. Mamusia z nami, kierując się matczyną intuicją, stale zmieniała miejsca, przechodząc z jednej hali do drugiej i tak manewrując, trzeciego dnia pobytu w Pruszkowie, znaleźliśmy się w ostatniej grupie, którą mieli wystać w głąb kraju.
Muszę podkreślić, że na trasie przejazdu pociągu zgromadzeni mieszkańcy zaopatrywali nas, wrzucając żywność do wagonów. Pierwszym miejscem postoju pociągu były Skierniewice, gdzie kazano nam wysiadać. Ustawieni w szeregach, w ogromnej kolumnie na rampie kolejowej, czekaliśmy na rozkaz wymarszu do cegielni, gdzie znowu miała się odbyć następna segregacja.
W czasie przedłużającego się oczekiwania, zwróciłyśmy z Mamą uwagę na młodego, wysokiego człowieka (około 16 lat) w opasce „RGO”, który kilkakrotnie przystawał koło mojego brata. Brat mój był ładnym dzieckiem o pięknych, jasnych, kręconych włosach. W pewnym momencie młody człowiek zapylał brata:
„Chłopczyku, jak ci na imię?”, „Wojtuś” – odpowiedział mój brat. ,,To ty, Wojtuś, nie pójdziesz do cegielni”. A do mojej mamy powiedział, „żeby się niczego nie bała i uważała na jego gesty”. Tak też się stało. Podczas przemarszu przez Skierniewice, młody człowiek szarpnął brata za rękę i wyciągnął go na chodnik. Jednocześnie dał znak swoim dwóm koleżankom, dzięki którym i ja zostałam wyciągnięta z szeregu. Stało się to tak szybko, że, jak wynika z opowiadań Mamusi, nie spostrzegła się jak została bez dzieci. Za chwilę ten sam młody człowiek, idąc koło Mamy, na jednym z zakrętów pociągnął ją za rękę, tak, że w jednej sekundzie znalazła na chodniku wśród mieszkańców miasta. Za chwilę i my byliśmy przy Mamusi.
Młody człowiek nie poprzestał na wyciągnięciu nas z kolumny, ale zaprowadził do swojego mieszkania. Mieszkał z matką i siostrą w Skierniewicach, również wysiedleni z innych stron kraju. Rodzina ta bardzo serdecznie i troskliwie się nami zaopiekowała. Młodym człowiekiem, który uratował mnie i moich najbliższych od dalszej tułaczki był Feliks Puliński, późniejszy kapitan Żeglugi Wielkiej. Po kilku dniach opuściliśmy gościnny dom pp. Pulińskich.
Koniec wojny i wyzwolenie zastały moją Mamę, brata i mnie w Łyszkowicach k. Łowicza u rodziny mojej babci. Tam też odnalazł nas Ojciec. Po zakończeniu wojny i po przebytych przeżyciach, na prośbę Mamy, nie powróciliśmy już na ul. Grójecką 20C.