Szwankowska Hanna z d. Eychhorn – Exodus z Niecałej
Hanna Maria Szwankowska z d. Eychhorn urodziła się 3 maja 1919 r. w Warszawie. W czasie wojny i Powstania Warszawskiego mieszkała razem z rodzicami Natalią z d. Borodzicz – dawną artystką dramatyczną i Franciszkiem Eychhornem – inżynierem architektem przy ul. Niecałej 10 m.7. Podczas okupacji niemieckiej była pracownikiem Archiwum Miejskiego w Arsenale, wykonując jednocześnie zadania powierzone jej przez kierownictwo organizacji konspiracyjnych. Była zaangażowana w działania Biura Informacji i Propagandy, a następnie Łączności oraz komórki zajmującej się opieką nad więźniami i ich rodzinami Komendy Głównej ZWZ AK. Na początku sierpnia 1944 r. została wypędzona wraz z ojcem z Warszawy i wywieziona do obozu przejściowego Durchgangslager 121 w Pruszkowie, z którego, dzięki pomocy polskiego personelu medycznego, udało jej się uciec. Po zakończeniu wojny Hanna Szwankowska jako pracownik Muzeum Historycznego m. st. Warszawy, a później Pracowni Dziejów Warszawy przy Instytucie Historii PAN, brała udział w przygotowaniu dwóch pierwszych tomów publikacji „Exodus Warszawy. Ludzie i miasto po Powstaniu 1944”. Hanna Szwankowska za swoje dokonania w dziedzinie nauki i działalność społeczną została uhonorowana m. in.: Krzyżem Armii Krajowej, odznaką Weterana Walk o Niepodległość, Krzyżem Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski, dyplomem członka honorowego Polskiego Towarzystwa Historycznego, a w 2002 r. za pracę nad rewaloryzacją zabytków przyznano jej nagrodę im. Jana Zachwatowicza. Poniżej publikujemy fragmenty wspomnień, które zostały spisane przez panią Hannę po wojnie w 1976 i 1987 r. Relacja pochodzi ze zbioru Zdzisława Zaborskiego przekazanego do zasobu archiwum Muzeum Dulag 121.
Ostatnie dni lipca
Moje wyjście z Warszawy było bardzo wczesne; przeżyłam tylko tydzień powstania. Niestety nie przeżyłam go w akcji zbrojnej. W ostatnim tygodniu lipca, gdy tak wielka liczba młodzieży prawie jawnie szykowałam się do powstania, nie mogłam doczekać się przydziału. Wreszcie otrzymałam rozkaz: zakaz udziału w walce. Motywacja była krótka: wobec śmierci siostry mam zostać do przyszłych zadań, do przyszłego życia.
Ciężkie były dla mnie ostatnie dni; mimo że upływały ogromnie intensywnie: w Archiwum Miejskim pakowanie co cenniejszych akt, znoszenie do „bezpiecznego” pomieszczenia, popołudniu ogromne kursy po mieście z dużą ilością pieniędzy, które trzeba było zdążyć rozprowadzić do rodzin – „podopiecznych” naszej opiekuńczej komórki konspiracyjnej. Ostatnie wieczory spędziłam z „Elżbietą” na przyjmowaniu, liczeniu, zabezpieczaniu ogromnej ilości lekarstw, które postanowiono przechować w naszym mieszkaniu. Bardzo mi to „nie szło” – denerwowała biurokracja w takim momencie, podświadomie czułam, że nie przydadzą się nikomu. Pewno ich żałowała „Elżbieta’ w swym szpitalu przy Długiej 7, gdzie pracowała i poległa razem z prawie wszystkimi moimi towarzyszkami z konspiracji.
Pierwsze dni powstania
1 sierpnia rano zdołałam odwieźć ostatnie pieniądze; wracałam tramwajem przez Miodową, gdy rozbrzmiały syreny ok. godz. 11. Poszłam, choć tak spóźniona, do pracy w Archiwum w Arsenale. Pracowaliśmy w milczeniu, w napiętym oczekiwaniu. Była nas niewielka grupka, powiększona przez mego ojca inż. Franciszka Eychhorna, który zgłosił się do pomocy. Po godz. 16. wywołała mnie moja bezpośrednia „władza”, by powtórzyć rozkaz, który przyniosła przed paroma dniami. „Powstanie zaczyna się za godzinę, masz natychmiast iść do domu”. Nie pozwoliła wrócić się po nikogo do Arsenału, wyszłyśmy razem. Na opustoszałej Bielańskiej widać było tylko niemieckich żołnierzy przed Bankiem Polskim. Pożegnałyśmy się krótko, na zawsze. Przebiegłam przez pusty plac Teatralny, Niecałą do domu nr 10. Ojciec wrócił już o zmroku, gdy lunął deszcz, szedł bardzo długo – od bramy do bramy.
Szybko zapadła noc, pierwsza noc jawnie walczącego miasta. Ulewny deszcz tłumił trochę dalekie strzały; bliskie stukały tuż, tuż z jednego miejsca: dachu czy okna na V piętra domu nr 3. Strzelał tam uparcie niemiecki żołnierz. Stwierdzili to z naszego balkonu dwaj młodzi chłopcy. Ostrzegali, by nie zapalać światła a najlepiej nie pojawiać się we frontowych pokojach. Życie skupiło się na parę dni w stołowym, przedpokoju i kuchni z oknami od podwórza. Dziwnie one upłynęły: ojciec wszedł z łatwością w rolę komendanta domu a nawet bloku, pełnioną chlubnie w OPL we wrześniu 1939 r. Bez poleceń czy wskazówek zaczął organizować życie dość opornych i mało społecznych sąsiadów. Kursował też ustawicznie po schodach z I na nasze wyższe IV piętro (winda nie była czynna przez całą okupację). Porozumiał się z kolegą – inżynierem z sąsiedniego domu nr 8, który zaproponował umieszczenie naszych wybranych rzeczy w ich piwnicy (miała być jakoby bezpieczna, ponieważ należała do rodziny volksdeutscha). Zapakowaliśmy więc wszystkie posiadane walizki, tobołki – ubraniami, bielizną itp., nie pomyślawszy, by coś z tych rzeczy przygotować do wyjścia w „nieznane”. Mamusia zapakowała biżuterię i pamiątkowe drobiazgi do malutkiej metalowej skrzynki z zaszyfrowaną, śmieszną kłódką z obracającymi się literami (przez wiele lat pamiętałam jeszcze to niepotrzebne hasło). Razem wyjęłyśmy z albumów fotografie rodzinne, fotografie Marszałka, zbiór pocztówek z I wojny, papiery „wartościowe” itp. do brązowej walizeczki; na wierzch ułożyła Mamusia stary ryngraf. Mimo tych gospodarskich zajęć pozostawało jeszcze za dużo czasu, czasu, który nie powinien być wolny i na razie był bezpieczny. Żeby nie myśleć siedziałam na kanapie i czytałam Popioły. Związały się dla mnie we wspomnieniach nierozerwalnie z nastrojem tych pierwszych dni sierpniowych i pokojem mego dzieciństwa i młodości, który za dni parę miał stać się popiołem.
Wieści o przebiegu powstania nie mieliśmy od początku żadnych. Nasze radio zakopaliśmy na jesieni 1939 r. na placu w Zalesiu, nie wiedzieliśmy, czy ktoś miał z sąsiadów. Nie wiedzieliśmy oczywiście, że p. Rudnicki, sublokator z mieszkania pod nami, był konspiracyjnym i powstańczym szefem Polskiego Radia; oczywiście nie było go w domu. Ulica Niecała była w rękach niemieckich, ale wydawała się ziemią niczyją. Od Wierzbowej (czy od Senatorskiej od tyłu?) zbliżały się placówki AK i zarządziły przebicie połączeń między piwnicami domów. 6 sierpnia niewielki oddziałek objął sąsiednie kamienice 12 i 14 . Byli mało komunikatywni, lecz ich skąpe informacje były nader pomyślne. Gdy dowiedziałam się, że ulica Senatorska jest całkowicie „polska” i że można łatwo na nią przejść przez otwory w piwnicach naszej oficyny i ogród kościoła św. Antoniego, dawniej reformatów – wybrałam się do kościoła i na „zwiady”. Była rozsłoneczniona niedziela, 30. rocznica czynu legionowego – tak dobrze było znaleźć się w kościele. Niestety msza się już kończyła. Wyszłam na ulicę Senatorską, nie wierząc szczęśliwym oczom: biało-czerwone flagi, odezwy na murach (nie pamiętam ich niestety), polscy żołnierze z opaskami na rękach. Jakby zginęła rzeczywistość i koszmar wojennych lat! Ktoś zawołał, by zanieść butelki z benzyną (nie wiem już dokąd), tak łatwo było włączyć się i iść. Zmusiłam się do zawrócenia tą samą drogą na Niecałą 10. W domu opowiedziałam wszystko, wysłuchana z entuzjazmem przez rodziców, ze sceptycyzmem przez sąsiadów. Czekała robota konkretna: żołnierze z AK z sąsiedniej kamienicy wydali rozkaz zbudowania barykady w naszej bramie. Wykonaliśmy to dość szybko i z entuzjazmem; oczywiście najwięcej wysiłku i inicjatywy włożyli mój ojciec i jego dzielny zastępca OPL z września – nasz dozorca p. Stanisław Cupryjak. Mamusia nie chciała zostać sama na górze – zeszła do „schronu”, czyli na parter pod solidnymi marmurowymi schodami.
Barykada nie została użyta. Niedługo po jej zbudowaniu usłyszeliśmy chrzęst czołgu jadącego przez ulice; pocisk zapalił mieszkanie na I piętrze. Gaszenie pożaru zajęło parę godzin wieczorowych, pracowały właściwie 4 osoby: tatuś, dozorca, p. Racięcki z III p. i ja. Zmordowaliśmy się strasznie; dozorca nie taił słów oburzenia na bierność współmieszkańców dużej przecież kamienicy. Zajęci pożarem nie słyszeliśmy odgłosów walki, czy też ich nie było, oddział AK wycofał się zapewne przez piwnice. Opadło podniecenie, poczuliśmy się sami przed niewiadomym. Stwierdziliśmy, że sąsiedzi są w komplecie w piwnicach, że się już w nich pourządzali i zagnieździli. Tatuś zaczął „projektować” urządzenie naszej piwnicy, co nam z Mamą wydawało się jakimś koszmarem nie do przyjęcia, ale nikt nie miał już chęci na IV piętro. Nazajutrz, w poniedziałek 7 sierpnia, wpadłam na „genialny” pomysł, by uchronić Mamusię przed piwnicą i kursowaniem na IV piętro, co było niemożliwe przy jej stanie serca. Postanowiłam zaprowadzić Mamę do jej przyjaciółki, mieszkającej na I piętrze kamienicy Bielańska 4, gdzie przeżyłyśmy ostanie dni wrześniowego oblężenia. Rodzice zgodzili się, wykazaliśmy zbiorowo brak wyobraźni… Ja miałam Mamusię odprowadzić i wrócić, droga wydawała się bez problemu – widziałam ją wczoraj… Mamusia wzięła szarą jesionkę, w której schodziła do chłodnej sieni czy piwnicy, wzięłyśmy skrzyneczkę i walizeczkę ze „skarbami”.
Przeszłyśmy przez piwnice i ogród kościelny, lecz trzeba było się zatrzymać w korytarzu wiodącym do mieszkania proboszcza. Było tam pełno ludzi, którzy schronili się przy Senatorskiej. Na Senatorskiej toczyła się walka, zewsząd słychać było strzały; kule świstały dookoła, trudno było cofnąć się przez ogród. Ludzie byli przerażeni, milczący. Wszystko trwało bardzo krótko. Otworzyły się jakieś drzwi, wpadli żołnierze niemieccy: „Alles raus!”, zaczęli wypychać wszystkich ku wyjściu. Z innych drzwi innych hitlerowcy wyprowadzili księży z proboszczem Żelazowskim. Wysoki, młody hitlerowiec oddzielił mnie karabinem od matki i grupy, kazał zostać. Oddałam mamusi walizeczkę, widziałam jak wychodzi ostatnia bez słowa, oglądając się na mnie. Zauważyłam przy niej dwie młode sąsiadki córki właściciela naszego domu – panny Kossakowskie. „Raus! Raus!” – wypchnęli wszystkich, wychodząc za nimi. Zostałam sama pod lufą niemieckiego karabinu. „Dlaczego chce mnie zastrzelić w kościele?” – właściwie nie bałam się, wszystko przebiegało zbyt szybko i niewiarygodnie. Żołdak opuścił broń i niedwuznacznie kazał kłaść się na podłogę. „Ich bin krank, ich bin sehr krank…”. Przyszło na mnie nagle olśnienie w mojej wątłej niemczyźnie: powiedziałam, że jestem w ostatnim stadium gruźlicy – wiadomo było, że Niemcy panicznie boją się wszelkiej zarazy. Szwab uwierzył, machnął ręką i wyszedł za swoimi. Zostałam sama w pustym kościele, uratowana.
Wróciłam do Ojca. Tak ciężko było wszystko opowiedzieć, tak bardzo poczuliśmy się bezradni, ale niewierzący w straszliwe rozstanie. Postanowiliśmy jutro coś wymyśleć, szukać, działać… Do piwnicznej i podwórkowej grupki zaczęły przenikać hiobowe wieści o niemieckim zwycięstwie. Postanowiliśmy rozebrać barykadę „aby Niemcy się na nas nie mścili…”. Znów daremny wysiłek. Dookoła panowała absolutna cisza, na ulicy ani śladu człowieka. Trudno było spać w tę ostatnią w naszym mieszkaniu, gdy całą myślą byliśmy przy Mamusi i jej niewiadomych losach.
Exodus z Niecałej
Rano 8 sierpnia nie było cicho, słychać było gęste i bliskie strzały. Po śniadaniu wzięłam ze sobą torebkę, trochę sucharów, cukru w kostkach, malutki neseserek z przyborami toaletowymi i środkami opatrunkowymi i… pończochy i skarpetki do cerowania w piwnicy. Ktoś z sąsiadów w piwnicy oddał mi parę książek pożyczonych uprzednio: powieść Przyborowskiego dla młodzieży; przewodnik po wystawie Warszawa przyszłości z 1938 r. i jeszcze coś; miałam też ze sobą mszalik szkolny. Na letniej sukience z „ѐponge’u” w beżową kratkę miałam ulubioną kurtkę z mięciutkiej wełny też w kratkę beż z brązem, brązowy aksamitny beret, sweterek w koszyku. „Alles raus!” – znany już okrzyk. To się odbyło z większą pasją niż wczoraj. Niemców było znacznie więcej, byli wściekli, popychali. Na ulicy był już ich cały kordon i duża grupa mieszkańców sąsiednich domów, twarze znajome i nieznajome. Błyskawicznie oddzielili kobiety od mężczyzn z naszego i następnych domów ustawili bliżej Ogrodu Saskiego. Staliśmy parę godzin, patrzyłam na Tatusia stojącego tak niedaleko, nie można było się ruszyć. Obok ojca stał nasz dzielny dozorca. Dookoła coś się działo, słychać było strzały, wyczuwało się napięcie, oczekiwanie. Poza stojącymi konwojentami biegali oficerowie czy podoficerowie. Doszła szeptem wieść, że rozstrzeliwują wszystkich mężczyzn. To była prawda; jak dowiedziałam się później, tego dnia Niemcy rozstrzeliwali mężczyzn z początkowych numerów ulicy Niecałej, po parzystej stronie do nr 8; nasz był 10… Widocznie wtedy, gdyśmy stali, zmieniały się rozkazy i stąd niepokój i zamieszanie wśród naszych oprawców. Jeden z nich, typowy hitlerowiec, podszedł do młodziutkiej dziewczyny, wyciągnął jej z pod płaszcza małego kotka i roztrzaskał o ścianę. Śmierć wydawała się pewna, nie wiadomo tylko było jaka. Byłam absolutnie spokojna; wyjęłam z portfelika – schowka obozowe adresy więźniów z naszej komórki, do których wysyłałam paczki, dokąd funkcjonowała poczta, podarłam wszystko na drobny mak. Wydawało mi się, że jest to absolutnie koniec mego życia, życia miasta.
Niemiecki rozkaz skupił mężczyzn i kazał im maszerować w stronę Ogrodu. Tatuś odwrócił się i rzucił mi pod nogi klucze od mieszkania – symbolicznym gestem wiary w powrót. Zniknęli w zieleni. Ale i nam kazano ruszać. Saski Ogród mego dzieciństwa był zniszczony. Pognali najpierw koło Grobu Nieznanego Żołnierza na plac – ongiś J. Piłsudskiego. Kościół [przyp. red.] ks. Józefa i wszystkie gmachy stały nietknięte jak milczący świadkowie nieszczęścia, lecz dalej było inaczej. Skierowano nas w stronę ul. Żelaznej Bramy, dalej Chłodną, Wolską w stronę Dworca Zachodniego, upiorną drogą między domami spalonymi, dymiącymi lub płonącymi, wśród upału i żaru rozpalonych cegieł. Tak znajomy rejon Hali Mirowskiej koszmarnie pusty, na chodnikach walające się stosy rzeczy, walizek, nieruchome skurczone ciała zastrzelonych czy zmarłych przeważnie starszych ludzi. Oniemiałymi oczami szukałam znajomej szarej jesionki. Trupy leżało pojedynczo; nie wiedzieliśmy, że poprzedniego dnia w Hali Mirowskiej była masowa egzekucja. Dalej w wąskim stosunkowo korytarzu pomiędzy płonącymi kamienicami Chłodnej i Wolskiej trupów leżało więcej, przeważnie mężczyzn nagich, naprężonych, spalonych. Wydawało się, że miasto nie istnieje, że nie ma już walk, nie przeczuwaliśmy, że czeka je jeszcze 55 dni bohaterstwa i męki. Szłyśmy w ciszy, w naszej sąsiedzkiej grupie nie miałam bliższych znajomych, wielu pośród nich było nowymi okupacyjnymi lokatorami, którzy zajęli mieszkania dawnych – zaprzyjaźnionych trochę Żydów. Trzymałam się razem ze starszą, tęga panią R. z III p. […]. Obie panie w futrach, z rzeczami, było im ciężko i gorąco. Ja nie odczuwałam ciężaru niewielkiej torby – koszyka, do chodzenia byłam przyzwyczajona. Widziało się ludzi, którzy zostawali, zwalniali, utrudzeni. Hitlerowcy brali ich na bok, popychali, krzyczeli, bałyśmy się oglądać. Zarządzano krótki postój w kościele św. Wojciecha; przed dalszą drogą powiększyłyśmy ogromną kałuże moczu przed kościołem.
Było ciemno, gdy doszłyśmy do Dworca Zachodniego. Wepchnięte do osobowych wagonów nawet częściowo siedziałyśmy. Podróż nie była długa ku naszemu zdziwieniu: Pruszków, warsztaty kolejowe, gigantyczny obóz, w którym trudno się było zorientować w ciemności. Wepchnięte do olbrzymiej hali z bardzo nikłym oświetleniem, zobaczyłyśmy już tłum ludzi (chyba obu płci), jakieś maszyny, pogięte zardzewiałe blachy i żelastwa. Przebidowałyśmy noc, przytulone do siebie, już złączone nieszczęściem i niewiadomą przyszłością. Własne suchary i cukier podtrzymały siły.
Pruszków
Wczesnym rankiem można się było rozejrzeć po topografii, trochę się poruszać, rozpatrzyć w ogromnym tłumie ludzkim. Wypatrywałam rodziców, lecz nie zobaczyłam w ogóle żadnej znajomej twarzy. Zobaczyłam natomiast siostry Czerwonego Krzyża z opaskami na rękach, roznoszące zupę w kotłach, kręcące się dość licznie. Przy halach fabrycznych czy warsztatowych – tory kolejowe z pustymi wagonami towarowymi. Względny spokój rychło się skończył: Niemcy zaczęli dzielić tłum kobiet według wieku, rozeszła się wieść, że będą wywozić do Niemiec. Opanował mnie nagle obłędny, może trzeci i czwarty raz w czasie wojny lęk: nie dać się wywieźć za wszelką cenę! Wypatrzyłam siostrę z opaską PCK: zaczęłam błagać, żeby, mi jakoś pomogła, że mam starszych rodziców zapewne w tym obozie, którzy zostaną bez żadnej opieki. Popatrzyła i zaprowadziła mnie do obozowej kuchni; nie pamiętam jej twarzy.
W kuchni obozu pruszkowskiej byłam chyba dwa dni. Praca nie była ciężka: gotowało się grochówkę z łupanego wojskowego grochu, nawet niezłą, chyba bez tłuszczu i zdaje się, że nic więcej. Było nas tam parę dziewcząt, od czasu do czasu zjawiał się niemiecki szef kuchni, poza pokrzykiwaniem nie robiąc nic złego. Noce spędzone w czystym i ciepłym pomieszczeniu na gazetach na podłodze wydały się prawie luksusowe. 10 czy 11 sierpnia spotkałam znajomą rówieśniczkę, córkę krawca z naszego domu (do niedawna pamiętałam jej nazwisko). Pytałam, czy nie spotkała moich rodziców. Okazało się, że ona już jest poza obozem, i przychodzi jako siostra PCK. Prosiłam o pomoc w uwolnieniu. Wyprowadziła mnie z kuchni do szpitala obozowego, podała swój adres w Pruszkowie i znikła.
W szpitalu byłam bardzo krótko, może parę godzin. Obraz szpitala zatarł mi się w pamięci. Wiem, że nie robił przykrego czy smutnego wrażenia. Wszystko w nim było w ruchu: zajeżdżały furmanki, bryczki puste, odjeżdżały pełne leżących ludzi w kierunku obozowej bramy. Znowu zbliżyłam się do jednego z licznych mężczyzn w białych fartuchach, prosząc o pomoc. Nie czekałam długo: po załadowaniu na wóz paru chorych (chyba rzeczywiście), podeszło do mnie dwóch wybawicieli, wzięli po prostu jako „ciężko chorą” pod ręce i poszliśmy w kierunku bramy. Nieco speszona, widząc zbliżająca się niemiecką straż zapytałam półgłosem, co mam mówić. „Nic” – uśmiechnęli się. Przeszliśmy spokojnie obozową bramę, wolna znalazłam się na ulicy Pruszkowa.
Pierwsza rzeczą, jaką zobaczyłam były drewniane płoty z ogromna ilością kartek osób poszukujących rodzin (przestudiowałam je uważnie, nic nie znalazłam). Poszłam pod adres zostawiony mi przez młodą sąsiadkę (zastałam całą ich rodzinę, niewiarygodnie stłoczoną). Radzili, bym nie opuszczała na razie Pruszkowa, bo mi będzie łatwiej znaleźć rodziców, nie mogli mnie zatrzymać u siebie i podali adres schroniska RGO. Nie pamiętam, czy mnie czymś częstowali, czy w ogóle coś jadłam. Schronisko okazała się małym domkiem, gdzie na słomie nocowało zaledwie kilka osób. Nie było mi tam specjalnie źle, tylko… złapałam wszy, których długo nie mogłam się pozbyć. Nazajutrz rano lektura kartek – poszukiwań. O radości! Wyraźnym, architektonicznym pismem: Franciszek Eychhorn poszukuje żony Natalii i córki Hanny, adres: Komorów ulica…. u p…. Do Komorowa było bardzo blisko. Tatusia znalazłam w bardzo dobrej formie, energicznego, zaradnego. Nie bardzo już pamiętam dzieje ich przemarszu z Niecałej: wiem, że w Saskim Ogrodzie ważyły się losy życia tej grupy: ojciec i dozorca Cupryjak uciekali i kryli się, część osób zastrzelono.
Znajoma Pani, u której ojciec się zatrzymał w Komorowie nie wykazywała chęci przedłużania swojej gościnności, zdziwiło mnie to nawet. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że była ukrywającą się Żydówką. Trzeba było coś postanowić. Nie mieliśmy właściwie pieniędzy: ojciec miał 500 zł i trochę drobnych, ja chyba nic. Kilka tysięcy – otrzymane w końcu lipca, moje trzy miesięczne „pensje” konspiracyjne, miała ze sobą mamusia. Ojciec przypomniał sobie paru kolegów mieszkających stale w Milanówku, koleżankę z Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego – w Podkowie Leśnej. Pojechaliśmy kolejką EKD do Podkowy […].
W niewiarygodnie gościnnym dworku „Sosnówka” w Podkowie Leśnej profesorostwa: Mariana Grotowskiego i jego żony Heleny z domu Scipio del Campo mieszkaliśmy do lutego 1945 roku. Przez cały czas prowadziliśmy poszukiwania zaginionej matki: szpitale, schroniska RGO w rejonie Włochy-Grodzisk, oczywiście rejestracja listowna w Sekcji Poszukiwania Rodzin RGO w Krakowie, ponawiane stale anonse w „Nowym Kurierze Warszawskim”. Starania te nie dały najmniejszej nawet informacji o losie zaginionej. Dostawaliśmy jedynie listy od rodziny i znajomych, prowadziłam ożywioną korespondencję, odnajdowaliśmy znajomych w pobliskich miejscowościach. W wyzwolonej od Niemców Warszawie byliśmy z Ojcem już 22 stycznia. Poszliśmy do domu na Niecałej, w jego wypalonej bramie zostawiliśmy kartkę z adresem. W mieszkaniu brodziliśmy w popiele i pyle, wygrzebaliśmy parę pamiątek, ale ani śladu bytności Mamy. Na stałe zamieszkaliśmy w stolicy 6 lutego w gościnnie użyczonym mieszkaniu dr Marii Kasperowiczowej przy ul. Żurawiej 26 m. 5. Prowadziliśmy nadal poszukiwania poprzez odradzające się w Warszawie placówki PCK – nie otrzymaliśmy nigdy najmniejszej informacji.
Dopiero w lecie 1945 r. (data zatarła mi się w pamięci) zgłosiła się dawna sąsiadka p. Kosakowska (imienia niestety nie pamiętam) przynosząc przechowaną starannie walizeczkę z fotografiami i pamiątkami, i tragiczne informacje. Towarzyszyła mojej matce i niosła jej ten neseser. Mamusia była spokojna, martwiła się moim losem. Na pl. Żelaznej Bramy powiedziała p. Kosakowskiej, że nie może iść tak szybko i została w tyle. Co dalej się stało p. Kosakowska nie wiedziała. Można przypuszczać, że Natalia Eychhornowa została zastrzelona w drodze pojedynczo lub odprowadzona w grupie na egzekucje w hali Mirowskiej, może zasłabła i zmarła na serce.
Nie uczestniczyłam nigdy przy ekshumacjach z ulic Warszawy; informowałam się parokrotnie w PCK – Sekcja Grobownictwa i Sekcja Poszukiwania Rodzin – czy nie mają danych. Nigdy nic nie powiększyło mojej karty zgłoszonej w lecie 1944 r. do Krakowa. Po latach już sprawdzałam ewidencję pochowanych po ekshumacjach z ulic miasta na Cmentarzu Komunalnym Wojskowym. Sądzę, że nie łatwo byłoby zidentyfikować ciało kobiety, która dokumentów nie miała przy sobie, w ubraniu – jedynie w damskiej torebce, torebka przecież mogła być skradziona, czy otwarta i odrzucona. Zapewne pochowano moją matkę wśród tysięcy nierozpoznanych mieszkańców Warszawy.