Sławińska Anna Danuta – tłumaczka przy obozowej komisji lekarskiej
Anna Danuta Sławińska, z domu Leśniewska (ur. 1923, zm. 2006) – urodziła się w Wiesbaden, ale mieszkała i wychowywała się w Warszawie w zamożnym inteligenckim domu o dużych tradycjach patriotycznych. W Warszawie ukończyła gimnazjum im. Juliusza Słowackiego i w 1942 r. zdała na tajnych kompletach maturę. Podczas okupacji była łączniczką Alojzego Repuchy ps. „Mirosław”. W 1942 r. zaręczyła się ze Stanisławem Jasterem, ps. „Hel”, który rok później zginął w tragicznych okolicznościach. Podczas Powstania Warszawskiego pracowała jako sanitariuszka w punkcie sanitarnym w Szpitalu Zakaźnym św. Stanisława na Woli, skąd 12 sierpnia dotarła do obozu przejściowego w Pruszkowie. Między 2 września 1944 r. a 16 stycznia 1945 r. pracowała tam najpierw jako sanitariuszka, a potem tłumaczka przy komisji lekarskiej. Była jedną z niewielu osób, które w obozie pracowały przez tak długi czas. Okres ten opisała w przejmującej książce „Kiedy kłamstwo było cnotą. Wspomnienia z pracy w obozie przejściowym w Pruszkowie 2 IX 1944 – 16 I 1944″ . Po wojnie studiowała w Szkole Głównej Handlowej. W 1946 r. wyszła za mąż za Kazimierza Sławińskiego, oficera – lotnika, z którym miała syna Marcina i córkę Bożenę. Od 1960 r. oprowadzała wycieczki po Pałacu na Wodzie w Łazienkach, a następnie, jako licencjonowany przewodnik PTTK po Warszawie.
Sylwetka
Praca w obozie Dulag 121
Anna Danuta Sławińska zdecydowała się wrócić na teren obozu i zaangażować w pomoc wypędzonym 2 września 1944 roku, kiedy dotarła do niej karteczka z prośbą o pomoc, którą z Pruszkowa przekazali pp. Królikowscy – znajomi jej ojca, Władysława Leśniewskiego. Udało jej się przedostać na teren obozu i zdobyć dokumenty pozwalające na swobodne poruszanie się po nim i opuszczanie jego terenu. Dokument ten poświadczał również, że jest członkiem polskiego personelu pomocniczego, którego pracę tak charakteryzowała w niepublikowanym maszynopisie:
Nasz personel pomocniczy zgodnie ze swą nazwą też został powołany dla umożliwienia niemieckiemu personelowi sprostania zadania, które bez naszego udziału nie dałoby się zrealizować, ale było to oparte na nieco inny zasadach [niż w przypadku jeńców sowieckich – dop. Red.] . Nie byliśmy jeńcami i nie podlegaliśmy rozkazom. Pracowaliśmy dobrowolnie. Był szereg rzeczy, które podlegały zakazom, ale nasze obowiązki stanowiły dla nas rodzj przywileju. Mieliśmy i mogliśmy pomagać naszym, Polakom. Ułatwiając Niemcom ich zadanie równocześnie łagodziliśmy cierpienia swoich i mieliśmy tysiące okazji przeciwstawienia się Niemcom potajemnie i nieraz otwarcie. Oszukując, perswadując i prosząc. Po niedługim czasie okazało się, że wśród Niemców z Wehrmachtu mamy dość licznych sojuszników różnego rodzaju. Z czasem ich liczba rosła.
W trakcie pierwszych dni pracy pomagała wypędzonym, opatrując rany, nosząc wodę i dodając otuchy przybyłym, a także asystując przy odjeżdżających transportach. Wkrótce podjęła pracę w hali nr 2, tzw. baraku szpitalnym, gdzie od 12 sierpnia 1944 r. urzędowała niemiecka Komisja Lekarska. Jej zadaniem była weryfikacja osób ciężko chorych i rannych przeznaczonych do zwolnienia z obozu. Trafiali oni do któregoś z okolicznych szpitali, m.in do szpitali w Tworkach i na Wrzesinie. Zadaniem polskiego personelu było, obok udzielania podstawowej opieki medycznej, tłumaczenie słów Polaków stających przed komisją, a często także przedstawianie ich przypadku niemieckim lekarzom. Osoby „zweryfikowane” – uznane za ciężko chore lub ranne, wpisywane były na listę osób przeznaczonych do zwolnienia, a następnie wyprowadzane do znajdujących się poza obozem szpitali. Pierwsze dni pracy na „dwójce” Anna Sławińska wspominała jako okres nauki:
Jestem rzeczywiście zbyt „zielona”, żeby efektywnie zacząć działać na dwójce, ale czuję, że jeszcze dzień lub dwa i będę wiedziała co i jak. Każde pięć minut spędzone w pobliżu stołu komisyjnego przynosi ogromną korzyść, dodaje coś do mojej wiedzy. Tłok, tłum, rwetes, płacz dziecka, jakieś kobiety kłócą się z jazgotem o miejsce w kolejce do lekarza. Zgarbiony mężczyzna w długim palcie coś jękliwie tłumaczy, opiera się rękami o stół komisyjny. Długo rozprawia, pokazując kolejno wszystkie części ciała, i powtarza słowo „boli” we wszelkich tonacjach.
Dobra znajomość języka niemieckiego umożliwiała Annie Sławińskiej sprawną pracę i z czasem udało jej się zyskać zaufanie pracujących w komisji niemieckich lekarzy. Jej przewodniczącym był stabstarzt dr Adolf König – wedle relacji Leśniewskiej najbardziej przychylnie nastawiony do Polaków członek komisji, jego zastępcą dr Peter Klenner, a w późniejszym okresie do jej składu dołączali kolejni lekarze, m.in. Klönner, Kulling i Weigel. Dobre stosunki z lekarzami z Wehrmachtu, choć przybywającym do obozu wypędzonym mogło wydawać się to niestosowne, pozwalały tłumaczkom w skutecznym udzielaniu pomocy. Tłumaczki pomagały wypędzonym przygotować się do stawienia się przed komisją, udzielając rad co do tego jak powinni przedstawić przed nią swój przypadek, a nierzadko także z pomocą makijażu charakteryzując wypędzonych, nadając im „chory wygląd” sugerujący symptomy chorób, których niemieccy lekarze w szczególny sposób się obawiali. Również w trakcie tłumaczenia sanitariuszki, znając realia pracy komisji, mogły na bieżąco reagować na przebieg wypadków, przedstawiając przypadek danej osoby w przyjaznym dla niej świetle. Osoby, które pomyślnie przeszły „weryfikację”, wpisywane były na listy osób przeznaczonych do zwolnienia. Tłumaczki pracujące przy komisji dopisywały do niej osoby szczególnie zagrożone wywózką, a także tworzyły tzw. „lewe listy”, które podsuwały niemieckim lekarzom jako oryginały. Praca na „dwójce”, o czym A. D. Sławińska pisze obszernie we wspomnieniach, wymagała sprytu i szybkiej zdolności do adaptacji do cały czas zmieniających się warunków:
Każda godzina pracy przy stole komisyjnym przynosi coś nowego. Ciągle się czegoś uczę. Chwilami pracuję jak w transie. Nauczyłam się dwóch sposobów szwindlowania, używanych od dawna przy komisji. Oba polegają na systemie zapisu. Wprawdzie jesteśmy już mniej pilnowani przez „kuratorów” z zewnątrz, już nie sterczą nad nami, jak poprzednio, ale są jednak lekarze i żandarmeria w zielonym wagonie, trzeba więc i tak się zdrowo namęczyć, żeby wyszli ci wszyscy, którzy muszą wyjść.
Pierwszy sposób ma zabezpieczać nas przed wpadką przy wciąganiu na listę – z ukrytej kartki lub dokumentu – nazwisk osób, które z jakichś względów nie mogą być w ogóle pokazane niemieckim lekarzom. Metoda polega na tym, że dane z kartki nie są wpisywane w normalnej kolejności na listę. Opuszcza się jedną linijkę i wpisuje w następnej imię i nazwisko osoby stojącej przed komisją. Potem dopiero wstawia się w pominiętą celowo rubrykę imię i nazwisko osoby nieobecnej, po czym wraca się do załatwianej właśnie osoby, spisując z jej dokumentu numer dowodu i wiek. Jeśli siedzący obok Niemiec nie patrzy, wypełnia się analogiczne rubryki o linijkę wyżej i wraca do pacjenta czekającego przed stołem, wstawiając uzgodnioną z lekarzem diagnozę. Błyskawicznie do wolnej rubryki osoby nieobecnej jako rozpoznanie wpisuje się „coś mocnego”. Ten sposób zapisu umożliwia wykręcenie się z kłopotu, jeśli któryś z Niemców zwróci uwagę na niekompletne dane w poprzedniej pozycji. Można wówczas udawać, że powodem tego był pośpiech. Jeśli zastrzeżenia dotyczą tylko diagnozy, burczy się na przykład: „to tamten z gruźlicą” czy coś podobnego. Jeżeli brak konkretnych danych, powiedzmy numeru dowodu, wówczas tłumaczy się tym, że kenkarta została spalona – są różne możliwości wybrnięcia.
Drugi sposób nie nastręcza żadnych trudności w trakcie zapisywania – jest zupełnie bezpieczny. Służy do wyprowadzania w pole tych z zielonego wagonu. Ponieważ najczęściej skreślają z podpisanej przez niemieckiego lekarza listy młodych mężczyzn, poznając po końcówkach imion i nazwisk płeć delikwenta, zmienia się te końcówki. Zamiast wpisywać wyraźnie męskie, pisze się niezbyt czytelnie (pośpiech usprawiedliwia bazgranie) i daje przy nazwiskach żeńskie końcówki. Marian Laskowski staje się Marią Laskowską, która mając lat czterdzieści parę, choruje na nerki, serce, ischias i kamienie żółciowe, więc nie interesuje panów z Arbeitseinsatzu.
Sanitariuszki pomagały także półlegalnymi i nielegalnymi drogami przedostawać się Warszawiakom z hali do hali, szczególnie z hali nr 2 do hali nr 1, do której trafiały osoby oczekujące na transport na teren Generalnego Gubernatorstwa. Poruszanie się między barakami było surowo wzbronione, a część hal Niemcy otoczyli płotem z drutu kolczastego. Aby dostać się do określonej hali, wymagane było podpisane przez niemieckiego żołnierza imienne skierowanie, które sanitariuszki z polskiego personelu pomocniczego podrabiały. W archiwum Sławińskiej zachowało się kilka takich pisanych na świstkach papieru zezwoleń. Poniżej sfałszowane prawdopodobnie przez A. D. Sławińską skierowanie na halę nr 1. Na karteczce widoczne wolne miejsce na wpisanie numeru kenkarty, diagnoza stwierdzająca gruźlicę, potwierdzająca, że osoba, której dotyczy jest niezdolna do pracy (Arbeitunfähig), data 18 września 1944 r. oraz sfałszowany podpis dr. Kullinga.
Na terenie obozu Anna Danuta Sławińska współpracowała z wieloma zasłużonymi sanitariuszkami i tłumaczkami, m.in.: Alicją Tyszkiewicz, Kazimierą Drescher, Janiną Węgier, Janiną Jakubowską, Weroniką Sipowicz czy Julią Bielecką, a także z Erykiem Lipińskim, który pełnił w obozie funkcję noszowego, a w rzeczywistości wyszukiwał i pomagał trafiającym do obozu osobom zasłużonym dla polskiej kultury.
Pod koniec września 1944 roku po kapitulacji Mokotowa, kiedy do obozu zaczęły napływać fale wypędzonych, Sławińska znalazła się w grupie sanitariuszek, które w niemieckiej asyście wyjeżdżały z obozu do Warszawy, aby udzielać pomocy rannym i chorym na miejscu. Wspominała:
Ciężej rannych układamy na noszach, zostaną przewiezieni do szpitala. Zaczyna się zbieranie tobołków. Ludzie, którzy już opuścili swoje mieszkania, teraz opuszczą miasto. Wszystko, co posiadają, mają na własnych plecach lub po prostu na sobie. Przepocone koszule, brudne, porozrywane letnie sukienki, potargane włosy. Twarze warszawiaków z końca września 1944 roku. Dr Janina Węgier i jeszcze kilka osób obchodziły w asyście Niemców piwnice, w tym opuszczone punkty opatrunkowe. Była u elżbietanek i pościągała sporo rannych chłopców, wielu udało się przebrać po cywilnemu, uwolnić ze szmat śmierdzących błotem kanałów, zmienić przegniłe opatrunki.
Największa fala wypędzonych przybyła do obozu po kapitulacji Śródmieścia i podpisaniu układu o zaprzestaniu działań zbrojnych w stolicy. Sławińska kontynuowała swoją pracę na „dwójce”, jako tłumaczka przy komisji lekarskiej. Okres ten wspominała jako najcięższy czas swojej pracy w obozie:
Mimo że w Śródmieściu jest stosunkowo mało rannych, poparzonych i chorych na czerwonkę, nie brakuje jednak przysypanych i wycieńczonych, jak również „ciężko symulujących”, stąd znów mamy trudności z transportem. Brak furmanek opóźnia zwolnienia – na dwójce tworzą się korki. W szpitalach straszliwe przepełnienie, choć dociera tam tylko znikomy procent „pacjentów”. Są dni, kiedy nie wiadomo, gdzie ich kierować. Tworki i Wrzesinek nie przyjmują. Komisja lekarska znowu przeżywa gorący okres.
Na początku październiku udało jej zdobyć zezwolenie pozwalające jej na dołączenie do konwojów jeżdżących do opustoszałej i plądrowanej przez Räumungsstab Warszawy w celu pozyskania dla obozowego ambulatorium leków, narzędzi chirurgicznych i opatrunków. Jedną z obranych lokalizacji były magazyny firmy Zeiss, której w okresie przedwojennym przedstawicielem był Władysław Leśniewski. Jako były pracownik Zeissa ojciec autorki zdobył pozwolenie na wyjazd do Warszawy w celu zabezpieczenie majątku firmy. Poniżej zaświadczenie wydane 3 X 1944 r. Władysławowi Leśniewskiemu, uprawniające do wjazdu do Warszawy w celu zabezpieczenia majątku przedstawicielstwa firmy Zeiss.
W połowie października, kiedy przez obóz przeszła największa fala wysiedlonych, niemieckie władze zaczęły powoli ograniczać działalność obozu. Część wojskowych lekarzy oraz niemieckiego personelu wyjechało z obozu. W tym okresie, począwszy od drugiej połowy października 1944 r. aż do ucieczki Niemców w nocy z 15 na 16 stycznia 1945 r., w obozie przebywało ok. 1000 osób, głównie z łapanek przeprowadzanych na terenie podwarszawskich miejscowości. A. D. Sławińska, która pracowała w obozie do końca, tak podsumowywała zmiany jakie zaszły w funkcjonowaniu Dulag 121:
Zmiany były zasadnicze, a ich wprowadzenie trwało parę tygodni. Na razie czynne były jeszcze – nie licząc kuchni obozowej oraz apteki z „barem”, gdzie gościom wydawano słynny obozowy nektar, tak zwany „Apothekerschnaps” – dwójka ze zbyt obszernym stołem komisji oraz czwórka, której załoga przeszła potem na siódemkę, pozostawioną w końcu jako jedyną czynną halę obozową. Zamknięto ósemkę (oddział chirurgiczny), bo nie było przypadków, które by można leczyć na miejscu. W związku z tym ubyła nam możliwość zakładania, pod okiem i często rękami lekarzy radzieckich, gipsów na zdrowe kończyny. Na internistyczny oddział prowadzony również przez „ruskich” na 2B też nie odsyłano już prawie nikogo. Była jeszcze trzynastka – niewielki, nadający się do zamieszkania budyneczek, który służył za miejsce noclegu robotnikom jeżdżącym codziennie do Warszawy. Zatrudniano ich przy zorganizowanym rabunku (określanym jako Räumung) i, o ile pamiętam, również przy budowie fortyfikacji. Byli to mężczyźni podpadający pod kategorię arbeitseinsatzunfähig, chorzy na choroby weneryczne, gruźlicę itp.
Po październikowych redukcjach i likwidacji wielkich hal obozowych,
gdy na dwójce urzędowała jeszcze komisja lekarska pod przewodnictwem Stabsarzta Königa, nasz personel sanitarny nie przekraczał trzydziestu osób. Nie licząc zatrudnionych w aptece i przy kuchni, było nas nie więcej niż dwadzieścia osób, prawie same kobiety. Określenie „personel sanitarny” jest nieprecyzyjne, bowiem osób z jakimkolwiek wykształceniem medycznym było zaledwie kilka. Myślę tu o ludziach zajmujących się bezpośrednio przetrzymywanymi w obozie, dla których stan zdrowia naszych pensjonariuszy stanowił główny punkt zainteresowania. Myślę tu zarówno o faktycznej opiece medycznej, jak i o stwarzaniu szans wydostania się z obozu doprowadzanym do nas osobom na podstawie diagnozy o niezdolności do pracy.
Przez cały okres pracy w obozie Sławińska mieszkała w rodzinnym domu w Komorowie, skąd codziennie dochodziła do pracy. Obok rodziny – m.in. ojca Władysława Leśniewskiego, wysoko postawionego działacza Delegatury Rządu na kraj, w domu ukrywało się kilkanaście, a w okresie po przymusowym wysiedleniu Warszawy nawet kilkudziesięciu popowstaniowych uciekinierów.
Nasz dom w Komorowie, choć jako lokum dla warszawskiej rodziny wręcz luksusowy, przedstawiał się dość oryginalnie. Piętnastometrowy pokój z weneckim oknem przesłoniętym firanką z winorośli wyposażony był w dwa łóżka, kanapkę, szafę, stolik i parę krzeseł, stanowiąc wymarzone pied a terre dla trzyosobowej rodziny. Jeśli pogoda nie pozwalała korzystać z przedłużenia salonów, którym stawały się alejki prześlicznego ogrodu, można tam było przeczekać nad książką okresy bombardowań, „wsyp” i łapanek. Teraz jednak ten pokój stał się naszym jedynym domem, zrobiło się ciasno. W czasie okupacji na terenie posesji mieszkało (wliczając w to i naszą rodzinę) dwanaście osób, teraz liczba mieszkańców zwiększyła się do 52. Zajęte były wszystkie pomieszczenia włącznie z drwalką, gdzie sypiał przez pewien czas kompozytor Witold Lutosławski, dzieląc wspólne „łoże” z naszym przyjacielem, majstrem murarskim panem Janem Augusiewiczem.
Ostatnią akcją wysiedleńczą zorganizowaną przez niemieckie władze zarządzające obozem była przeprowadzona w pierwszych dniach stycznia 1945 roku łapanka, w ramach której osoby przebywające w podwarszawskich miejscowościach a legitymujące warszawskim meldunkiem, trafiały do pruszkowskiego obozu. W nocy z 15 na 16 stycznia 1944 roku niemieckie oddziały zostały w pośpiechu ewakuowane. Danuta Sławińska bardzo obrazowo opisuje moment, kiedy rankiem 16 stycznia przyszła, jak co dzień, do pracy w dulagu:
Ranek 16 stycznia wstał jasny i przejrzysty – dzień zapowiadał się pogodny. Obóz powitał mnie jeszcze większą pustką niż wczoraj. Na bramie nikogo, dopiero w centrum jacyś żandarmi. Podtykam pod nos któremuś z nich przedłużoną wczoraj przepustkę. Patrzy z roztargnieniem. Mijam jakieś nieznane postacie w skórzanych płaszczach…. Przed wejściem na siódemkę gromadka naszych sióstr. Z daleka widzę ich podniecenie. Pod wpływem strachu, że stało się coś z jeńcami, przyspieszam kroku. Przed barakiem nie widać posta. Koleżanki mają błyszczące oczy i twarze w wypiekach.
Mówią równocześnie:
– Uciekli!
Publikacje Anny Danuty Sławińskiej
Pierwsze notatki Anny Danuty Sławińska do planowanej książki wspomnieniowej dotyczącej pracy w pruszkowskim obozie datują się jeszcze na okres jej pracy w obozie przejściowym w Pruszkowie. W jej archiwum, które przekazała do Muzeum Dulag 121 córka autorki Bożena Sławińska, znajdują się kartki z wynotowanymi nazwiskami i szkicami sytuacji. Aby uzupełnić brakujące informacje podjęła korespondencję m.in. z Alicją Tyszkiewicz, Kazimierą Drescher oraz Karlem Wollfem – żołnierzem Wehrmachtu, który przesłał jej bezcenne fotografie zrobione na terenie obozu. Jednak praca nad wspomnieniami, wielokrotnie przerabianymi i uzupełnianymi, trwała aż do połowy lat 70., kiedy autorka dostała propozycję ich wydania od wydawnictwa PAX. Niestety wydawnictwo nie zdecydowało się ich wówczas wydać, argumentując że ich objętość znacznie przekraczała tę wyznaczoną w umowie. „Kiedy kłamstwo było cnotą. Wspomnienia z pracy w obozie przejściowym w Pruszkowie 2 IX 1944 – 16 I 1945” ukazały się w końcu dopiero w 2006 roku nakładem wydawnictwa Gondwana. W 2015 roku we współpracy i pod patronatem Muzeum Dulag 121 ukazało się drugie wydanie książki, uzupełnione o objaśnienia, indeks osób i dodatkowe materiały ikonograficzne. W tym samym roku ukazały się także wspomnienia autorki poświęconej jej pracy jako sanitariuszki w szpitalu w Szpitalu Zakaźnym św. Stanisława na Woli „Przeżyłam to. Wola 1944”.
Kiedy kłamstwo było cnotą Danuty Sławińskiej są jedyną książką wspomnieniową poświęconą w całości Dulagowi 121 i stanowią najobszerniejsze tego typu świadectwo. Tym cenniejsze, że autorka pracując w Pruszkowie jako tłumaczka przy komisji lekarskiej, miała bezpośredni kontakt zarówno z osobami wysiedlonymi z Warszawy, polskim personelem pomocniczym, jak i z niemieckimi władzami zarządzającymi obozem. Stanowią one jedno z podstawowych źródeł wiedzy o ich działalności oraz wzajemnych między nimi relacji, a także warunków panujących w pruszkowskim obozie. Anna Danuta Sławińska jest również autorką wspomnień dotyczących jej przeżyć podczas walk powstańczych toczonych na Woli Powstania, które ukażą się niebawem.