Szymczak z d. Frączak Maria – Wspomnienia z lat okupacji i wyjścia z Warszawy
Maria Szymczak z d. Frączak urodziła się w styczniu 1928 r. w Warszawie. W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego Pani Maria mieszkała wraz z rodzicami Bronisławą i Stanisławem Fronczak, bratem Zdzisławem i siostrą Hanną przy ul. Pięknej. 7 października 1944 roku razem z pozostałą ludnością cywilną zostali wypędzeni do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie. Poniżej publikujemy fragment wspomnień Pani Marii Szymczak, które w 2024 r. do Muzeum Dulag 121 przekazał syn Pan Mirosław Szymczak.
Moje szczęśliwe dzieciństwo skończyło się wraz z niepokojami o wybuch wojny: „Będzie, nie będzie…”, lęk dorosłych. Dzieci nie bardzo wiedziały o co chodzi.Mamusia popłakiwała, Tatuś też się martwił. Niepokój w sklepach, robienie zapasów: sól, mąka, masło topione do słoików, nafta. Czy lepiej w mieście, czy na wsi? W 1939 roku Mamusia oczekiwała trzeciego dziecka, w listopadzie. Pamiętam jak jako jedenastoletnia dziewczynka musiałam nosić wodę w kubłach z sutereny, bo Mamusia była w ciąży, o czym dowiedziałam się od sąsiadek. Tatuś chodził na jakieś ćwiczenia obronne, a potem posłuchał apelu Umiatowskiego[1] o wyjściu mężczyzn z miasta. Do dziś nie wiadomo naprawdę o co to chodziło, dużo mężczyzn wyszło z Warszawy. Potem jakaś sąsiadka przyszła i powiedziała, że ci co wyszli leżą zabici na moście, a ja mała, grzeczna dziewczynka płacząc nawrzeszczałam wtedy na nią. Chodziłam w stanie ciągłego przerażenia.
Ale Tatuś wrócił. Wynędzniały, zarośnięty, ale wrócił. Jakie szczęście.
Co jedliśmy? Co się trafiło. A to koń zabity, a to gdzieś ogórki konserwowe z rozbitego sklepu. Z palącej się Ambasady Niemiec ludzie wynieśli dużo zapasów, jakieś słodycze, puszki. I śmiech z sąsiadów co przynieśli skrzynki z winem- tylko były bez wina. Okazało się, że „uczciwi” Niemcy, pracownicy ambasady wypili wino, a zakorkowane butelki zostawili na półkach.
To takie urywki wspomnień. Przeżyliśmy oblężenie Warszawy, bombardowanie, wkroczenie Niemców do miasta. Jednego dnia był zakaz wychodzenia z domu, i podchodzenia do okien, na ulicy była jakaś defilada niemiecka, ktoś powiedział, że sam Hitler przyjechał, i tam jest. Tatuś zabronił nam zbliżać się do okien, a ja pamiętam, stanęłam plecami do okna i powiedziałam, że i tak nie mam zamiaru na tego Hitlera patrzeć.
Pamiętam też o wstydzie, jakieś gorące zupy i chleb od Niemców, i te myśli, brać, czy nie, ale przecież już bieda była.
Potem RGO[2] coś dawało. Niektórzy zupę zjadali po drodze i szli jeszcze raz. Na przełomie 1939 i 1940 roku straszna zima była. Dziewczynki ani kobiety nie nosiły spodni, więc nogi (kolana) owinięte gazetami, ciągle to spadało. Ziąb, w domu woda zamarzała w garnkach, więc dzieci po patyki, drewno z ruin, byle czymś w piecu napalić. Ciężko, zimno, ubieraliśmy się pod kołdrą, czy pierzyną, o większym myciu nie było mowy, przetrzeć oczy, twarz, ręce i tyle. Dopiero jak uzbierało się dużo opału to pełna balia wody i po kolei kąpiel. Nie wiem jak się prało pieluchy, w suszeniu ratunkiem był piecyk koza, okręcało się na rurze co pilniejsze. Jak była woda, mąka, i sól to się piekło na tej kozie podpłomyki, tu przypalony, tu brudny od sadzy, połykało się, bo był głód.
Tatuś poszył nam takie buty na filcowej, grubej podeszwie. Ten filc to były podkładki pod maszyny do pisania, grube na palec. Ciepłe to było, ale nietrwałe, bo nici się przecierały. Potem już nauczył się robić szwy kryte.
Ludzie ogarniali się jak mogli, tu ktoś sklepik otworzył, tu jakieś proste usługi dawały pracę. Tatuś łapał wszystko, kosze z węglem nosił, u szklarza pomagał. Co rąk się nakaleczył przy szybach, tylko ja wiem. Był bardzo niecierpliwy, chciał umieć od razu. Szklarz przeciągnął diamentem, stuknął i szyba prosto pękła. Tatuś stuknął, i szyba na ukos. Ale wprawił się do wszystkiego.
Ja też pomagałam w domowym budżecie jak mogłam. U szewca, pana Kazimierczaka, który miał swój warsztat w suterenie obok – dostawałam buty do zadeptywania. Chodziło o to, żeby robiły wrażenie używanych, czyli przedwojennych. Szewc robił je w czasie wojny z gorszych materiałów, a zadeptane sprzedawał drożej jako przedwojenne. Nogi bolały, ale szewc płacił rodzicom to zadeptywałam różne fasony, i co gorsza różne numery.
Douczałam dzieci z pierwszych klas pisania, czytania i rachunków. Wolnego czasu nie miałam w ogóle, bo szkołę miałam podwójną. Pod pokrywką zawodowej była normalna, zresztą na wysokim poziomie. Małą maturę zrobiłam na tajnych kompletach w Batorym[3] tuż przed Powstaniem. Nie dostałam świadectwa, ale jak się zgłosiłam do Batorego w kwietniu 1945 roku to od razu mnie przyjęto bez problemu.
Po upadku Powstania już było wiadomo, że ludzi będą wypędzać z Warszawy i że, większość trafia do Pruszkowa. Mamusia kazała zapamiętać, że w Opaczy mieszka ciotka Żaneta i musimy próbować do niej się dostać, nawet jakby nas rozdzielili. 7 października znaleźliśmy się w tłumie opuszczającym Warszawę. Szliśmy, jechaliśmy, ludzie naokoło chodzili normalnie, a my, wygnańcy, wlekliśmy się z nędznymi tobołkami. Pogubiliśmy się w tym tłumie. Tatuś usiadł gdzieś na skraju chodnika – siedział z wysoką gorączką i było mu wszystko jedno. Ja byłam gdzieś z przodu. Mamusia została z tyłu z małą Hanią i Zdzisiem, ale zaraz po wejściu do obozu w Pruszkowie przekupiła Niemca, i ten wypchnął ich furtką na zewnątrz.
Znalazłam się w obozie sama. Pamiętam jak przez mgłę, wielką halę czymś wypełnioną, mieliśmy sobie zorganizować jakiś kąt. Trwała walka o deski, cegły.
– W obozach koncentracyjnych mają chociaż prycze, a tu nie ma nic – powiedziała jakaś pani, a ja się modliłam, żeby nas do tego obozu nie wywieźli. Jakoś z moją koleżanką Marysią zgromadziłyśmy coś tam, trzeba było położyć cegły przy ścianie, na tym pochyło położyć deski i co tam kto miał. Trzeba było mieć coś w co by dali zupę. Nie miałam. Kazali mi szukać jakiejś puszki, znalazłam. Naleli mi chochlę czegoś, ale puszka była dziurawa, zatkałam palcem, parzyło, więc patyk jakiś, aby nie wszystko uciekło. Jakoś dziwnie nie pamiętam potem jedzenia, więc chyba głodna nie byłam. Wieczorem jeńcy ruscy gromadzili się, śpiewali, a my z nimi, te wszystkie katiusze[4], kalinki[5], co nam dzieciakom w końcu dostarczało uciechy.
Mężczyzn wybrano młodych na roboty do Niemiec, starzy mieli być wywiezieni gdzieś pod Częstochowę, czy Kraków – do chłopów, ale ludzie nie dowierzali, wiec do lekarza, chorych mógł po prostu zwolnić. Stałam tam parę dni, sama nie wiem dlaczego miałam nadzieję, tak bałam się, że mnie gdzieś wywiozą. Sąsiedzi pogniewani, bo uważali, że moim się udało, a oni zostali. Ojczym Marysi, córki sąsiadki, faktycznie został wywieziony, bo to kawał chłopa, jej matka płakała, więc już lepiej było tam stać niż słuchać tych utyskiwań.
Pewnego razu usłyszałam krzyk, że prowadzą z łapanki ludzi, wyglądam tam z góry, a tu mój Tatuś biedny, wynędzniały, wlecze się w tym tłumie. Znalazłam go, byłam już zagospodarowana, utuliłam, ale miał gorączkę, marnie się czuł. Nie wiedział jak to się stało, że nie dotarł do Opaczy. Po wojnie też się nie dowiedziałam, nie pamiętał, zgarnęli go z ulicy i już.
Więc już we dwoje koczowaliśmy u lekarza, ale Tatuś się bardzo pochorował, biegunka itd. Powiedzieli lekarze, że to czerwonka. Nie mogę dziś dalej pisać, to były straszne dni, choć ja myślę, że i tak byłam dzielna, przecież byłam tylko szesnastolatką.
Chorzy leżeli pokotem na przewróconych szafach, jakaś słoma była, czy coś. Doglądałam Tatusia jak mogłam. Kazał jeden ruski doktor dawać mu gotowane obierki z kartofli. Byłam przerażona, ani obierek, ani w czym, ani na czym ugotować. A jednak gotowałam na takim palenisku z trzech cegieł, na jakichś patykach. Taka breja bez soli, okopcona – Boże kochany, ale choć parę łyżek tatuś zjadał. Kiedyś nie było wody to ta breja była na kawie zbożowej. Po obierki musiałam przekradać się za kuchnię na śmietnik. Pracownice kuchni to mnie przepędzały, ale tylko jak Niemcy widzieli, bo bały się utraty przepustek do Warszawy, wiec udawało mi się zbierać te obierki. Nie pamiętam szczegółów, tylko te mocne momenty. Tatuś dochodził do siebie, ja się nie zaraziłam.
Nie wiem jak to się stało, ale dostaliśmy zgodę na wyjście z obozu. Może Tatuś coś ułatwił, albo Niemcy bali się, że jeszcze jest chory. Było to chyba na początku listopada, albo pod koniec października, nie wiem. Marysia z bratem i mamą, sąsiedzi z Warszawy, zostali wywiezieni gdzieś do chłopów. A my z Tatusiem wyszliśmy za bramę i poszliśmy do tej Żanety do Opaczy. Tam była Mamusia z dziećmi! Nasza radość była wielka, Żanety mniejsza. To był duży dom (taki mi się wtedy wydawał), my mieliśmy kąt za drzwiami w kuchni. Coraz to trzeba było się kryć, bo Niemcy szukali tych z Warszawy. Nie wiem dlaczego. Oni chyba tak zarządzili, że np. w Opaczy mogą być tylko tam zameldowani, młodzi powinni być w Niemczech, a starzy na południu Polski.
Nad drzwiami w kuchni był właz na strych. Była drabinka, ale jak była potrzebna gdzieś indziej to wchodziliśmy po klamce. Mamusia miała 39 lat, a śmigała żwawo po tej klamce. Tatuś też, dzieci miały uciechę.
Rodzice pracowali w domu, sprzątanie, gotowanie, porządki w ogrodzie też. Żaneta wypominała nam, marudziła bez przerwy, że u niej jesteśmy. Najbardziej dokuczała Zdziśkowi, może dlatego, że jak się potem dowiedziałam, we Francji zostawiła dwóch synów. Pobyt tam był dość koszmarny, a mnie jeszcze złościło to, że akurat mnie traktowała dużo lepiej niż resztę.
Jak to się stało, że ja zostałam wysłana do wujka Latka na wieś, do rodziny koło Sochaczewa, nie wiem, ale byłam bardzo zadowolona. Wszystkie dzieci uwielbiały tego wujka. Wojna trwała, był front, bieda tam była też, ale zajmowali się mną bardzo dobrze. To była bardzo bliska rodzina, brat mamy. Tylko sąsiedzi zaraz zgłosili, albo wygadali, że jestem z Warszawy i musiałam chodzić do pracy „na okopy”. Było zimno, buty (kapce) filcowe rozleciały mi się, wiązałam zelówki z wierzchem sznurkiem. Robiliśmy maskowanie siatką, przetykać trzeba było liśćmi, gałęziami, front się zbliżał. Przeziębiłam się tak, że zasłabłam po przebieraniu kartofli. Okazało się, że mam dużą gorączkę. Nie pamiętam jak wróciłam do Opaczy, pewnie ktoś przyjechał po mnie, albo mnie odwieźli. Rodzice nie chcieli po wojnie rozmawiać o pobycie u Żanety. Choć czasem przyjeżdżała do nas do Warszawy, nigdy nie słyszałam, żeby jej coś wypominali – było jakby nigdy nic, w końcu uratowała nas przed Niemcami.
17 stycznia 1945 roku nie było już Niemców w Warszawie. Biedni wygnańcy zebrali resztki sił, kto mógł ciągnął w stronę Warszawy, nie wiedząc czy dom stoi, czy nie, ale chcieli wracać bo pobyt u kogoś albo w obozie każdemu dokuczył. Nie pamiętam kiedy to było, ale poszłam z Tatusiem na rekonesans do Warszawy. Nie wiem, czy ktoś nas podwiózł, czy cały czas szliśmy piechotą. Upiorne szkielety domów, ludzie z tobołkami ciągnący na sankach jakieś klamoty. Niektóre domy wyglądały ocalałe, ale okazało się, że środka nie ma, same ściany. U nas dom od frontu spalony, ale nasza oficyna ocalała, chociaż wszystko rozgrabione. Szabrownicy wynosili wszystko, ruscy co lepsze, ale dla nich wszystko było lepsze.
Tatuś zabił okna deskami na krzyż, tak jakby to miało pomóc, ale chciał zaznaczyć że lokatorzy wrócili. Ja pozbierałam rozwalone albumy ze zdjęciami, podeptane, zabłocone. Schowaliśmy jej w piwnicy, w której zostało trochę węgla i jakieś śmieci. Jak wróciliśmy do domu nie wiem, ale wiem, że postanowienie zapadło, że wracamy.
Boże, czy dzisiejsze matki przeżyłyby to, nie wiem. Małe dzieci, żadnych gwarancji bezpieczeństwa, co jeść, za co kupić, ale byliśmy u siebie!
Nie pamiętam jak wracaliśmy i kiedy, ale było zimno, śnieg. W Warszawie zrobił się ruch. Już w tramwaju, który stał na barykadzie, była gorąca herbata, już były baby z pyzami, handel własnym i kradzionym. Spotkałam kobiecinę z moim płaszczem, miałam w nim zdjęcie, ale nie miałam za co go odkupić, płakałam. Ona też płakała, ale musiała go sprzedać, nie dać.
Tatuś najpierw ogacił mieszkanie, potem je ogrzaliśmy. Tatuś poszedł do odgruzowania, tam dawali zupę, przynosił dla nas. W piwnicy ocalała schowana koza, piecyk taki, już był do ogrzewania. Gdzieś tam dawali mąkę, w PCK[6] pewnie i w RGO. Piekło się takie podpłomyki- woda i mąka – na tej czarnej blasze, takie też i one były, ale nikt po nich nie chorował, a Mamusia pilnowała, żeby dzieci nie brały surowych jeszcze. Znalazła się gdzieś kawa żołnierska w kostkach, zbożowa z cukrem, ale to było dobre! I takie zupy po Niemcach, gotowana kasza z tłuszczem i to jakoś ugniecione, osuszone, po wrzuceniu do wody był krupnik, ale można było jeść też taką twardziznę, bo to było przedtem ugotowane.
Bardzo szybko prawdziwi warszawiacy wzięli się do roboty, i gdyby nie „jedynie słuszna władza” mielibyśmy szybko Warszawę piękną i odbudowaną sensownie. Ale ci „słuszni” zaczęli od burzenia tego co ocalało. Mam gdzieś poświadczenie z MO[7], że mieszkam w Warszawie wystawione na odwrocie obwoluty papierosów! Literatura jest duża na ten temat kiedy co ruszyło. Była taka książka „O zmarnowanym entuzjazmie”, ale ją szybko zlikwidowano. Pamiętam, że pobiegłam do Łazienek, weszłam do Pałacu Na Wodzie. Tam były powiercone dziury do materiałów wybuchowych. Miny ruscy usuwali i pisali MIN NIET, tylko jakoś pisane z błędem, ale i tak cieszyło. Nigdy się do tej wycieczki nie przyznałam, to było ryzyko, ale wtedy wszystko było ryzykiem. Nasi szabrownicy szaleli, ruscy łapali młode kobiety i ciągnęli w ruiny. Mamusia wydobyła z piwnicy zakopaną przed wyjściem maszynę do szycia. Jak już się do niej dokopała, to ruski „dawaj” spadł jak z nieba, ale Mamusia narobiła takiego jazgotu, że zląkł się, żeby go oficer nie nakrył, i ustąpił. Karali ich za to. Boże, jakie to wszystko było nie do zniesienia.
W kwietniu chyba, poszłam do szkoły do Batorego, ruina bez dachu, my w paltach, zimno, trzeba było odgruzowywać budynek, ogród i oczko wodne.
Przyjmowali dziewczęta niechętnie, profesorowie( niektórzy) traktowali nas – dziewczyny – podle, potem wywalczyli, żeby była męska, potem znów koedukacyjna. Ja chodziłam zawsze do prywatnej żeńskiej szkoły i pierwszy rok z chłopcami był dla mnie czymś zupełnie nowym. Chłopcy też byli po przejściach, z Powstania, partyzantki, często starsi od nas. Na przerwach też było różnie, bójki, czasem ktoś wyciągnął broń, pistolet nie był niczym nadzwyczajnym. Jeszcze w czynie społecznym sprzątaliśmy Park Ujazdowski, co pozostało dla mnie, nie wiem dlaczego, niezapomnianym przeżyciem.
[1] Roman Umiastowski, ps. „Zawada”, „Bolesław Żarnowiecki” (1893-1982) – podpułkownik dyplomowany piechoty Wojska Polskiego, historyk wojskowości.
[2] Rada Główna Opiekuńcza (RGO) – utworzona w 1940 r. za zgodą władz niemieckich organizacja charytatywna świadcząca pomoc materialną, pieniężną i żywnościową potrzebującej ludności polskiej.
[3] Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie
[4] Katiusza (ros. Катюша, pol. Kasieńka) – radziecka żołnierska piosenka, skomponowana w 1938 roku przez Matwieja Błantera do słów Michaiła Isakowskiego.
[5] Kalinka (ros. Калинка) – tytuł niezwykle popularnej rosyjskiej piosenki śpiewanej przez żołnierzy radzieckich w czasie II wojny światowej.
[6] Polski Czerwony Krzyż (PCK)
[7] Milicja Obywatelka (MO)