Studzińska Janina – O powstańczych losach Bolesława Studzińskiego
Prezentowany tekst jest fragmentem pamiętnika Janiny Studzińskiej z domu Trzcińskiej (1895-1986) spisanym w latach 80-tych XX wieku. Na jego kartach autorka uwieczniła wspomnienia dotyczące powstańczych oraz popowstańczych losów swojego męża – Bolesława Studzińskiego. Bolesław Studziński, ur. w 1890 r. w Białopolu, zawarł związek małżeński z Janiną Trzcińską w 1919 roku w Leścach k. Garbowa, gdzie był właścicielem majątku ziemskiego. W 1944 roku przebywał w stolicy na Saskiej Kępie. Wybuch Powstania zastał go jednak po lewobrzeżnej stronie Warszawy, skąd, prawdopodobnie na przełomie sierpnia i września został wypędzony do obozu Dulag 121, a następnie wysłany transportem do Koluszek. Zachowujemy styl i słownictwo teksu zgodne z oryginałem.
A teraz w skrócie Taty przeżycia. Do końca nie mogłam sobie ustalić chronologii pobytu Taty w Warszawie. Zawsze opowiadał jakieś szczegóły, urywki wydarzeń, ale zdaje się, że sam nie potrafił tych wydarzeń ująć w całość, mylił się w kolejności, więc nie dziwcie się, że i ja po tylu latach wiele szczegółów pokręcę. A więc, wyjechawszy 22.VII.44 z Grabowa [prawd. Garbowa – przyp. red.] z p. Broniewskim zamieszkali na Saskiej Kępie u znajomych. Jak te 9 dni do wybuchu Powstania spędzał? Nie wiem. Przypuszczam, że się kontaktował z siostrą Nulą i Jaworskimi, którzy mieszkali na Pięknej, oraz z siostrą Stryjny, która mieszkała na Długiej. Wszędzie tam miał zamelinowane złoto i dolary. U ciotki Nuli zakopali w piwnicy wraz z Nulą i bardzo zaufanym kolegą ciotki z banku. Ubrania i część pieniędzy u Jaworskich, a na Długiej futra, płaszcze, kurtki myśliwskie itp. Z opowiadań Ojca wnioskować by można, że czas spędzał w klubie, Maurycego Potockiego z Jabłonny, na ul. Mazowieckiej 4, gdzie się zbierał hajlajf ziemsko arystokratyczny. Ale i musiał bywać w kawiarniach, bo wspominał o kawiarni „Aktorek”, gdzie zarządzającą była Nesalka, z którą się zaprzyjaźnił. Ale właściwie oprócz znajomości z Nesalką i z innymi znanymi osobami z teatru, to najchętniej wspominał klub. Mieli tam swoją partię brydża i pokera: Gerlicze, Broniewscy, przychodził również Eryk Kurnatowski, ten co był pierwszy raz żonaty z Zamojską z Łochowa i w związku z tym kupił sobie papieski tytuł hrabiowski, a drugi raz żonaty z Żółtowską z Kocka, która dotąd żyje. Mieszkali od samego początku po odbudowie na Myśliwieckiej u ciotki Kamińskiej. […]
Otóż powracając do Taty, to właśnie siedzieli w klubie po obiedzie i grali w pokera, gdy weszła p. Gerliczowa i coś bardzo zaaferowana szepcze mężowi do ucha, a ten ze śmiechem mówi „sensacja”, żona przyszła z wiadomością, że Powstanie wybuchło. A na to Broniewski: „bzdury, chyba ja bym o tym pierwszy wiedział”. I grają nadal. Raptem słychać na ulicy strzelaninę, ale nie przerywają gry, strzelanina na ulicy rzecz powszednia. Wtem wpada portier i coś szepcze do gospodarza klubu. Ten zwraca się do grających, pada jedno słowo – Gestapo. Każden chwyta swoje pieniądze i wpycha w fotele klubowe (Tato akurat był dużo wygrany). Wchodzi kilku SS i po paru słowach szeptem z gospodarzem, wychodzą na zaplecze kuchenne. Gospodarz mówi „Moi panowie – Powstanie – na Mazowieckiej walka, ci SS-mani uciekli kuchennym przejściem na inną ulicę, a wy teraz idźcie do piwnicy i weźcie ze sobą zapasy do jedzenia”. Z tej piwnicy pierwszy wyrwał się Broniewski, mieszkał przy ul. Miodowej i chyba chciał się skontaktować z żoną, no i chyba ze swoimi ludźmi, jako głównodowodzący jednej z organizacji Podziemia. Zaczęłam o Broniewskim, więc opowiem do końca. Dobrnął do Ogrodu Saskiego, tam go zatrzymali nasi Akowcy i nie chcieli przepuścić na Miodową, że tam Niemcy, ale się wylegitymował i poszedł. W mieszkaniu nie zastał żony, natomiast wzięli go Niemcy. Chyba nie zorientowali się kto zacz, bo by go rozstrzelali. Z więzienia wysłali go transportem na zachód. W Katowicach jakoś wyskoczył z wagonu i wszedł do wagonu „Nur fur Deutsche” i bez przeszkód dojechał do Krakowa, gdzie przesiedział Powstanie. Po Powstaniu, już z żoną i dużą grupą ludzi, przeszedł w Zakopanem (chyba) i przez Czechy czy Austrię do Szwajcarii. Za granicą umarł dawno już. Chciał zabrać ze sobą i Lewickiego, ale ten z powodu swej żony (ciotki Zosi) został, gdyż ciotka nie chciała emigrować. Tato natomiast podziemiami, które ciągnęły się pod kamieniami, przedostał się na ul. Traugutta, tam z Psarskim postanowili udać się na Długą do szwagrów Antków. Długie i ciężkie były ich perypetie. Na Długiej dom był pusty i częściowo rozszabrowany, ale chyba coś jeszcze z jadła było. Potem rozstali się z Psarskim i Tato sam się wałęsał. Gdzie? Jak długo? Wiem, że kiedyś wszedł do kościoła przepełnionego, że ksiądz miał kazanie, że wszystkim dał absolucję na godzinę śmierci, że po konsekracji i Agnus Dei odmawiali spowiedź powszechną, po czym wszyscy przystępowali do Komunii św. Znów innym razem wstąpił do szpitala, zwykła kamienica, a na parterze i suterynach pełno rannych. Tato chciał, by mu rękę skaleczoną obmyto zabandażowano. Zaraz przy wejściu przy klatce schodowej spotkał młodą siostrę, która się zaoferowała zaraz rękę opatrzeć, ale tu na miejscu „niech pan tam nie idzie, bo tam jest straszny widok”. A Tato jak to Tato, „niech pani zapali papierosa i odpocznie chwilę”, „chętnie mówi siostra, bo nóg nie czuję”. Tato wsparł się o ścianę, siostra przycupnęła na schodach, zapalili papierosa i zaczęli rozmawiać. Wtem podmuch, huk i ciemność kompletna. Tato był pewien, że nie żyje i jednocześnie zdziwiony, że to się odbyło bez bólu i żadna odmiana, tylko ciemność. W końcu uświadomił sobie, że stoi pod ułamkiem muru, a z kamienicy jedno rumowisko gruzów. Ani jeden jęk, czy wołanie o pomoc. W miejscu gdzie siedziała przed chwilą pielęgniarka – czeluść. Tato wyszedł i poszedł czarny od sadzy. Gdzieś, ktoś go zabrał, aby się umył. Nowy Świat z bocznicami był jeszcze wolny. Spotkał Tato kogoś ze znajomych i ten namówił Tatę, żeby zamieszkał w pensjonacie na Foksal. Tam pani X, która mnie w Podkowie Leśnej nocowała, miała ekskluzywny pensjonat, płatny tylko dolarami. Jadał Tato wtedy regularnie, ale tylko raz na dobę. Na Nowym Świecie była knajpka, gdzie każdy dostawał pełną miskę gorącej zupy z kromką chleba. Nie pamiętam już skąd ten poczciwiec miał zapasy. Chyba ten typowy warszawiak gdzieś jakiś poniemiecki sklep żywnościowy, czy inny magazyn zagarnął. Tam spotykała się cała ludność ze Śródmieścia, oczywiście ta napływowa – bezdomna. Dwa incydenty z tego pobytu na Foksal zapamiętałam: Tato na blacie od bufetu kroił sobie liście tytoniu (skąd je wziął?), a gdy weszła pani X i zgromiła Tatę za brak kultury, że rysuje fornir – Tato przeprosił, choć mocno się zdziwił. Drugi, to jak wybrał się do fryzjera ogolić i ostrzyc. Wychodząc spotkał znajomka i poszli razem. Zaraz za rogiem stał parterowy domek i stary wesoły fryzjer, gdzie Tato chodził się golić. Domek ten przylegał do kilkupiętrowej kamienicy. Towarzysz Taty wyśmiał go, że w takiej dziurze się goli, gdy tymczasem na Nowym Świecie jest piękny zakład i doskonali fryzjerzy. Tato dał się namówić i poszli na Nowy Świat. Gdy wracali, wielka kamienica leżała w gruzach, a z domku i śladu nie zostało. Na Foksalu robiło się coraz goręcej. Broniewska stwierdziła, że póki czas, trzeba wiać. Ponoć ul. Krucza z przyległymi przecznicami jeszcze wolna, ale to nie takie łatwe, trzeba primo dotrzeć do Alei Jerozolimskich, które są pod stałym obstrzałem niemieckim, a secundo przejść przez przekop i barykadę, ale tam ponoć cywilów nie puszczają. W tym przekopie zginął Kizio Rojowski. No ale trzeba próbować, bo Niemcy coraz bliżej. Poszli. Wiem że na Chmielnej też cudem uniknęli śmierci. Wszyscy zawsze szli przylepieni do ścian domów, a przecznice przebiegali chyłkiem. Otóż gdy na Chmielnej usłyszeli świst „Krowy”, padli plackiem w jakiejś bramie i w najbliższej okolicy tylko ta brama została nietknięta. U wylotu Brackiej mieli dużo kłopotów, żeby się wydostać przez Aleje, ale wyszczekana pani Stefa dała sobie radę z oficerem (pewnie miała i odpowiednie papiery, była łączniczką w swej Organizacji). Tato opowiadał, że to było bardzo straszne i że się bał, ale przeszli. Na Kruczej pani Broniewska miała swoich krewnych, ale mieszkanie było puste, tylko trochę żywności w znanych skrytkach. Problem był z wodą, trzeba było między pierwszą a drugą w nocy iść z wiadrem w kolejkę do studni. Z Kruczej to tylko jeden epizod Tato często opowiadał: opodal na Mokotowskiej stał pałacyk Miecia Broniewskiego (może pałacyk ten był własnością kartelu cukrowniczego, którego prezesem był Miecio). Otóż Broniewska wybrała się nocą do tego pałacyku (Mieciów wojna zastała zagranicą) i wróciła obładowana butelkami francuskiego wina, chyba nic innego nie znalazła. Tato wspominał, że takiego Burgunda i Madery w życiu nie pił. Jak długo przebywali na Kruczej? Co robili poza piciem Burgunda – nie wiem. Opowiadał Tato, że raz przemykali się chyłkiem przez jakąś ulicę, po której latało kilka kur. Nagle seria wzdłuż ulicy i jedna kura przewróciła się. Tato oderwał się od ściany i chciał podbiec i podnieść trzepoczącą się jeszcze kurę. Pani Broniewska silnym szarpnięciem za rękę zatrzymała Tatę i krzyknęła „co pan robi?”, „byłby rosół” odpowiada Tato. I znów nowa seria z Kaemu. A pani Broniewska: „byłby rosół, ale z pana”. Tam na Kruczej doszła ich wiadomość że jest rozejm i że cywile mają się zgłosić tam a tam i będą mogli Warszawę opuścić. Tato się zdecydował, a p. Broniewska postanowiła pozostać. Tato całe powstanie przebył, tak jak go w klubie zaskoczyło. A więc jasno-popielaty garnitur letni z angielskiej flaneli, półbuty od Hiszpańskiego, kapelusz Borsalino. Trochę złota gdzieś zaszytego i te banknoty, które owego pamiętnego dnia wygrał. Ani płaszcza, ani nic cieplejszego, a to już wrzesień, zaczynają się chłody. Poszedł Tato na ten plac na zbiórkę, a tam gehenna. Cóż będę opisywać. Pognali ich partiami do Pruszkowa. Starcy, kaleki, chorzy, niemowlęta na wózkach, sankach dziecinnych, ciągnieni przez zdrowych. Tak właśnie ciotka Nula wywiozła swą matkę, stryjenkę Jadwigę, 90 chyba lat i bardzo chora. Tato z ciotką Nulą ani w czasie powstania, ani w Pruszkowie się nie spotkał. W Pruszkowie spędzono ich do hal fabrycznych, gdzie wszystko siedziało i leżało na cemencie. Smród, zaduch, bo żadnych wygód sanitarnych, a mówiąc językiem potocznym – wychodków – nie było. I szła segregacja. Było biuro i SS-mani groźni i lekarze, czy raczej studenci medycyny, bo młodzi – Polacy. Ci w asyście SS badali, gdzie kto się nadaje chorzy, dzieci i starcy powyżej 65 lat, będą odtransportowani do poszczególnych miast. Reszta na roboty ziemne, lub do Rzeszy. Jak długo ten pobyt w Pruszkowie trwał? Nie pamiętam, może 3 dni? Wiem, że raz dziennie przynosili kotły z jedzeniem, do których Tato nawet nie próbował się dostać. Stał, siedział i myślał, czy przeżyje. W pewnej chwili usłyszał głos: „kto jeszcze jest powyżej 65 lat?”. Tato ani drgnął, miał dopiero 55 lat. Wtem podszedł do Taty młody lekarz w białym kitlu i mówi: „Przecież pan ma już przeszło 65 lat, prędzej, bo już zamykają biuro, a mam jeszcze jedno wolne miejsce”. Tato się ocknął i pobiegł kłusem za lekarzem do biura. Przyszedł czas wymarszu w kolejce na dworzec i tam sznur SS-manów, według dokumentów (musiał ten lekarz dać Tacie odpowiedni dowód), wrzeszczeli: „links, albo rechts” i tak został Tato wepchnięty do wagonu bydlęcego. Jak długo jechał? Dość, że przywieźli ich na dworzec w Koluszkach, a stamtąd na rynek, gdzie stały furmanki chłopskie, aby ich porozwozić po wsiach. I znów Opieka Boska. Tato stoi oparty o jakieś drzewko i obserwuje leniwie rozgardiasz, granatowa policja, chłopi chcą zabrać tych, a nie tamtych. Wtem podchodzi do Taty jakiś jegomość, typ oficjalisty dworskiego, może ogrodnik, lub ekonom? I z punktu Tacie proponuje „siadaj pan za mną, nic lepszego tu pan nie wystoisz”. Zaprowadził Tatę do jednokonnej bidki, siedli i pojechali. Był tam Tato przeszło miesiąc. Zawsze twierdził, że nigdzie mu tak dobrze nie było w życiu. Ale nigdy też sobie nie mógł przypomnieć, jak się ta miejscowość nazywała i nazwiska tych dobrych ludzi. Rzeczywiście był to ekonom na małym folwarku, gdzie cały obszar był zasiany koksagizem. To taka roślina, którą Niemcy wynaleźli i z której wyrabiali gumę, czy kauczuk, a guma była Niemcom bardzo potrzebna. Przecież i w Leścach musiał Tato sadzać przez ostatnie dwa lata koksagiz. Domek paroizbowy był otoczony w sadzie murem, wałem kamieni pokrytych gęstwą jeżyn. Co tam Tato robił? Jadł na śniadanie jajecznicę z 12 jaj i świeżym chlebem, potem szedł sobie legnąć i odsapnąć, na obiad dwa talerze rosołu z makaronem, lub pomidorową, potem 2-3 wielkie schaboszczaki i do tego dużo bimbru, a gdy czuł że mu brzucho pęka, szedł do ogrodu legnąć pod jabłonką na kopicy siana potrawiu. Jesień wszak była cudna. Gdy się zdrzemnął i ulżyło mu, szedł pod wał i obrywał granatowe, wielkości naparstka jeżyny, ponoć słodkie, aromatyczne i znów takie jakich nigdy nie jadł. Raz na spółkę z panem X kupili od chłopa byczka, czy jałówkę i zjedli ogromny gar flaków, gęstych, bez zupy. Potem, gdy jałówka się skończyła, kupili wieprzka. Były wspaniałe wyroby i doskonały bimber. Później, nieraz się Tato dziwił, przypominał głody niewoli I wojny i sam stwierdzał, że nie mógł pojąć, ile mógł zjeść, a po paru godzinach od początku to samo i tak mu ten bimber smakował. I tak się to pięknie ciągnęło, aż pewnego dnia, Tato zawiadomił państwa X, że jedzie do Komorowa, bo tam ma brata i swojaków. Okazało się, że to nie takie łatwe, bo tylko do Skierniewic Niemcy pozwolili dojechać. Dalej front, no i dokumentne burzenie Warszawy. Ale mimo to Tato pojechał. Wsiadł w wagon, w którym wracała pielgrzymka z Częstochowy z jakiejś wsi poza Skierniewicami. Proboszcz staruszek i pątnicy też przeważnie starzy. Tato zapoznał się z księdzem i ten go wpisał na listę pielgrzymów. W Skierniewicach dość pobieżnie Niemcy przejrzeli listę pielgrzymów, a że młodych nie było, więc pojechali dalej jeszcze kilka stacji. Ale jak stamtąd Tato dostał się do Komorowa, czy mu ksiądz dopomógł, czy który z pielgrzymów, to już nie pamiętam. W każdym razie dostał się Tato do Antków i po radościach powitań wsiąkł powoli w grono znajomych z Lublina i Warszawy, a przede wszystkim w całą familię Stryjny. Komorów był ongiś majątkiem i należał chyba do stryjenki Stryjny. Miała tam jeszcze swoją dużą pretensjonalną willę i sporo placów. Byli tam jej czterej bracia i siostra z ul. Długiej. Siedzieli sobie spokojnie w Komorowie jak u Pana Boga za piecem, tylko z dala łuny palącej się Warszawy oglądali. O pobycie Taty w Komorowie mało wiem. Dlaczego przeniósł się Michałowa do Tadeusza, brata Stryjenki? Może mniej się nudził. Tam dalej funkcjonowało gospodarstwo majątku, oczywiście przejęte przez Niemców, ale Tadeusz był cwaniakiem i dobrze umiał sobie radzić zarówno z Niemcami, jak i potem z naszymi. Był później poprzednikiem Jacka w Goślubiu, a gdy go wylali, dostał się do Brwinowa, gdzie dotąd jeszcze siedzi (na emeryturze). Pewnego dnia zgłosił się do Taty ten „pewny i niezawodnie uczciwy” kolega ciotki Nuli, z którym ciotka Nula i Tato zakopywali swoje precjoza i pieniądze w piwnicy. Otóż ten pan X znalazł „bardzo porządnego i uczciwego” Niemca SS, który się podjął wyrobić przepustkę dla Taty i pana X i pojechać z nimi do Warszawy i pozwolić Tacie i panu X odkopać skrzynkę. Połowę zawartości zabierze Niemiec. Pan X tłumaczył Tacie, że o ile jeszcze piwnica nie splądrowana lub zawalona, to jedyna okazja, aby coś uratować. Tato się zgodził i pojechali. Piwnica była cała i niesplądrowana, skrytkę odkopali. Okazało się jednak, że waluty w złocie były tam tylko Taty, ciotka Nula miała tam tylko złotą bransoletkę i trochę innych drobiazgów i srebrne sztućce. Pan X też tylko srebrną zastawę i srebrne kandelabry. „Porządny” Niemiec powiedział, że go tylko obchodzi złoto i zabrał całą chudobę Taty, stwierdzając przy tym, że pozostali mają się z Tatą resztą podzielić. Ciotka Nula upoważniła pana X, by jej część zabrał i odwiózł jej do Krakowa, gdzie również mieszkał […]. „Bardzo uczciwy” pan X, nigdy nic nie dał i tyle go Tato widział, co wtedy. […]