Sadowski Witold – rozmowa
Witold Sadowski, ur. 1935 r., podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał z rodziną na Mokotowie przy ul. Puławskiej 120. Jego ojciec, Antoni Sadowski, był wykształconym inżynierem i prowadził własny warsztat mechaniczny, dzięki czemu niósł techniczną pomoc powstańcom oraz okolicznej ludności cywilnej. Zginął 22 sierpnia, osierocając trójkę synów. Witold Sadowski z matką z braćmi chronili się najpierw w piwnicach kamienicy, a po zburzeniu domu – w prowizorycznych schronach. 27 września zostali wygnani do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie przewiezieni do Wolbromia. Stamtąd skierowali się pieszo w stronę Warszawy, jednak, z powodu złego stanu zdrowia Witolda, zatrzymali się w Radomiu, gdzie chłopiec przeszedł operację w prowizorycznym szpitalu. Po pewnym czasie udało im się przedostać do rodziny w Piasecznie, gdzie doczekali końca wojny. Rozmowa z Panem Witoldem została przeprowadzona w Muzeum Dulag 121 w 2019 roku.
W czasie, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, mieszkał Pan przy ulicy Puławskiej 120?
Tak z rodzicami – matka Jadwiga z domu Kopczyńska, urodzona w Ciechanowie, ojciec warszawiak, na imię miał Antoni, pięknie grał na mandolinie. Rodzina w Warszawie mieszkała od zawsze. Dziadek urodził się w 1872 roku, moja babcia była od niego starsza, chyba o cztery–pięć lat.
Co najbardziej utkwiło Panu w pamięci z wydarzeń przed wojną i w czasie okupacji?
W czasie okupacji panika panowała w mieście. Jeszcze przed wojną – w latach dwudziestych – mój chrzestny, który miał działki w Legionowie i w Jabłonnie, skłonił mojego ojca i dziadka, żeby kupić tam ziemię i się pobudować. Ojciec tak zrobił. To była na ówczesne czasy taka willa, tysiąc sześćset metrów kwadratowych ogrodu, tam dochodziła kolejka podmiejska ze stacji kolejowej Warszawa Most, kończąca bieg w Jabłonnie. Ona miała mieć przedłużoną trasę do Legionowa, ale nigdy tego nie zrobiono. To była taka jedyna komunikacja. Pamiętam, jak ojciec mnie jako małego dzieciaka niósł na plecach do kolei z Legionowa przy zamku. To było jakoś z półtora, może dwa kilometry. Kiedyś to tam szumiały lasy, były ścieżki, dróżka, którą oświetlał księżyc, bo latarki nie było. Tak to wyglądało jeszcze przed wojną. Nie wiem, jak to Pani oceni, ale znalazłem rocznik statystyczny 1939. Mój ojciec miał dwa motocykle Sokół z koszem, żeby rodzinę wozić, i Harleya czy Cendapa, jakiś angielski motor 250 centymetrów, taką solówkę. W ówczesnym czasie, jak podaje ten rocznik statystyczny, w Polsce było zarejestrowanych tylko 12 tysięcy motocykli, z czego dwa miał mój tata.
Chce Pan powiedzieć, że dobrze mu się powodziło?
Pochodził z biednej rodziny. Z zawodu był mechanikiem. Skończył szkołę Wallenberga. Po wojnie, gdyby dożył, toby dostał tytuł inżyniera. Jak rodzice się pobrali, mieszkali przy ulicy Litewskiej pod numerem 12, w oficynie. Zaraz za szpitalem dziecięcym, który był tam po wojnie. Rodzice żyli w jednej izdebce, gdzie nie było centralnego. Była tylko kuchnia z kranem z zimną wodą na drugim piętrze. Tak rozpoczęli swoje małżeńskie życie. Jak front szedł we wrześniu1939 roku, to my te wszystkie ataki przeżyliśmy właśnie na Litewskiej. Później Niemcy utworzyli tam taką enklawę niemiecką i zostawili tam tylko mojego dziadka, schorowanego człowieka, i jego drugą żonę, bo moja babcia zmarła na raka 1934 roku, mając jedynie 63 lata. Bardzo zacna kobieta, była nauczycielką. Miała sześcioro dzieci, w tej chwili już żadne nie żyje. Część zginęła w powstaniu. „Dobrobyt” to taki mieli, jak mi opowiadały ciotki, że na tej Litewskiej w pokoiku z kuchnią spali pokotem. Sześcioro ich było i rodzice – to razem ośmioro. Warunki były okropne. Jak szli do kościoła, to jeden od drugiego buty pożyczał. Dziadek prowadził rzemiosło, warsztat mechaniczny – ten warsztat w tej suterenie do dzisiaj istnieje. Później warsztat przejął brat mojego ojca Leon.
Mój ojciec, który – jak wspomniałem – jeszcze przed wojną skończył tę szkołę Wallenberga, w czasie okupacji znalazł sobie lokalizację na Puławskiej 120. Tam założył warsztat. Zajmował się wszelkimi robotami mechanicznymi, gazowymi, spawalniczymi, hydraulicznymi. Zaczynał od jednej sutereny, później rozszerzał działalność na następne sutereny, potem miał park maszynowy, wszystkie urządzenia spawalnicze, gazowe. Był takim człowiekiem, którego nawet Niemcy otaczali jakąś troską. Bo jak była łapanka – ojciec zawsze mnie brał z sobą – to jak dowód sprawdzili, to go puszczali. Były takie sytuacje, że matka truchlała w nocy, bo podjeżdżał jakiś niemiecki samochód. „Majster Sadowski!” – wołali. Matka na to: „Gdzie go zabieracie?!”. „Nie bój się, tylko musi nam coś naprawić, bo awaria jest”. Gdzieś tam zepsuła się czy hydraulika, czy gaz. Potem odwozili ojca.
Tata rozwijał się na tej Puławskiej, żeby być niezależnym od ojca i brata. A że miał do tego talent, był w stanie sobie wszystko tak zorganizować, aby jeszcze pomóc rodzeństwu, szczególnie siostrom. W trakcie wojny to nawet kilogram cukru nauczycielce nosiłem, bo ojciec mi dawał jakąś kaszę, mąkę, cukier czy tłuszcz.
Tak się złożyło, że jeszcze przed Powstaniem tata był namawiany do przeprowadzki pod Warszawę. Między innymi mój wujek wyemigrował do Piaseczna. Czuł pismo nosem, że może coś być źle.
Czy miał Pan rodzeństwo?
Tak miałem dwóch braci – jeden się urodził 2 kwietnia 1938 roku, a następny 17 lutego 1940 roku, czyli moja mama była już w zaawansowanej ciąży, jak wybuchła wojna. On, chociaż najsłabszy zdrowiem, potem był bardzo dobrym sportowcem. Tak jakoś Bóg dał, że ja nawet studia skończyłem i byłem prominentnym człowiekiem.
Byłem najstarszy z rodzeństwa, we wrześniu [1944 roku] skończyłem dziewięć lat. Na ulicy Puławskiej 120 było siedlisko powstańców, było kilka zdobytych samochodów, kilkanaście motocykli. Pamiętam tych biednych chłopaków, trochę starszych ode mnie, co przychodzili. Tata nie był bezpośrednio w armii, ale miał udział w powstaniu, oni korzystali z warsztatu ojca, on im pomagał. Poznał m.in profesora Króla, który później, gdy kończyłem studia na politechnice, był opiekunem mojej rodziny. Pamiętam, jak ojciec mówił mojej mamie: „Jadziu, niech on ze mną chodzi”.
Niemcy np. niszczyli kanalizacje, bombardowali różne obiekty. Ludzie po kilku dniach ukrywania się w piwnicach, wychodzili. Pamiętam, jak na ulicy Puławskiej pełno było takich lejów z fekaliami, bo rury były zbombardowane, to wszystko wylatywało, ubikacje już nie działały. Coś trzeba było z tym zrobić. Ojciec brał żołnierzy z Powstania Warszawskiego czy takich ochotników cywilów, żeby to naprawić, i zaraz: „Bach, bach, bach”. Tamten ranny, tamten zabity i koniec. Wtedy na wspaniały pomysł wpadli powstańcy i mój ojciec. Mieliśmy ponad stu jeńców niemieckich. Wręczyliśmy im łopaty, kilofy, a powstańcy tylko na winklach stali i ich pilnowali. Pamiętam, jak nadlatywały sztukasy bombardujące, to ci Niemcy marynarkami machali i te samoloty odlatywały do góry, bo załogi nie chciały swoich żołnierzy bombardować. A oni musieli odkopać te rury, zakleić je czy zasypać. W każdym razie starano się w miarę możliwości, żeby te upusty i uszczerbki likwidować. Na początku Powstania Warszawskiego jeszcze przez dziesięć dni czy tydzień to mieliśmy wodę w kranie, a później wszystkiego zabrakło.
Czy ktoś jeszcze z rodziny mieszkał przy ulicy Puławskiej?
Był z nami mąż mojej ciotki, czyli mojego ojca siostry. On mieszkał wraz z ciotką na Żoliborzu, ale akurat w momencie wybicia godziny „W” był u nas. Później podjął jednak decyzję, żeby przez Wilanów wydostać się z Warszawy, i mu się to udało. Pamiętam, że jeszcze przed śmiercią mojego taty już go u nas nie było. On się zdecydował iść przez Górny Mokotów w kierunku Wilanowa. Jak mi później po wojnie opowiadał, to czekał do wieczora, leżał w jakimś polu. Jak się już ściemniło, to szedł, myśląc: „Jak zabiją, to zabiją”. Żeby tylko przejść przez linię frontu. Udało mu się ją przekroczyć i iść w kierunku Piaseczna. W jakiś sposób pojechał nawet w swoje rodzinne strony – jego rodzina mieszkała gdzieś koło Płocka. On się tam dostał bardzo okrężną drogą. Przeżył, zmarł na raka w 70. latach.
W niewyjaśnionych okolicznościach zginął drugi brat mojego ojca Józef, który mieszkał na Starym Mieście i tam go powstanie zaskoczyło. Po wojnie się nie odezwał, ale rodzina pytała wszędzie, czy ktoś go nie spotkał. Podobno koło kościoła św. Wojciecha na Wolskiej widziano go po raz ostatni. Mój ojciec też nie wyszedł z powstania. Zginął 22 sierpnia. Pochowano go na naszym podwórku. Ono miało z półtora tysiąca metrów kwadratowych, a jak po powstaniu przyszedłem to było cmentarzysko, grób przy grobie. Tam był, między innymi taki grób pięcioosobowy, gdzie – z leżał mój ojciec, jego kolega i trzy młode kobiety.
W jakich okolicznościach to się stało?
22 sierpnia cały dzień byłem z ojcem na tak zwanej akcji powstańczej, na ulicy Woronicza. Tam była szkoła, to był ostatni trwały posterunek żołnierzy AK, bo za tym punktem – obecnie tam dalej jest stacja metra Warszawa Wilanowska, dawniej Dworzec Południowy kolei dojazdowej – to były tereny takich wiejskich domków z urządzonymi ogrodami. Ludzie korzystali tam z ręcznych pomp, ale Ukraińcy wpadali i poniszczyli to wszystko. Mój ojciec dostał polecenie, by z ekipą – dostał jeszcze dwóch ludzi do pomocy – to naprawiać. Doszliśmy do tego pierwszego posterunku, który się mieścił róg… Gdzieś za Naruszewicza i Woronicza. W każdym razie doszliśmy do tej szkoły, tam nas posterunki powstańcze odprawiły. Powiedziano nam: „Idziecie tylko chyłkiem, między krzakami, bo może być jakiś ostrzał”. Pomagałem ojcu nieść torbę. Było bardzo ciepło, więc miałem na sobie jedynie koszulkę. Naprawiliśmy te pompy. Ludzie w ramach wdzięczności dali nam jakieś owoce, bo mieli tego trochę w ogródkach: gruszki, śliwki, pomidory, cebule. Dla nas to był prawdziwy skarb. Nie mieliśmy w co tego zabrać, to ojciec wziął taki swój kombinezon, rękawy zakasał, zawiązał i ciągnął to za sobą, a ja koszulkę zdjąłem i w nią nasypałem tego. I tak żeśmy szli. Doszliśmy do posterunku Armii Krajowej. To była już ta pierwsza polska linia frontu, przyjęli nas i w ogóle. Jak już szliśmy dalej z tym, to jakaś cisza była. Przestali ostrzeliwać. Słońce świeciło, ładna pogoda, cieplutko i tak wróciliśmy wszyscy.
Jak mój ojciec prowadził działalność gospodarczą, to pieniądze się dla niego nie liczyły, liczyło się trochę tłuszczu, trochę papierosów i trochę wódki. To były takie towary wymienne i ludzie, jak chcieli komuś pomóc, to dawali trochę jedzenia, papierosy czy jakiś mały słoiczek ze smalcem. Sąsiedzi mówili, że u nas to zawsze coś nowego jest. Warszawiacy się różnie zachowywali, bo miałem okazję widzieć, jak eleganckie panie chrupały psinę. Widziałem na własne oczy, jak obdzierały skórę ze swojego psa, żeby kawałek mięsa zjeść. Głód zmusza ludzi do wszystkiego. Taka była sytuacja, że w pierwszych tygodniach okupacji na Mokotowie były nawet jakieś przydziały mleka dla niemowląt. W miejscu, gdzie obecnie jest Warszawianka, ten klub sportowy, były takie działki na skarpie, na Dolnym Mokotowie, i tam ludzie chowali krowy, kozy. Między innymi mój ojciec chował tam dwa świniaki. Jedną świnię zabiliśmy przed powstaniem, podzieliliśmy się z rodziną. Drugiemu już mama nie dała rady donieść jedzenia, stworzenie zaczęło kwiczeć. Całe szczęście, że nie wpadł w ręce Niemców, tylko zabili go powstańcy. Gdzieś pewnie mam jeszcze dokument, który powstańcy wysłali do mamy, że świnię przeznaczyli dla celów szpitala sióstr elżbietanek. Napisali, że jak się szczęśliwie skończy ta wojna, to dadzą nam trzy razy więcej mięsa, niż ten świniak ważył. Tak więc moja mama bardzo się cieszyła, że nie wpadło to w ręce Niemców, tylko że przyniosło jakąś ulgę szpitalowi i pewnie wojsku. Konie też szły na rzeź i chyba na ulicy Pilickiej w piwnicach były przechowywane. Jak się zdążyło zdobyć gdzieś tam na Dolnym Mokotowie jakieś trawy, zielska, to się nosiło tym koniom, które potem pojedynczo zabijano. Innej rady nie było. Tam, generalnie rzecz biorąc, była jakaś ręka niewidka, która pilnowała porządku. Dlatego być może moja mama po śmierci ojca nigdy nie chciała wyjść, chociaż były zrzucane takie kartki, że robią przerwy w oblężeniu Warszawy i można wyjść. Nie wierzyła Niemcom.
Jak ojciec ze mną wrócił, panował spokój. Było cicho, ciepło. Po prostu wyglądało to tak, jakby nie było powstania. Szyby były powybijane w domu, w piwnicy siedzieliśmy, jako dzieci spaliśmy na węglu, koksie. Okropne to było. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze i mieliśmy osobne wejście z bramy. Ojciec powiedział do mamy: „Wiesz co, Jadziu, to może tam w kąciku zrobisz coś do jedzenia”. Do jedzenia to były czasami jakieś zacierki, czasami kartofle. W pierwszej fazie powstania to nawet chleb docierał, bo powstańcy mieli swoje piekarnie, a ponieważ z ojcem się liczyli, to zawsze, jak były bochenki chleba, to przysyłali jeden dla nas. Wiedzieli, że są małe dzieci. No i mama zabrała się do przygotowania jedzenia, ja byłem obok mamy, bo zawsze jej pilnowałem, a ojciec był na tym pierwszym piętrze. Powiedział: „Robi się wieczór”, troszeczkę tam resztkami wody ręce obmył. Ja się cieszyłem, że byłem koło mamy. Był taki kolega ojca z Wileńszczyzny, którego wojna zastała w Warszawie. On był bardzo dobrym pracownikiem. Zapomniałem jego imię… Nazywał się Czerwiński. Teraz w IPN ustaliłem, że to był Piotrek Czerwiński. Ten Piotrek Czerwiński wyszedł na podwórko, dziewczyny go otoczyły, trzy tak blisko stały, przy jednej stał brat. Mój ojciec słyszy, jak oni chichoczą. Mówi do mojej mamy tak: „Wiesz co, Czerwiński tak fajnie tym dziewczynom opowiada, nie będę im przeszkadzał, stanę sobie z boku, trochę się odprężę”. Ludzie chcieli odrobinę tej normalności. Czerwiński opowiada i naraz widzę coś czerwonego, taki żar. Okrążył podwórko i koło naszego domu brnął w tę gromadę ludzi. Wtem łomot niesamowity, drzwi i okna z ramami powyrywało. Mama łapie mnie za rękę: „Chodź, bo nie wiadomo, co z ojcem jest”. Nie mogliśmy otworzyć drzwi na korytarz, w końcu je otworzyłem. Doszliśmy tam. Patrzę, te trupy to się podnoszą, ręce same się składają, nogi się prostują, zginają. Ja mam całą koszulę zalaną krwią. Patrzymy na podwórko, a obok takiego kwiatu bzu leży mój ojciec i już nic nie mówi. Na tyle porządna była służba Armii Krajowej, że natychmiast pięć osób ciężko rannych i mojego ojca na nosze zabrali i zanieśli do szpitala sióstr elżbietanek. Około dwudziestej drugiej już dostaliśmy pocztą pantoflową wiadomość ze szpitala, że mój ojciec nie żyje. Mój brat, ten, którego już nie ma, tak walił głową w ścianę, że wszystkie włosy mu do rana wyszły. Nie wiem, jak to biedna matka przeżywała. Jak to wszystko było, to trudno mi powiedzieć w tej chwili. Generalnie rzecz biorąc, te matki tych ofiar z podwórka, to rozpoznawały ciała po kawałkach piersi, głowy – tak to sortowały. Ojciec jednej z tych dziewczyn był stolarzem. Przez całą noc z desek piwnicznych, drzwiowych robił takie trumny korytka i w takiej trumnie pochowany był między innymi mój tata. Oni się lubili.
Pogrzeb odbył się wczesnym rankiem. Trzeba się było spieszyć, bo zaraz samoloty nadlatywały i znów byłoby nieszczęście. Gdzieś tak po siódmej rano mama mnie wzięła i poszliśmy do tego szpitala sióstr elżbietanek. Jak tam otworzono pomieszczenia, które zresztą stoją do dziś, to ukazała nam się taka trupiarnia. Tam było kilkadziesiąt ciał, dostrzegliśmy tam między innymi naszego ojca. Głowę miał owiniętą w gazetę okupacyjną, ale rozpoznaliśmy go po ubiorze i całej reszcie. Ojciec na tym podwórku stał trochę dalej i jak te odłamki poszły, to całą głowę miał skancerowaną. Czaszka była rozerwana, bo widziałem przy ekshumacji.
Gdy po latach matkę chowałem, nie odszedłem od grobu, aż mi go rozkopali. Pięknie się zachowały szczątki ojca – ciała nie było, został już tylko proszek, ale zachowały się fragmenty paska i ubrania, a także taka buteleczka z informacją, że Antoni Sadowski zakończył życie w izbie przyjęć szpitala sióstr elżbietanek za dwadzieścia dziewiąta wieczorem. Mam po nim tą buteleczkę. Stąd wiem, że to na pewno ciało mojego ojca.
Jeszcze podobno jak go powstańcy nieśli, to mojej mamie przekazano, że miał taką chwilę, że się ocknął i powiedział: „Och, moje dzieci”. W każdym razie widziałem swojego tatę w tej kostnicy w momencie, kiedy był porozrywany. Na pogrzebie był nawet kapelan. Warunki powstańcze. W piwnicy czy w korytarzu jakimś były wystawione te korytka z ciałami. Króciutko odprawił egzekwie. Wykopano taki dołek na pięć trumien, na 30 cm głęboki. Płytko chowali, bo chodziło tylko o to, żeby epidemii zapobiec.
Ten Piotrek, o którym wspominałem, ten kolega ojca, co razem z nim pracował – w dokumentach mam napisane, że pomocnik ślusarza – jak czytałem w Muzeum Powstania Warszawskiego: „Zginął na Puławskiej 120, mając lat 28”. Z nim wiąże się jeszcze taka historia z samego pogrzebu. Te trumienki były otwarte, później je zabijano takimi poprzecznymi deskami na gwoździki. Okazało się, że on głowy nie ma. Ksiądz za chwilę odprawia egzekwie. Spojrzałem – taki orzech rósł na podwórku – i zobaczyłem, że tam między gałęziami coś wisi. Wie Pani, mężczyzna jeden podszedł, poruszał tym drzewem i dosłownie kilka minut przed pogrzebem na ziemię spadła głowa Piotrka. On tę głowę przeniósł, włożył do tej skrzynki, razem z tym wszystkim. Dziś trudno to wszystko sobie wyobrazić.
Tydzień później większość tych ludzi, którzy byli ranni i leżeli w szpitalu elżbietanek, nie żyła. 22 sierpnia zabili mojego tatę, a 29 samoloty – mimo że budynek był oznaczony czerwonym krzyżem – zbombardowały szpital i zginęło około 200 osób – cywilów i żołnierzy powstania. Do dzisiejszego dnia przy szpitalu jest taka tablica pamiątkowa. Mój ojciec za okupacji bardzo dużo rzeczy robił w tym szpitalu. Tak to zakończyło się biedakowi to jego życie w wieku 36 lat. Jak patrzę na jego osiągnięcia, to jestem z niego dumny. Ten człowiek z niczego doszedł do tego, że miał piękną maszynerię i – jak mnie mama później przekazywała – w czasie okupacji zatrudniał około 19 ludzi na pełnych etatach.
Gdy ojciec zginął, Pańska mama została z trzema synami w Warszawie. Zostaliście jeszcze na Puławskiej?
Zostaliśmy w Warszawie do dnia kapitulacji, nie chcieliśmy posłuchać żadnego nawoływania do opuszczania miasta. Moja mama miała jeszcze kotkę, poza tym to wszystko, co po ojcu zostało – jakieś obrabiarki, inne maszyny. Był plan, że to wszystko sprzedamy, żeby po wojnie mieć na chleb.
Jak doszło do tego, że zostaliście wypędzeni?
16 września skoro świt Niemcy zbombardowali nasz dom, bo przeszkadzał im w obserwacji Dolnego i Górnego Mokotowa. Na przykład przez okno w kuchni mogłem oglądać ulicę Belwederską – choćby jak ciuchcia jechała po ulicy. Kiedyś nie było tam zabudowy jak obecnie. Widziałem tę kolejkę i się cieszyłem, bo dymek z tej kolejki leciał. One jeszcze w latach 70. jeździły do Wilanowa. Drugi odcinek szedł przez Puławską. To ta sama kolejka była. Tylko jedna jechała na trasie: Konstancin-Jeziorna, Wilanów i Warszawa Belweder, a druga: Pyry, wyścigi konne i Warszawa Południowa. Ja tę Warszawę Południową dobrze pamiętam, bo z tej stacji wyjeżdżały pociągi do Nowego Miasta nad Pilicą. Za okupacji była to kolejka żywicielka Warszawy. W tej chwili mały odcinek tej kolejki jest używany jako linia turystyczna, a jeszcze ze 30 lat po wojnie pociągi tam jeździły. Przed powstaniem dwa razy byłem ze swoim stryjem na tak zwanym szmuglu, bo dziecko zawsze dawało trochę taką ochronę.
Myśmy tylko dlatego przeżyli, że – jak mówiła mama – Duch Święty i ojciec nad nami czuwali. „Jadziu, uciekaj z tego domu skoro świt i zabieraj ich stąd”. Byliśmy na podwórku. Jak już wcześniej wspominałem, było to duże podwórko, ludzie więc pokopali na nim takie ziemianki. Można w nich było w kucki siedzieć. Były zrobione z jakichś starych drzwi, jakichś kawałków dachu, wykładzin, blach. W piwnicach byśmy nie przeżyli. Taki traf był, że w tym domu mieszkała także pani Aniceta Cyrankiewicz, taka nauczycielka z prawdziwego powołania, bardzo inteligentna kobieta urodzona w 1890 roku – ja się nią do śmierci opiekowałem. Jej mąż, bo myśmy wtedy razem siedzieli w tych ziemiankach, powiedział: „Anetko, pójdę zobaczyć, czy mieszkanie zamknąłem”. Ludziom w tamtym czasie takie pomysły przychodziły do głowy. Zdążył wyjść, nadleciała eskadra samolotów i zrzuciła bomby. Konstrukcja domów to była kiedyś taka, że więcej było drzewa, dykty niż takich stropów jak teraz, żelbetowych, i to spowodowało, że nie zginął na miejscu. To był trzypiętrowy budynek. On mieszał chyba na drugim piętrze. Nie mógł się jednak wydostać, bo go zasypało, ale jedna ręka i kawałek ciała wystawały. Słyszałem, jak krzyczał. A tu ogień się rozpętał. To były trzy połączone z sobą bomby. Widziałem to nieraz w ogródku, przepraszam, jak te sk… niszczyły tę Warszawę. Taki łańcuszek leciał i zaraz uciekał na Okręcie, żeby załadować następną porcję. Dwie bomby były burzące, jedna zaś zapalająca. I taką na nasz dom zrzucili. Góra domu była rozsypana, ale jeszcze ten człowiek krzyczał. Wysłał oficer czy podoficer AK dwóch żołnierzy. Ci natychmiast zostali ranni, bo jak ten kurz opadał i oni go próbowali wyjąć, to Niemcy jeszcze puścili serię: bach, bach, bach… Ta nauczycielka błagała: „Ratujcie mojego męża”, a on jej na to: „Proszę pani, wojna. Jak mam tych następnych żołnierzy na śmierć i ciężkie rany posłać?! Nie mogę”. Widziałem tego jej męża po śmierci przy odkopywaniu – połowę ciała miał zgrillowaną. Jest pochowany na Powązkach w rodzinnym grobie. To był kapitan wojsk polskich w stanie spoczynku, miał 57 lat. Dobrze mówił po niemiecku.
Byłem też świadkiem takiego wypadku, jak rodzice mojej koleżanki zostali zbombardowani tam, gdzie obecnie jest komenda policji na Malczewskiego, blisko Puławskiej. Wtedy był tam normalny dom mieszkalny. W tamtej okolicy chodziłem do szkoły. Te pierwsze dwie klasy skończyłem na Naruszewicza blisko Puławskiej. Tam była taka willa, po schodkach się wchodziło i w pokojach były urządzone salki do nauki. Nadleciały samoloty i ten dom przy Malczewskiego doszczętnie zbombardowały. Ludzie jedni drugich ratowali.
Ojciec brał mnie wszędzie, jeszcze za okupacji niemieckiej byłem w trzech miejscach po egzekucji ulicznej. Widziałem, jak to się odbywało, i pamiętam, jak do ojca pukali ludzie, walili, żeby ich ratować. Ustawił się rząd kobiet i mężczyzn i tak po kawałku cegły odrzucali, żeby dojść do okienka piwnicznego, żeby powietrze wpuścić. Niestety nim to nastąpiło, cisza, a jak już udało się to przebić, tylko taki puch, taki kłąb kurzu i dymu wyleciał z tej piwnicy. Wyciągnięto na trawnik 107 zwłok ludzkich z tej piwnicy. Miałem taką koleżankę – Marysię czy Zosię, już nie pamiętam jej imienia, ale sobie przypomnę. Jej rodzice zostali wyciągnięci z tej piwnicy. Boże drogi, ja sobie tego nie wyobrażam, co ona czuła. Mieliśmy ostatnio takie spotkanie tych, którzy to wszystko przeżyli, ale została nas już maleńka garsteczka. Ta dziewczyna była tak załamana widokiem swoich nieżyjących już rodziców. Przypomniałem sobie – Wandzia miała chyba na imię. W każdym razie taki incydent przeżyłem i widziałem.
Wraz ze śmiercią męża skończyło się radosne życie pani Cyrankiewicz. Odtąd była ona zdana na moją mamę oraz na nas. Nawet w obozie przejściowym w Pruszkowie była z nami. Ta nauczycielka żyła 78 lat, zmarła 7 października 1966 roku. Jest pochowana z mężem na Powązkach. Ona była dużej tuszy, tęga. Ale była taką świetną kobietą, pomagała nam, dzieciom. Dobrze znała rosyjski. To była polonistka z naprawdę prawdziwego zdarzenia. Jeszcze za jej życia napisałem z nią nekrolog. Zrobiłem jej też takie betonowe nagrobki, bo tam miała dwa rodzinne groby, sfotografowałem, bo ona już nie była w stanie przyjść tych grobów obejrzeć. Ona mi powiedziała, gdzie te nekrologii mam powiesić. To się tak zaczynało: „Świętej pamięci Aniceta Cyrankiewicz, wdowa po kapitanie wojsk polskich…”, i proszę Pani, ja to miałem wszystko wydrukowane i tylko datę miałem wstawić. Do tego ona powiedziała tak: „Witeczku, jak będą mnie nosić na noszach czy później grabarze, to proszę każdemu dać po 100 złotych ze względu na to, że ja ważę, że jestem taka otyła”. Opowiem jeszcze taki incydencik dla rozluźnienia. Moja mama gotowała. Pani Cyrankiewicz, jak jeszcze mogła, to przychodziła do nas na Litewską, gdzie myśmy po wojnie mieszkali 15 lat i trzy miesiące w suterenie, w piwnicy dosłownie. Władza ludowa mojej mamie i dzieciom kazała mieszkać w wilgoci i w grzybie. Wyrwałem tę biedną matkę i uratowałem całą rodzinę przed zaczadzeniem dzięki jakieś opatrzności. Bóg mi dał jakieś łaski. Myśmy Pani Anecie nosili jedzenie, gdy mieszkaliśmy na Litewskiej. Ona mieszkała z jakąś obcą rodziną na Pięknej koło ambasady amerykańskiej. To niedaleko dla młodego chłopaka. Jak ona jeszcze chodziła, to ją prowadziłem do kościoła św. Zbawiciela albo do Łazienek, żeby sobie na ławce posiedziała. Kupiłem jej takie radio bakelitowe. Ona mieszkała w pokoju przejściowym, tam jeszcze obca rodzina mieszkała. Jak ona się cieszyła z tego radia, że miała ze światem jakiś kontakt. Telewizji wtedy – wiadomo – nie było. To jej węgiel nosiłem, to drewno rąbałem, a ona sprawdziła mi lekcje, czy błędów jakichś nie mam. Taka była uczynna. Ja jej się też odwdzięczałem, moja mama ją zapraszała zawsze na te skromne obiady i do kościoła myśmy ją przyprowadzali na msze świętą wieczorną. Na przykład ja przyprowadzałem, a brat odprowadzał. Jak zachorowała, bo ona często chorowała, to mama wezwała lekarza. Mama mi opowiadała, że raz przyszedł lekarz i mówi: „Niech się pani rozbierze, niech pani na tym stołeczku nogę jedną postawi”. Jak ona nogę postawiała, to on, że jak tyle lat żyje, to jeszcze takiej nóżki nie widział. Ona go wygoniła z domu po prostu.
Później już za długo nie pożyła. Mówiła, że nie ma żadnej rodziny, a gdy jej śmierć nastąpiła w szpitalu, zjawił się jakiś pan, który miał klucze do jej mieszkania. Przychodzę tam, bo ona dała mi ten nekrolog. Namówiłem ją, żeby założyła konto w PKO, to w razie czego wezmę tę książeczkę i zadysponuję tymi pieniędzmi na pogrzeb. Przychodzę, a otwiera mi jakiś facet i mówi tak: „Nekrologów nie potrzeba, tego nie potrzeba, po co to zmarłemu”. „Panie kochany, a gdzieś Pan był do tej pory – mówię – jak trzeba było przez 21 lat pomagać?”. A on: „W Łodzi mieszkam, jestem adwokatem”. Jakiś cwaniaczek. To mu powiedziałem: „Proszę pana, wszystko pan sobie może zabrać, ale to radio to symbol mojej dobroci, ja panu tego nie oddam”. A on mówi: „To jest moje radio”. To ja mówiona to: „Jak panu w łeb przywalę albo jak zaraz pana kopnę… Rozbiję to radio – mówię – pan go nie dostanie!”. To on mnie powstrzymał i wyprosił. Wyszedłem i poszedłem po kolegę z klasy. Wchodzimy i mówię: „Proszę pana, mam polecenie, że ma być nekrolog, ma być pogrzeb z mszą świętą, ma być to i to”, i tak dalej. A on na to: „Nie potrzeba, szkoda pieniędzy na to”. Więc ja: „Co takiego!”. Powiedziałem mu takich kilka nieordynarnych zdań. Wie Pani, to radio mi oddał. Bo mu powiedziałem: „Nie wyjdę z tego domu, jak cię tu nie ukatrupię, a tego radia to na pewno nie będziesz słuchał. Bo jak trzeba było przynieść tej zmarłej odbiornik, to żeś nie przyniósł przez tyle lat, cwaniaku. Ja z własnych groszy kupiłem go dla twojej siostry, i to też musiałem się dobrze nachodzić, żeby dostać coś takiego”. Wie Pani, co mi w sprawie pogrzebu jeszcze powiedział: „Nie ma żadnych pieniędzy!”. To ja na to: „Jak to nie ma, przecież jest tam w szafie książeczka PKO”, a on mówi: „Nic”. Miałem zapisany numer, pojechałem od niego na Sienkiewicza, pokazałem dowód, zobaczyli i mówią, że jest tam 5 zł. Wszystko wyjął. Widziałem to ohydztwo człowieka, który był dobrze sytuowany, a przyszedł, choć przez lata nie pomagał. Dlatego powiedziałem do niego: „Teraz to ty będziesz pogrzeb organizował”. Bardzo skromny był ten pogrzeb. Zażądałem, że ma być na Powązkach pochowana i ma być jakaś skromna msza. Przyszło dużo kobiet nauczycielek, ksiądz prowadził nabożeństwo. Z mamą i z bratem byłem na tym pogrzebie. Ksiądz tak ładnie i ciepło ją żegnał, a te kobiety zapytały: „Czy jest tu gdzieś wśród zebranych pan Witold Sadowski?”, czyli ja. Mówię, że jestem. „Bo zmarła to tyle się o panu pozytywnie wyrażała, że pan jej tak zorganizował życie, że nie była głodna, miała ciepło w domu”.
Wiemy już, jak zginął mąż pani Cyrankiewicz. Co się dalej wydarzyło?
Zginęli jeszcze ludzie z takich dwóch domków. Jedna rodzina to nawet z psem, bo to pokrycie zostało zerwane i podmuch taki nastąpił, impet i tak dalej. Zginęli na miejscu, a Bóg dał, że u nas tylko dach zerwało, jak się ten dom walił, i przeżyliśmy. Któregoś razu matka każdego za rękę wzięła i szliśmy z takim aluminiowym baniakiem po wodę. Mama brała ją, żeby dzieciom dać łyk wody. Szliśmy na Naruszewicza 15, ojciec miał tam garaże. Czasem pooglądam tę okolicę, bo teraz to są tam prywatne wille. Wcześniej takie dwa garaże były. Jeden garaż mój ojciec dzierżawił, miał w nim taką składnicę złomu i części użytkowych, jak prowadził tę działalność mechaniczną. W tym garażu hodował też przez całą okupację czy przez część okupacji takie belgijskie duże króliki. Pani wie, że do kiedy ludzie ostatniego dużego królika nie zjedli, to byli bardzo wdzięczni mojemu ojcu, że jest jeszcze kawałek mięsa. Królika można byle trawą nakarmić na ogródku. Parę tygodni nam ich pilnowali.
16 września mama nas przeniosła do tego garażu i zrobiła w nim tak, że mogliśmy tam jakiś czas przebywać. Tych królików już nie było, zostały po nich tylko wspomnienia. Na noc chodziliśmy jednak do willi, bo tam w budynku było cieplej, i do wczesnych godzin rannych siedzieliśmy w piwnicy czy pod schodami. Potem wracaliśmy na swoje miejsce w garażu albo za budynek, gdzie były wykopane takie dołki, bunkry tymczasowe. Prowadziłem tam swoich braci w ten sposób, że ja szedłem pierwszy, podnosiłem klapę, wchodziłem i machałem mamie, że jakiś brat może do mnie lecieć. Przyleciał jeden brat, drugi brat. Któregoś dnia było takie zdarzenie. Kobieta – dozorczyni, tylko nie pamiętam, czy z Puławskiej, gdzie myśmy mieszkali wcześniej, czy z jakiegoś innego domu, ale taka znajoma mojej mamy – miała jedną córkę, 12-letnią. Zapytała mamę: „Pani Sadowska, czy ja mogę z panią do tego dołu wejść?”. „Niech pani wejdzie”. Wiadomo, jedno drugiemu chce pomóc. Jak ta dziewczynka biegła do mnie, to jej odłamek policzek oderwał. Mocno krwawiła i za chwilę zmarła. Mężczyzna jakiś nawet koszulę zdjął, chciał jej głowę owinąć, ale wykrwawiła się i zmarła. To ta kobieta powiedziała do mojej matki: „Jak to się stało, że ten odłamek moją córkę walnął, a nie walnął żadnego z pani synów?! Jedyną córkę!”. Można sobie to różnie interpretować, ale moja mama jej wybaczyła. Powtarzam to czasem z pewną ironią, bo co robi wojna i co robi tragedia, że człowiekowi Pan Bóg wszystko zabiera, człowiek jest zdany na wielką nicość po prostu. Ta kobieta płakała, ale córkę musiała zagrzebać i córki już nie było. Później tak się złożyło, że ta znajomość nam się przydała, bo myśmy ją na trasie wędrówki ku Warszawie, w Radomiu, spotkali.
Proszę mi opowiedzieć, jak zostaliście wypędzeni z Warszawy?
Był taki moment, gdzieś dwie–trzy doby przed kapitulacją. Obszar zajęty przez powstańców się kurczył i mimo że była dosyć mocna linia obrony na Woronicza, to powstańcy nie dali rady go obronić. Naruszewicza była 200 metrów od tej pierwszej linii frontu. Były takie eskapady, że jak myśmy siedzieli w tym dołku, to za parkanem chodzili wachmani w takich okutych butach z psami i tylko mówili: „Gute”, „Polnische Banditen”. Pamiętam te słowa, jak je mówili z taką butą. Moja mama wtedy nas pocieszała: „Dzieci kochane, jeszcze dzień, jeszcze dwa i my stąd uciekamy”. Niemcy się bali wejść, szczególnie w nocy się wycofywali. Dzień czy dwa przed opuszczeniem tego Mokotowa, byliśmy już bardzo zdezorientowani i bez jedzenia. Starsi się pochowali, a dzieci, wiadomo, biegały. I naraz pojawia się chłopak – nie zapomnę go, bo był mojego wzrostu, może nieco wyższy, miał owinięty taśmami hełm, biało-czerwoną opaskę – i mówi: „Dzieci, chodźcie tutaj. Jedliście coś?”. Ja mówię: „Żołnierzu, nic nie jedliśmy”. „A gdzie są wasze mamy?”. „No gdzieś tam się pochowały pod schodami czy gdzieś”. „To zawołajcie”. Wyszły ze dwie kobiety, patrzą się na tego żołnierza, a on je pyta: „Macie coś?”. One, że nic nie mamy. On na to: „Dobrze, to wam przyniosę trochę wody i jedzenia”. I przyniósł nam w torebce trochę ziarna z jakichś paczek, które zrzucali żołnierze Ludowego Wojska Polskiego. Bez spadochronów worek ziarna zrzucali i jak się nie rozsypało wszystko, to ludzie zbierali. On to przyniósł i trochę wody i mówi: „Tu się pali, tam się pali, to weźcie w jakąś menażkę, zagotujcie w wodzie te ziarna i dajcie dzieciom jeść”. Taką kolację dostaliśmy, jak dla jakichś kurczaków. Najważniejsze, że czuliśmy, że mamy coś w brzuchu. Zagajam tego żołnierza: „Żołnierzu, tu Niemcy wszędzie są…”. A to chłopaczysko mówi tak: „Póki ja tu jestem, to żaden szkop tu nie wejdzie”. Taka była wiara, to było niesamowite! W każdym razie będę całe życie modlił się za tego chłopaka, bo nie wiem, czy on żyje, czy w ogóle przeżył powstanie.
Był też inny incydent poprzedzający ten, zaraz Pani opowiem. Siedzieliśmy w tych wykopkach ze dwie noce. Młody chłopak, który znał moją mamę, pyta: „Pani Sadowska, ma pani trochę wody dla dzieci?”. „Nie mam nic”. „To ja pani przyniosę”. Skądś ten chłopak miał miski. Mama mówi do niego: „Synu, patrz, samoloty lecą. Schowaj się”, a on wywija tą bańką i mówi: „Ja się szkopów nie boję”. Wie Pani, przyniósł nam wody ten dzieciak, ale później go zabili.
Drugi incydent, jak żeśmy się wycofywali, to jeszcze moja mama zauważyła, że część piwnic nie była zawalona tak do cna, tylko stropy nad nimi wisiały tak gdzieś do połowy, że dorosły człowiek przez okienko nie wślizgnąłby się, ale dziecko mogło. Matka mnie wykorzystała do tego, żebym tam wszedł. Dwa razy tam wchodziłem, ponieważ wszystkie ubranka, bielizna były wyniesione do piwnicy. Jak już się wszystko zawaliło, to myśmy nie mieli nic na zmianę. To mama mówi: „Idź. Wiesz, gdzie jest nasza piwnica. Wyszarp tam coś. Co wyciągniesz, podawaj mi przez okienko, to będę miała w co was ubrać”. Raz mi się udało, to idę z mamą na drugi raz, a tu samoloty, trzy sztukasy, bo one takim kluczem latały. I tak na mnie spoglądają z niskiego pułapu – dwóch ich tam siedziało. Zakręcili i prosto na mnie i na mamę. Mama mówi: „Kładźmy się”, i my się położyliśmy. Obok był taki parkan drewniany i nad nami kule po tym parkanie przeszły. Strzelali do dziecka i do matki, bandyci. O Jezusie kochany, słabo mi się jako dziecku zrobiło.
Później zapadła ostateczna decyzja mojej mamy, że się wycofujemy w głąb powstańczej Warszawy, a powstańcza Warszawa to wówczas mniej więcej do Belgijskiej sięgała. Belgijska była już w rękach niemieckich, ale jeszcze Szustra było całkowicie pod kontrolą powstańców – od Puławskiej do alei Niepodległości. My, wycofując się przez ogród przy kościele na Puławskiej, wylądowaliśmy na Szustra 54. Po wojnie ulica ta nazywała się Dąbrowskiego. Tam byliśmy do ostatniego momentu, do wypędzenia nas z Warszawy. Ludzi to tam było mnóstwo. To była taka dwupiętrowa willa, ona nadal istnieje. Ile tam ludzi naupychanych było! Taki dowódca przyszedł do tej piwnicy i mówi: „Proszę państwa, kto z państwa jest w stanie nosić jeszcze broń? Atakują nas czołgi i potrzeba stawić opór na ulicy Puławskiej. Proszę o wsparcie, bo już mamy tylko niewielki obszar ulic i zaraz będzie po powstaniu na Mokotowie”. Pani wie, że było kilku ludzi, co poszło. Nad ranem znów przyszedł i mówi: „Słuchajcie, to są ludzie, którzy są ciężko poranieni, pozwólcie im, żeby wśród swoich umierali”. Pani wie, co to było? To był płacz, szloch i tak dalej, a niektórzy to prosili, żeby ich dobić, bo mieli porozrywane klatki piersiowe. U jednego widziałem, jak na jednej żyłce ręka zwisała. Tam było coś takiego, czego się nie da opowiedzieć.
Przychodzi ten 27 września. W godzinach przedpołudniowych taka cisza i naraz słychać: „Raus Banditen!”. Wchodzą do tej piwnicy. Nie wiem, czy widzieli, że tam jest dużo kobiet z dziećmi i tak dalej. Niektórzy Niemcy byli normalnymi ludźmi. Wypędzają nas przed budynek. Patrzę, a ulicą Szustra w kierunku alei Niepodległości pędzą taki tabun kilkudziesięciu powstańców, kobiet i mężczyzn. Oni mieli na głowach ręce założone i takim szybszym krokiem szli pod bronią. Stoimy na chodniku. Tam leży rozerwana kobieta, a obok niej taka chusta wełniana. Moja mama widzi, że niezakrwawiona, bierze tę chustę i mówi: „Dzieci, będę miała was czym przykryć, bo nie mam czym”. Cały dzień nas prowadzili mniej więcej. Wyprowadzili nas z Szustra, a później pędzili w stronę dzisiejszej telewizji, potem na prawo gdzieś, tak żeśmy przeszli w kierunku na Włochy do stacji kolejowej. We Włochach na stacji kolejowej czekaliśmy pod obstawą esesmanów. Załadowali nas do tych węglarek i przywieźli tu, do Pruszkowa. Jeszcze widziałem, jak strzelali do ludzi, którzy próbowali po wodę się oddalić czy coś innego. Żartów nie było. Miejscowi rzucali w naszą stronę jabłkami, wystawiali kubły z wodą, jak żeśmy szli, żeby się tam napić. Taki moment był, że przychodzi esesman z wilczurem, bierze mnie, jeszcze brata mojego i jakąś dziewczynkę. Moja matka płacze, a on po polsku mówi: „Uspokój się, ja ci dzieci nie zabiorę”. Zaprowadził nas przy samym dworcu do takiego kiosku, gdzie sprzedawano coś à la pieczywo, bo Włochy nie były objęte powstaniem. On tam wchodzi, rozsuwa taką zasłonkę i z takim talerzem bierze to, a ekspedientka robi awanturę… On mówi: „Spokój! Dzieci, bierzcie sobie, bo tam, gdzie was wiozą, nic nie będziecie mieli”. Myśmy więc sobie coś pobrali. On przychodzi z nami do naszej matki i mówi: „Widzisz, nie zabrałem ci dzieci, masz”. To był takie epizody.
Jak nas przywieźli, to akurat znaleźliśmy się z tą panią nauczycielką i tak Pan Bóg dał, że jest mi ciężko powiedzieć, ile byliśmy czasu tutaj. Trwało to około dwóch tygodni, bo pamiętam, jak chodziłem na jakieś odwszalnie, jakieś mycie. Mama nas prowadziła tu w obozie. Myśmy tu siedzieli i jeden drugiemu zabijał wszy, masę ran mieliśmy. Jak się koszulę zdjęło, pełno było jakichś łażących robaków. Do dziś pamiętam, jak to się paznokciem brało, tylko pyk, pyk, i zabijało się te wszy. Za chwilę wzięli ubrania do jakiejś parówki, wyparzali. Potem myśmy się w to ubierali i za dwie godziny byliśmy znów oblężeni tym. Latałem pod parkanem, tylko nie wiem, z której strony. Taki furman przywoził na teren obozu małymi konikami beczkę z zupą na przykład. Jakiś kapuśniak czy coś takiego, taka woda po prostu. Nie wiem, mieliśmy jakąś menażkę, chyba jedną łyżkę – wie Pani, takie aluminiaki – i tak każdy z nas po kilka łyżek tego zjadł. To było wszystko. A wokół obozu za drutami kolczastymi to bardzo często jeździli tacy skośnoocy, to była pewnie ta armia Własowa, tych, którzy poszli z Niemcami na współpracę. Oni wozili takie wielkie pajdy czarnego chleba, ale tak czarnego, że dziś nikt by tego nie chciał nawet tknąć ani zjeść. Oni widzieli, jak myśmy podchodzili do parkanów i ręce wyciągaliśmy, to jak mieli ochotę, to rzucili jedną czy dwie pajdy tego chleba. Myśmy z młodszym bratem to zbierali i lecieliśmy do mamy, żeby nam coś na kolację mogła dać.
W międzyczasie spotkaliśmy chrzestnego mojego młodszego brata. Był to krawiec, który dwa domy dalej prowadził punkt krawiecki, nawet mi do komunii strój szył – jeszcze dwa miesiące przed wybuchem powstania byłem u Pierwszej Komunii w kościele Świętego Michała. Tak się złożyło, że on był rozdzielony z żoną i synem.
Kiedy was wywieziono z Pruszkowa?
Moja mama zabiegała, żeby się dostać do odpowiedniego transportu. Była to kobieta, która może miała mało inicjatyw w sobie, ale była bardzo dobrą matką i taką skromną osobą.
Jak Pańska mama zabiegała, żeby was wywieziono z obozu? Dokąd was wywieziono?
Zabiegała u władz hitlerowskich. Wywieziono nas pociągiem dla kobiet z dziećmi, starców i chorych. To było gdzieś, moim zdaniem, w drugiej połowie października. Wieziono nas tymi otwartymi lorami, węglarkami, dwa do trzech dni. Byliśmy ładowani do tych wagonów na peronie. Nie wiem, czy to było w obozie, czy na zewnątrz tego obozu. Hitlerowcy, ci nasi oprawcy, zachowali się już jakoś względnie. Jak podstawili ten pociąg – oczywiście nie osobowy, tylko węglarki – to pojawiły się pojemniki z mlekiem kondensowanym, owoce i jakieś kruche ciasteczka w opakowaniach. Byli też panowie w mundurach ze Szwajcarii, Szwecji. To był międzynarodowy Czerwony Krzyż, który każdemu dziecku wręczał puszkę mleka, jakieś jedno czy dwa owoce, jedno czy dwa opakowania jakichś słodyczy. Transport został rozładowany w Wolbromiu, dokąd dojechaliśmy po co najmniej dwóch dobach. Tam otworzyli klapy i kazali nam się wynosić. Mogliśmy tam zostać nie dłużej niż dwa dni. Myśmy szli w kierunku ukochanej Warszawy, ale nim do niej doszliśmy, to byliśmy między innymi w Jędrzejowie, w Skarżysku-Kamiennej, później w Radomiu. W tym Radomiu przeżyłem wielką tragedię, która miała się zakończyć moją śmiercią.
Moja mama cały czas szukała rodziny, nie mogła jednak adresu zdobyć i tak żeśmy się borykali po tych RGO. Mojemu najmłodszemu bratu uszy zaczęły gnić, drugi – ten, co nie żyje – włosy wszystkie stracił, a mi, nie wiadomo dlaczego, z uszu zaczęła lecieć ropa, poza tym jakieś krosty wyszły. Jak mnie później Niemcy oddzielili, bo się bali chorób zakaźnych, to się okazało, że mam szkarlatynę, zapalenie płuc, ucha środkowego i coś jeszcze. Odesłali mnie na przedmieścia Radomia. Gdzieś na Zielonej w barakach był szpital dla ludzi takich jak my, których los już zupełnie pognębił, i dla miejscowych. Jak już mnie w tym szpitalu osadzono, to słyszałem, że przywożą ze wsi miejscowych masę ludzi chorych na dur brzuszny. Myśmy wszyscy leżeli na podłodze na słomianych posłaniach. Wezwali moją mamę i mówią, że jeśli nie mi zrobią operacji, to i tak nie przeżyję. Trzeba robić operację. To była druga połowa grudnia i zbliżała się ofensywa wojsk sowieckich z przyczółka warecko-magnuszewskiego, kiedy zrobiono mi tę operację. Nie było żadnej penicyliny, tylko dreny mi zakładali i taka śmierdząca maź aż na brzuch mi spływała. Moja matka płakała, ksiądz mnie pocieszał, ze dwa razy nakładał mi oleje święte – raz przed operacją, a drugi jak już się obudziłem. Mama miała mnie zabierać, bo przyszło takie polecenie w związku ze zbliżającym się frontem. Matka mówi tak: „Co ja z tym dzieciakiem zrobię?”. Zakonnica, która w tym szpitalu pracowała, powiedziała jej: „Co pani płacze. Ma pani jeszcze dwóch synów. Ten to będzie żył trzy do pięciu dni”. A ja żyję już 80 lat. Moja matka była na tyle jeszcze przytomna, że tego samego dnia, wychodząc ze szpitala, zapytała: „Jak ja go zabiorę?”. To siostra zakonna urwała taki kawałek materiału, kocyka czy derki, mama mnie tak owinęła nim, przerzuciła przez ramię i poszła po resztę dzieci do RGO, bo tam jacyś obcy ludzie pilnowali tych moich braci.
Wyszła ze mną i na ulicy – tylko nie wiem, czy jak mnie niosła ze szpitala, czy później – zaczepiła moją mamę jakaś kobieta i zapytała: „Czy pani jest panią Sadowską?”. „Tak”. „A miała pani męża Antoniego, mieszkaliście na Puławskiej?”. „Tak”. „A mąż nie żyje?”. Mama na to: „Tak”. „To – mówi – mam tutaj taki namiar na pani męża brata, który mieszka w tej chwili w Piasecznie z rodziną i błaga ludzi, którym kartki rozdaje, że jakby spotkali gdzieś na tych drogach matkę z dziećmi, panią Sadowską, to żeby dać jej ten adres, żeby wszystko robiła, żeby dotrzeć do tego Piaseczna, bo wtedy jakoś sobie wszyscy poradzą”. Matka nabrała takiej energii, bo co miała ze mną zrobić. Na tych deskach położyć? Wychodzimy więc na takie rondo na drogę, która z Radomia na Grójec prowadzi. Jedzie niemiecki samochód – opel ciężarowy. Niemcy się zatrzymali. Oni pewnie czuli już koniec wojny. Jeden z tych Niemców wyskoczył i po polsku matkę zapytał: „Czego ty potrzebujesz?”. Matka wytłumaczyła, że do Piaseczna musi dotrzeć. Ten wszedł do kabiny do tego drugiego, który kierował autem, a on odpowiedział: „My jedziemy do Grójca, a dalej na Warszawę, nie do Piaseczna”, a do Piaseczna było jeszcze trochę. „Jedziemy po amunicję”, bo już pociągi, które szły z Radomia do Warszawy, były ostrzeliwane z przyczółka warecko-magnuszewskiego i Niemcy się bali. Jeszcze szosa to była oddalona parę kilometrów od tej linii frontu i to tą szosą wozy wojskowe wszystko woziły. Powiedział: „To ja cię mogę zabrać do Grójca. Dalej sobie jakoś tam poradzicie, wypuszczę was dwa-trzy kilometry przed centrum miasta, żeby nikt nie widział, że was wiozłem”. Załadowali nas na platformę. Tam były takie skrzynie z klapami na amunicję. Jak oni jechali, to mieli tylko takie małe punkciki świetlne bez reflektorów, ale ruchu nie było, była noc i on jakoś wszystko widział. Nie wiem, czy nie było jakiejś poświaty śniegowej. Powiedział: „Dalej my już was nie możemy wieźć, ale tu się zaczynają chałupy. Idźcie po chałupach, może gdzieś was przyjmą”. I rzeczywiście, może nie w pierwszej, nie w drugiej chałupie, dopiero gdzieś dalej jakieś małżeństwo nas przygarnęło. Na werandzie mieli przygotowaną słomę. Do domu nas nie wpuścili, tylko na tej werandzie nas położyli, bo myśmy byli strasznie zarobaczeni. Na drugi dzień kobieta ugotowała sagan wody, dała banię, żeby nas mama obmyła, i poleciała po sąsiadach, żeby jakieś ciuszki zebrać – jakieś majtki, skarpetki, koszulki. Byli bardzo mili, nie wygonili nas. Mąż gospodyni dostał jakieś informacje, że kolejarze uruchomią kolejkę wąskotorową do Piaseczna. Niemcy dali zezwolenie. To musiała być Wigilia Bożego Narodzenia, bo oni trochę jeszcze świętowali nawet na froncie.
Ten pociąg był już dobrze po dwunastej. Zaprowadzili nas, mnie wzięli na ręce. To były i takie węglarki, i takie dwa wagoniki pasażerskie, a reszta to były częściowo zakryte, częściowo niezakryte wagony. W tej kolejce były też takie towarowe wagony. Nie było węgla, to mężczyźni, którzy tam jechali, bo jechało kilkaset osób, wyrywali drzewa z sadów i rąbali, żeby para była w lokomotywie. Ta lokomotywa sikała na nas wodą, ale jechała do tego Piaseczna. To jest odległość około 20 km między Grójcem a Piasecznem przez te pola i Tarczyn. Jak on już opóźniony przyjechał o trzeciej nad ranem, to Niemcy zdrętwieli. Wyszła granatowa policja, bo z tych wagoników wysypało się kilkaset osób. Tam byli wszyscy warszawiacy, którzy chcieli być jak najbliżej Warszawy i wracali z tej wojennej wędrówki ludów. Granatowa policja nie puściła nikogo. Oddzieliła tłum sznurkiem. Nie wiedzieli, co z nami zrobić, to powiedzieli, że dają nam trzy godziny, żeby się rozejść, bo jest godzina policyjna. Po trzech godzinach będą chodzić i strzelać do wałęsających się po ulicach ludzi.
Myśmy wiedzieli, że brat ojca mieszka w jednorodzinnym domku gdzieś nad rzeczką, że wynajmuje połowę tego domku z rodziną. Idziemy. Tylko gwiazdy, księżyc i jego blask na śniegu oświetlały nam drogę. Patrzymy, jest numer tego domu, ale – wie Pani – te wszystkie domy miały zamknięte okiennice. My tam zapukaliśmy i usłyszeliśmy szept starszej kobiety, teściowej mojego stryja: „Leon, chyba Jadwiga z dziećmi jest. Otwieraj…”. Zaczęli otwierać. Oni też na werandzie mieli już przygotowane jakieś posłanie, jakieś siano, kawał lnianego materiału. Jakimiś ciuchami nas nakryli i na drugi dzień nas umyli i zadbali o nas najlepiej, jak mogli. Mama powiedziała im, że ze mną jest bardzo ciężko. Stryj znał jakąś pielęgniarkę, która pracowała w służbie zdrowia, w tych niemieckich punktach opatrunkowych. I ona, bidulka, przychodziła do mnie po zakończonym dyżurze i zmieniała mi opatrunki. A mnie w nocy spotkała mnie taka radocha, że przyszedł do mnie ojciec i ten pan Piotrek. Jedni mówią, że miałem gorączkę, że mi się śniło, ale to nie była gorączka. Już wcześniej w klasztorze rozmawiałem z zakonnikami – to po prostu był cud Boski, że mój ojciec uzyskał zgodę w niebie. Przyszedł do mnie. Widzę, że stoi z tym kolegą, promieniuje od nich taka poświata, więc wyciągam ręce, a ojciec – bo to była taka rozmowa między nami – mówi: „Syneczku, nie dotykaj mnie, bo ja już do tego świata nie należę”. To się cofnąłem. On się zaczął nade mną nachylać i mówić: „Ja zginąłem, ale ty będziesz żył”. Ta postać nade mną utrzymywała się jeszcze jakiś czas i potem to wszystko się rozpłynęło.
Codziennie lepiej się czułem i nawet 17 stycznia prosiłem mamę, żeby mi pokazała żołnierzy w czołgach, którzy wkroczyli do Piaseczna. Matula wzięła mnie na plecy z tą starszą panią, teściową stryja, i wyszliśmy na rynek piaseczyński. Stały cztery czołgi Ludowego Wojska Polskiego. Dla mnie to coś niesamowitego było. Widziałem, jak ktoś wyrwał z domu kwiatuszek i niósł tym żołnierzom, a oni mówią: „My nic nie chcemy, tylko gorącej wody!”. Kobiety szybko zaczęły się tym zajmować. Oni opowiadali, że pięć dni czekali na rozkaz i siedzieli w tych czołgach w Górze Kalwarii, żeby z impetem ruszyć na Warszawę. W międzyczasie wycofywali się Niemcy. Ludzie się bali, że może będą rozstrzeliwać w domach czy coś. Ktoś powiedział do mego stryja: „Patrz, na rynku już są Sowieci”, po czym się okazało, że to Polacy. Oni mieli jakieś amerykańskie zupy, zeschnięty bekon, suchary. Nam po kawałku dawali. Czekali na rozkaz do uderzenia.
Na wszystkie uroczystości na Mokotowie chodzę, bo mnie bliski jest ten Mokotów. To, co ja tam przeżyłem, do końca życia będę szanował.
Opowiem Pani jeszcze jeden incydent z tego Mokotowa. Jak zmarli mój brat i moja mama, chciałem ustalić tożsamość osób, z którymi zginął mój tata. Poprosiłem księdza o książkę pochówków z 1945 roku i znalazłem dwie dziewczyny, między innymi tą Henię, której ojciec przygotował trumnę dla mojego taty i dla pozostałych. Mama za życia tłumaczyła mi, gdzie ona leżała, ale nie mogłem jej znaleźć. Ona nazywała się Henia Nowicka. Za nią podczas wybuchu stał jej brat, który był o rok czy dwa od niej młodszy. Pani wie, że jej ciało zostało całe poszarpane, a jemu tylko palce u jednej ręki wyrwało i on przeżył. Idę, patrzę – cementowy nagrobek jeszcze z czasu wojny. Nawet jej zdjęcie jest. Wziąłem na Wszystkich Świętych wypaloną lampkę i taki liścik mały tam włożyłem, że „jestem synem Antoniego i Pańska siostra zginęła razem z moim tatą. Chciałbym się poznać”. Za miesiąc mniej więcej miałem propozycję, żeby przyjechać. Oni już po powstaniu nie osiedlili się na Puławskiej, bo nie było gdzie, tylko kupili sobie działkę i zamieszkali w Falenicy. Tam wybudowali dwa potężne domy oraz piękny warsztat i nawet ulica, na której oni mieszkali – teraz już nie żyją – została przemieniona na ulicę Wiórową dlatego, że on swoją pracą odbudował całą Falenicę. Władze Falenicy w ten sposób upamiętniły to. Przyjmowali mnie tam bardzo serdecznie, najważniejsze dla nich było to, że oni nie wiedzieli, w jakich okolicznościach zginęła ich siostra, a ja im to opowiedziałem. Tego brata nie widziałem, bo on pięć czy sześć lat wcześniej zmarł na raka. Już też miał koło siedemdziesiątki. Grób jednej z dziewczyn, która była koleżanką moją i ich siostry, ich dzieci odnowiły, zagospodarowały. Pracują. Ja im zawsze na wszystkie święta składam życzenia i taki kontakt mam z nimi, i cieszę się z tego.