Światłowska-Hornziel Hanna – „Trafiłam do bloku zakaźnego”
Hanna Światłowska-Hornziel z d. Walentowicz, ur. w 1931 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego przebywała z ojcem i macochą na Powiślu na rogu ulic Kopernika i Tamki. W czasie powstańczych walk jej ojciec został mianowany komendantem Straży Pożarnej na Powiślu, a sama trzynastoletnia Hanna zajmowała się m.in. udzielaniem pierwszej pomocy potrzebującym. Po zbombardowaniu domu, rodzina przeniosła się na ul. Okólnik, skąd dziewczynka została wypędzona z będącą w ciąży macochą po upadku dzielnicy. Razem dotarły do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie wysłano je do Teresina. Wspomnienia Hanny Światłowskiej-Hornziel zostały opublikowane w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944 nr 44 w listopadzie 2018 roku.
Wspominając lata, które już minęły, podzieliłabym je na następujące okresy: od urodzenia do 1931 do 1939 roku, od 1939 do 1945, od 1945 do 1990 i czas od przejścia na emeryturę. Czas wojny pozostanie w pamięci do końca życia.
A zaczęło się to wszystko od ewakuacji fabryki, z której pracował mój ojciec – PZL [Polskie Zakłady Lotnicze – przyp. red.]. Cała kadra inżynierów miała udać się przez Rumunię, Francję do Anglii. Z uwagi, iż granice zostały zamknięte, wszyscy zostali skierowani na wschód. Po wielu perypetiach dotarliśmy do dawnej granicy z Rosją – wsi Adamówka. Byliśmy świadkami wkroczenia wojsk radzieckich na teren Polski. W związku z tym postanowiono wrócić do Warszawy.
Sztab wojsk radzieckich, który zatrzymał się we wsi Adamówka, najpierw zarekwirował wszystkie prywatne samochody (ojciec posiadał zaświadczenie o zarekwirowaniu jego samochodu, napisane na jakimś poplamionym kawałku papieru. Obecnie to zaświadczenie jest w posiadaniu mojego brata Tadeusza). Pozostał nam tylko autobus „Gazogen”, ponieważ nie potrafili go uruchomić. Wyjechaliśmy nim. Dzięki kierowcy o nazwisku Klujew przekroczyliśmy granicę (dowódcą tego odcinka frontu był gen. Klujew). Po wielu perypetiach dotarliśmy do linii frontu z Niemcami. Przepuścili nas bez zbędnych pytań i tak 24.XII dotarliśmy do Warszawy.
Do naszego mieszkania (Saska Kępa, ul. Elsterska 3) nie mogliśmy wrócić, ponieważ pies, który został po naszym wyjeździe w mieszkaniu, a opiekował się nim dozorca, zaatakował żołnierzy i został zastrzelony. Nora była bardzo duża i silna. Obcych do mieszkania nie wpuszczała. Tak więc ojciec wynajął mieszkanie, róg Kopernika i Tamki. Ja mieszkałam u Dziadków, na Pradze przy ul. Mińskiej 8 m. 1, gdyż miałam blisko do szkoły. W czasie wolnym i wakacji mieszkałam z ojcem i jego żoną (moja mama zmarła w 1936 r.). I tam zastało mnie powstanie. W naszym budynku mieszkał felczer p. Prokuratorski, który szkolił w czasie okupacji dziewczęta, które po zaliczeniu kursu zostały sanitariuszkami. Ponieważ w rodzinie i wśród przyjaciół dziadków moich dużo było lekarzy, udzielenie pierwszej pomocy nie było mi obce.
W dniu 1 sierpnia około godziny 17-tej rozległ się hymn „Jeszcze Polska nie zginęła”, a następnie „Bożę, coś Polskę”… Grano na organach w szkole muzycznej – Filharmonii. Słychać było pierwsze strzały. Na ulicach pokazali się chłopcy z biało-czerwonymi opaskami. Przez pierwsze parę dni panowało zamieszanie, gdyż nie wszyscy mogli dotrzeć do domów oraz punktów zbiórki swoich oddziałów. M.in. mój ojciec, oraz mój mąż, który wtedy mężem może jeszcze nie był, obydwaj zgłosili się do „KRYBARA”. I tak ojciec został komendantem Straży Pożarnej na Powiślu, zaś mąż wraz z kolegami zajęli się budową wozu pancernego. Pierwsze próby się nie powiodły. Dopiero po zmianie planów powstał KUBUŚ. Wszelkie oryginalne dokumenty dotyczące budowy KUBUSIA przekazałam do Muzeum Powstania Warszawskiego (mam tylko zrobione z nich ksero). Ojciec mój często brał udział w naradach u KRYBARA.
Jeśli chodzi o mnie, to miałam za zadanie udzielanie pierwszej pomocy, udzielanie informacji jak dotrzeć np. do drukarni, gdzie są przejścia piwnicami itp. Dnie mijały szybko. Niemcy systematycznie burzyli domy. Kiedy bomba uderzyła w nasz dom (na szczęście zatrzymała się na II piętrze) musieliśmy opuścić nasze mieszkanie i przenieśliśmy się na ul. Okólnik 3. Zajęliśmy puste mieszkanie na II piętrze. Długo tam nie mieszkaliśmy, gdyż Niemcy zajęli Powiśle. Mieszkańców okolicznych domów spędzili na plac vis a vis biblioteki Raczyńskich, a z stamtąd po uformowaniu kolumny, zaczęli pędzić Tamką w dół. Z całej tej wielkiej grupy ludzi oficer niemiecki zatrzymał mnie z macochą. Zaprowadził nas do baraku (częściowo spalonego) po cyrku Staniewskich. Tam namawiał moją macochę, aby z nim została, „a córkę – tzn. mnie – odda do PCK”, na to żona ojca się nie zgodziła. Wtedy z teczki wyjął papierową torbę, z której wysypał moc biżuterii. Wtedy moja macocha zdjęła obrączkę, dorzuciła do leżącej już biżuterii, chwyciła mnie za rękę i wybiegłyśmy na ulicę, starając się szybko dogonić grupę ludzi, którzy już odeszli kawał drogi. Jak nas zobaczyli, to tak jakby spowolnili. Kiedy dobiegłyśmy, to szybko wepchnęli nas w środek grupy, a jakaś kobieta zarzuciła chustę na głowę macochy. Muszę zaznaczyć, że była ona bardzo piękną kobietą o blond włosach. Ojciec jej był Francuzem. Szliśmy długo i wreszcie dotarliśmy do kościoła na Woli. Tam oddzielono kobiety od mężczyzn. Spędziliśmy w nim całą noc. Na drugi dzień zaprowadzono nas na dworzec i w bydlęcych wagonach zawieziono do Pruszkowa. Tam wpędzono nas do poszczególnych baraków. My dostałyśmy się do baraku nr 2. Po paru godzinach przyszły siostry PCK, pielęgniarki i zaczęły rozdawać jedzenie – zupa, chleb, a nawet mleko dla maluchów. Znalazłam starą puszkę, która po wyszorowaniu piaskiem i opłukaniu wodą służyła jako garnek.
Wyszłam na zewnątrz baraku i znalazłam studnię, lecz ona znajdowała się za ogrodzeniem, a Niemcy nie chcieli nas do niej dopuścić. Ponieważ wielu osobom brakowało wody, zdecydowałam się przejść to ogrodzenie. Niemiec, który pilnował studni, chciał ażebym wróciła za ogrodzenie. Wtedy ogarnął mnie szał i zaczęłam kląć po niemiecku. Żołnierz zgłupiał, a ja wykorzystałam to i szybko napełniłam podawane mi pojemniki wodą. Wykorzystałyśmy to z moją macochą, aby się umyć.*
Po paru dniach spotkałyśmy księdza, który powiedział, że zaraz będzie podstawiony pociąg, w którym zostaną wywiezieni ludzie do pracy, ale na terenie Polski. Udało się nam dostać do tego pociągu. Wieziono nas 3 doby i wreszcie wieczorem, po zatrzymaniu się pociągu w szczerym polu, kazano nam wysiadać. Było zimno padał deszcz. Na drugi dzień po południu przyjechały furmanki. Zmęczeni i mokrzy byliśmy zabierani do przydzielonych nam kwater. Ja z macochą trafiłyśmy do majątku TERESIN. Tam dostałyśmy mały pokoik u pracowników majątku. Ja miałam pracować w ogrodzie i zajmować się małym dzieckiem, natomiast moja macocha pracowała w kuchni. W pałacu znajdował się sztab wojsk niemieckich przeniesiony z Warszawy.
Nasi gospodarze mieli dwie córki Urszulę i Dankę. O ile Danka zbyt przyjaźniła się z żołnierzami niemieckimi, o tyle Ula była w porządku. Pewnego dnia, gdy szłam spać z „maluchem”, przyłączyła się do nas Danka i poprowadziła do lasu. Tam zobaczyłam siedzącego pod drzewem oficera niemieckiego. Zatrzymałyśmy się. W pewnym momencie Danka pchnęła mnie tak, że upadłam na Niemca. Nagle zobaczyłam, że sięga on po pistolet. Zaczęłam uciekać w głąb lasu. Do domu wróciłam wieczorem. Po moim przyjeździe przyszedł oficer niemiecki, okazało się, że był francuzem wcielonym do wojska niemieckiego, który powiedział, że musimy szybko uciekać, jeśli nie miałyśmy żadnych dokumentów i pieniędzy. Po północy przyszedł znajomy gospodarzy, kazał nam się spakować, gdyż zaraz wyjeżdżamy. Samochód stał przed domem. Kiedy usiadłyśmy, samochód ruszył i zawiózł nas do małego domku w lesie. Na drugi dzień zawieziono nas na dworzec w Brwinowie, skąd pociągiem pojechaliśmy do Warszawy. Opiekował się nami mężczyzna o imieniu Edmund. Kim był? Wiem, że miał kontakt z partyzantką AK, ale również i Niemcami. Twierdził, że pracuje w organizacji THOD-a. Ciekawe, że Niemcy wykonywali wszystkie jego polecenia.
Z Warszawy pojechaliśmy do Krakowa, gdyż rodzina mojej macochy miała majątek na Polesiu koło Prużany. Niestety nie mogliśmy się tam dostać, gdyż przebiegała tam linia frontu. Wróciliśmy do Krakowa. Były kłopoty ze znalezieniem jakiegoś lokum. Edmund ulokował nas u swoich znajomych p. Szponer ul. Św. Krzyża 3. Z uwagi na ciasnotę w dwóch małych pokoikach mieszkało 5 osób (p. Szponer z 3 dzieci). Staraliśmy się znaleźć warszawiaków, którzy pomagali nowo przybyłym z Warszawy. I tak dzięki p.p. Helenie Zakrzewskiej – pisarka i Pauli Zahorskiej – przedwojenna dziennikarka i poetka zostałyśmy skierowane do majątku p.p. Bukowskich, rodziców Jerzego Bukowskiego, rektora Politechniki Warszawskiej. Zostałyśmy bardzo serdecznie przyjęte. Zastałyśmy tam żonę i ich córkę Martę oraz studentkę p. Krysię i p. Musię Prądzyńską. Następnie dojechali jeszcze p. Ziobrowska z synem oraz inż. Grzybowski z dwoma córkami i czwórką wnucząt. Na około w lasach ukrywali się partyzanci AK, Rosjanie, dezerterzy z wojska niemieckiego i zwykli bandyci, którzy ciągle napadali na dwór, żądając pieniędzy, jedzenia itp.
Z p. Krysią założyłyśmy szkołę dla dzieci pracowników majątku oraz sąsiednich wsi. Ja uczyłam w zakresie kl. I – III, p. Krysia IV – IV. Któregoś dnia przyjechali Niemcy dwoma czołgami, zaczęła się pacyfikacja. Sąsiednie wsie zostały podpalone. Ludzie przybiegali do majątku „Michałowice”. Niemcy mówili, że właścicielom majątku nic się nie stanie. A pacyfikacja to kara za udzielanie pomocy partyzantom oraz założenie szkoły. Syn pp. Bukowskich skontaktował się z dowódcą partyzantki ruskiej (posiadali radiostację) i na drugi dzień zaczęły nadlatywać „kukuruźniki”. Niemcy szybko się wycofali, a po dwóch dniach wkroczyły wojska radzieckie.
Należy zaznaczyć, że komendant partyzantki ruskiej – Misza czy Grisza codziennie przychodził do domu i przekazywał wiadomości zarówno z frontu i świata. Moim zadaniem było przekazać je do sąsiednich majątków (Bukowie, Turkowie itp). Wychodziłam wcześnie rano, a wracałam wieczorem. Był duży mróz, śniegi zawiały drogi. Ja miałam tylko to, co wyniosłam z Warszawy. Odległości miedzy majątkami wynosiły ok. 10 km., tak więc musiałam około 20 km w ciągu dnia.
Nastąpił koniec wojny. Dostaliśmy wiadomość, że będą wysiedlać właścicieli majątków. Zaczęła się wywózka cennych rzeczy do Krakowa. Wtedy do Krakowa wyjechała moja macocha. Przyjęła ją rodzina pp. Karkowskich. Po pewnym czasie wyruszyłam do Krakowa. Szło się pieszo. Spało się w stodołach. Po paru dniach dotarłam do Krakowa. Tam odnalazła nas babcia, matka mojej macochy. Córkę, która była w 8-mym miesiącu ciąży zawiozła do szpitala, a mnie zabrała do siebie do Częstochowy. Następnie zaczęła szukać mojego ojca i odnalazła go w Katowicach. Podróż z Częstochowy do Katowic trwała 3 doby, z uwagi, iż były uszkodzone tory, mosty zerwane.
Chciałabym zaznaczyć, że gdyby wszystkie matki były takie, jak moja macocha, nie byłoby nieszczęśliwych dzieci. Też chcę zaznaczyć, że w Krakowie rozstaliśmy się z naszym opiekunem.
Tak zakończyła się pierwsza część moich wspomnień.
Rok 1945 – urodził się mój brat Maciuś. Na ulicach Katowic trwały walki. Matka Maciusia musiała wrócić do szpitala, gdyż wywiązało się zakażenie po porodzie. Były kłopoty ze znalezieniem mleka. Pomógł nam dyr. RGO. Dostałam od niego różne odzyski, mleko dla Maćka. Również p. Maria Potter przynosiła mleko kozic. Siostra jej, pielęgniarka, pracowała u dr Roszkowskiego – pediatry. Ojciec mój, ponieważ zabezpieczał mienie poniemieckie, przekazał całe wyposażenie do szpitala.
W roku 1946 powróciliśmy do Warszawy. Zaczęłam pracować i jednocześnie kontynuować naukę. Pierwsza praca to firma importowo-exportowa Askid. Znałam języki niemiecki, rosyjski i angielski. Po likwidacji firm prywatnych podjęłam prace w Zjednoczeniu budowlanym nr. 2. W roku 1952 wyszłam za mąż. Zaczęłam pracować społecznie z dziećmi.
Często pytano mnie, dlaczego podjęłam pracę z dziećmi. W czasie wojny często bywałam z rodzicami w Straży Pożarnej przy ul. Chłodnej. Okna mieszkania z-cy Komendanta wychodziły na Getto. Widziałam dzieci umierające z głodu, zabijane przez Niemców. Postanowiłam, że jeśli przeżyję, zajmę się dziećmi i młodzieżą. I tak się stało. Wspólnie z prof. Wytrążkiem założyliśmy Poradnię Społeczno – Wychowawczą. Były udzielane porady zarówno młodzieży jak i rodzicom. Ponieważ pracy było coraz więcej, zaczęłam zapraszać znajomych do pracy w poradni. Nie sprawdzili się kuratorzy sądowi ds. nieletnich. Następnie z inicjatywy młodzieży zaczęły powstawać Młodzieżowe Kluby Dzielnicowe. Kluby te prowadzone były przez samą młodzież pod nadzorem cichym dorosłych. Następnie Prezes Sądu Wojewódzkiego mianował mnie przewodniczącą Komisji Penitencjarnych w dwóch z-ch karnych – Ostróda dla młodzieży i Barczewie dla dorosłych. Dla młodszych organizowane były różne konkursy, dla starszych (Barczewo) kontynuowanie nauki. W lecie były organizowane dla młodzieży starszej obozy przy dużej pomocy Komendanta Wojewódzkiego SP. Otrzymaliśmy pole namiotowe namioty wraz z wyposażeniem, możliwość korzystania ze stołówki (w ośrodku wypoczynkowym SP). Również i w wojsku organizowane były prelekcje na temat alkoholizmu oraz zażywania narkotyków. Było prowadzone wiele prac z młodzieżą. Lecz po moim przejściu na emeryturę i przeniesieniu się z Olsztyna do Warszawy, nikt nie podjął się dalszej pracy z młodzieżą.
* Będąc w obozie w Pruszkowie, trafiłam ze swoją macochą, która była w ciąży do baraku, jak mówiono, „zakaźnego” – uzupełniła swoje wspomnienia z pruszkowskiego obozu pani Hanna w relacji złożonej w Muzeum Dulag 121. – Przebywali tam ludzie chorzy na tyfus, biegunki itp. Prawdopodobnie przed zakażeniem uratował nas spirytus, który dał nam mój ojciec „po ½ litra na osobę”, codziennie rano musiałam wypijać łyk tego świństwa, oraz codzienne mycie się pod studnią. Niemcy patrzyli na nas, jak na jakieś nienormalne osoby. Również z tej studni nosiłam wodę dla potrzebujących w baraku.
Zwróciłam uwagę, że większość ludzi poddało się zaistniałej sytuacji. Robili wrażenie ludzi otępiałych. Siedzieli w jednym miejscu, nie interesując się co dzieje się na zewnątrz baraku. Nie dbali o higienę, nie myli się. Robili wrażenie, że jest im wszystko jedno, co się z nimi stanie. Było bardzo mało osób, które starały się o kontakt z osobami, które przywoziły jedzenie (księża, pielęgniarki, osoby cywilne). Jest wiele wspomnień, lecz o niektórych chce się zapomnieć.