Osiński Tadeusz – Pobyt w obozach koncentracyjnych
Tadeusz Osiński, urodzony w 1912 roku w Warszawie, mieszkaniec podwarszawskich Włoch, z zawodu księgowy, strażak, zastępca naczelnika Ochotniczej Straży Pożarnej we Włochach, porucznik AK, dowódca plutonu o pseudonimie „Zbych” w strukturach Rejonu VII „Jelsk-Jaworzyn” VII Obwodu „Obroża”. 16 września 1944 roku został aresztowany wraz z innymi mieszkańcami Włoch i przez obóz Dulag 121 deportowany do obozu koncentracyjnego Auschwitz, a następnie Buchenwald. Przeżył marsz śmierci i szczęśliwie powrócił do rodziny w 1945 r. Prezentowane wspomnienia Tadeusza Osińskiego to fragment obszernych wspomnień z lat 1939-1945, które autor spisał na podstawie notatek i zapamiętanych faktów.
Pobyt w obozach koncentracyjnych
W dniu 23 sierpnia Niemcy wybrali z mieszkań we Włochach pod Warszawą część młodzieży, wywożąc do Pruszkowa. Wreszcie dnia 16 września rano Niemcy ogłosili megafonami samochodowymi, że wszyscy mężczyźni muszą się zgłosić na stację kolejową. Zagrozili, że po godzinie dziesiątej będą wyciągać z mieszkań i rozstrzeliwać. Ze Strażnicy wypędzono strażaków. I tu, niestety, zebrało się koło parku 5, może 6 tysięcy mężczyzn, których załadowano na dworcu kolejowym do pociągów elektrycznych i wywieziono do Pruszkowa, a następnie do Oświęcimia na stracenie. Mała część, bo około sześciuset wróciło w roku 1945 do Włoch. Ze Straży na wywiezionych pięćdziesięciu czterech nie wróciło dziewięciu. Przyczyną wywiezienia była podobno denuncjacja o przygotowaniach do Powstania i „zamelinowaniu broni”. Brak broni, brak kontaktów z innymi grupami, nie pozwolił na wzięcie udziału w Powstaniu żołnierzy AK z terenu Włoch, Jelonek, Piastowa, Ursusa i Pruszkowa.
Dnia 16 września 1944 roku po spędzeniu mieszkańców przez park, Niemcy zaczęli przy wrzaskach i biciu kolbami, sprawdzać dokumenty, wybierać niektórych mężczyzn z szeregów według posiadanych wykazów z nazwiskami i załadowywać do podstawionego pociągu elektrycznego na dworcu we Włochach. Nie pomogły żadne przepustki i zaświadczenia z zakładów pracy. W godzinach popołudniowych byliśmy już wszyscy w Pruszkowie na terenie Zakładów Kolejowych, w olbrzymiej hali fabrycznej. Tu zobaczyliśmy zmaltretowanych mieszkańców stolicy, chorych, rannych, pobitych.
My strażacy szukaliśmy możliwości wydostania się, ponieważ dowiedzieliśmy się, że nas wszystkich, włochowiaków, wywiozą do obozów koncentracyjnych, a co znaczy „Auschwitz”, jeszcze nie wiedzieliśmy. Byliśmy głodni i spragnieni. Nim zaczęto działać na zewnątrz przez pielęgniarki, siostry Czerwonego Krzyża i przez członków Ochotniczych Straży Pożarnych z Pruszkowa i Piastowa, załadowano nas około godziny szesnastej do towarowych wagonów z zadrutowanymi oknami i pociąg ruszył w nieznane.
W wagonach działy się różne sceny. Jedni wymyślali drugim, inni załatwiali potrzeby fizjologiczne, inni jeszcze przy pomocy scyzoryków usiłowali wycinać deski z podłogi, ażeby umożliwić ucieczkę. W wagonach można było tylko stać z uwagi na stłoczenie po około osiemdziesięciu mężczyzn. W nocy zaczęto mdleć, zasypiać w brudzie jeden na drugim. Rano w Częstochowie ludność widziała już transporty i w czasie postoju na dworcu chciała nam pomagać, podając coś do jedzenia i picia. Niemcy odpędzali i strzelali. Pociąg ruszył dalej. Gdzieś w polu pociąg się zatrzymał i pod dużą eskortą wypuszczono nas w pole dla załatwienia potrzeb fizjologicznych. Chyba nikt nie zdołał ratować się ucieczką. I tak po południu w dniu 17 września wjechaliśmy na teren obozu w Oświęcimiu – Brzezince. Po wyładowaniu nas na rampie wśród drutów kolczastych działy się dantejskie sceny. Przy biciu i krzykach ustawiono nas w piątki i kolumną pod ochroną karabinów popędzono biegiem pomiędzy druty kolczaste w pobliże baraków tak zwanego obozu cygańskiego. Widok więźniów w pasiakach przeraził nas. Całą noc spędziliśmy pod gołym niebem. Byliśmy bici i obrabowywani z zegarków, biżuterii i wartościowych przedmiotów. Kilku mężczyzn nie wytrzymało nerwowo, rzuciło się na naelektryzowane druty lub do ucieczki i zostało zastrzelonych przez posterunki. Zobaczyliśmy piekło na ziemi.
My, strażacy, wyróżnialiśmy się umundurowaniem, wymyślano nam, więc od „polnische Banditen” [niem. polscy bandyci – przyp. red.] itd. Posiadałem gwiazdki na kołnierzu munduru, dystynkcje zastępcy naczelnika OSP. Jakiś kapo wziął mnie za oficera i pobił po twarzy, wymyślając po polsku „polnische Schweine” [niem. polska świnia – przyp. red.].
Wreszcie rano popędzono nas do baraku, w którym dokonano ewidencji, odebrano dokumenty, kosztowności. O dokładności niemieckiej niech świadczy fakt, że zegarki, papierośnice i inne przedmioty (obrączek i pierścionków już nie było, zabrano nam w nocy) wkładano do indywidualnej koperty, na której wypisano nazwisko i imię, zawartość i numer więźnia oraz własnoręczny podpis. Od tego momentu nazwiska już się skończyły. Jestem w posiadaniu takiego depozytu, otrzymałem go po wojnie przez PCK.
Z biura ewidencji popędzono nas do pomieszczeń, gdzie odebrano ubrania i nagich skierowano do łaźni. Tam każdego indywidualnie ogolono. Z uwagi na tępe żyletki, w większości sami dokonaliśmy tego zabiegu. Następnie posmarowano nas po zimnej kąpieli wiechciem zamoczonym w lizolu, w celu dezynfekcji (ogolone miejsca ciała szczypały) i w obuwiu każdy musiał przejść przez betonową wannę w celu odkażenia obuwia. Ponieważ byłem w butach z cholewami – były to prawie nowe oficerki – musiałem buty zdjąć, wypłukać je w lizolu i z powrotem włożyć na bose nogi. Potem wydano nam jakieś stare ubrania i części bielizny oraz numery obozowe, wydrukowane na kawałku płótna i po ubraniu się w te ciuchy wymalowano nam na plecach czerwone pasy farbą olejną, to samo na spodniach wzdłuż nóg. Nie mogliśmy już się poznać. Ze łzami w oczach szukaliśmy się, a po krótkim czasie popędzono nas pod ścianę baraku, przy którym wydano nam różne stare, zniszczone miski, garnki, do których wlewano z beczek „zupę”. Była to ciepła woda z jakimiś struganymi jarzynami, może była to brukiew z trocinami. Był to pierwszy obiad w „koncentraku”. Nie wszyscy to jedli. Następnie w szybkim tempie popędzono całą kolumnę pod baraki mieszkalne i przydzielono miejsca do spania. Zostałem zakwaterowany z kilkunastoma strażakami w bloku numer 4. Pomijam opis baraków. Są to sprawy znane, mieszkało nas po 750 w jednym baraku. Zaznaczam jedynie, że do spania służyły piętrowe prycze, spało się na gołych deskach, a nakryciem były stare, porwane koce. Po przyszyciu numerów obozowych poszliśmy wreszcie spać. Każdy z nas spał po tych trudach twardym snem. Spaliśmy po siedmiu więźniów razem. Na pryczy było bardzo ciasno.
Następnego dnia rano przeprowadzono pseudobadania lekarskie, oparte na ocenie wyglądu. Słabych i chorych skierowano, jak się później dowiedzieliśmy, do krematorium. Wśród nich byli moi znajomi z Włoch, których już więcej nie widziałem.
W dzień staliśmy na placach pomiędzy barakami, liczono nas. Ażeby nam się nie nudziło, stosowano gimnastykę w postaci biegu, żabki [kara polegająca na skakaniu w przysiadzie z rękami założonymi na tył głowy – przyp. red.] i innych tortur. Dozorujący esesman mówił do nas po polsku, że nauczy nas rozumu, wybije nam z głowy walkę przeciwko Niemcom, że nic nie znaczymy, jesteśmy nie ludźmi, tylko numerami chodzącymi po ziemi. Twierdził, że są w posiadaniu sposobów na zmuszenie nas do uległości i posłuszeństwa. Na dowód tego pokazał nam funkcyjnych o nazwie „kapo” z kijami w ręku. Oni wam wszystko wybiją z głowy. Któregoś dnia wieczorem wywołali po numerze jednego z kolegów-strażaków, Mieczysława Balika, który zgubił numer z marynarki, a jedynie miał przyszyty na spodniach. Ażeby pamiętał swój numer, kapo w obecności szkopów kazał mu zdjąć spodnie, położyć się na kominie (był to kanał grzewczy, wzdłuż baraku, nigdy nie opalany) i bambusem wlepił mu dwadzieścia pięć bardzo silnych uderzeń. Bity zemdlał z bólu. Bito nie tylko po siedzeniu, ale i po nerkach. Co parę dni ustawiano nas w szeregu bez marynarek i koszul i stosowano „profilaktycznie” jakieś zastrzyki przed „epidemią”. Po pierwszych zastrzykach stosowanych jedną igłą spuchły nam klatki piersiowe. Następne zastrzyki już wyciskaliśmy.
W nocy ogłaszano apele. W dzień, żeby było nam wesoło, przygrywała żydowska orkiestra. Żywiono bardzo źle. Ćwiartka chleba, jakaś woda z ziołami na śniadanie i kolację, kawałek margaryny lub plasterek kiełbasy, a na obiad woda z brukwią czy nawet z burakami paszowymi.
Koszule nasze oblazły wszy i pchły. W celu wyniszczenia insektów polewano nas raz w tygodniu płynem. Niewiele to pomagało. Ażeby nam się nie nudziło na tej kwarantannie, przenosiliśmy pod troskliwą opieką kamienie z jednego miejsca na drugie, a następnego dnia z powrotem. Dostawaliśmy wówczas dla pośpiechu kijami od kapo i jego pomocników, blokowych oraz „stubendienstów” [sztubowych – przyp. red.], jak również i kolbami od esesmanów.
A nad obozem dymiły i zionęły ogniem kominy krematoriów. Widziałem również dopalające się stosy trupów rzucane na szczapy drewna. Za drutami obozu kobiecego widziałem, jak oficer SS znęcał się nad grupą ponad tysiąca kobiet, które musiały przed nim iść krokiem defiladowym całkiem nago. Niejednokrotnie uderzał je pejczem po nogach. W takich warunkach byłem w Birkenau do dnia 30 września 1944 roku posiadając numer 197740 z czerwonym winklem i literą „P”.
Dnia 30 września wypędzono nas z bloków i wyznaczono do dalszego transportu. Skinęliśmy głowami na pożegnanie tym, którzy zostali. Następnie po przebraniu w pasiaki załadowano nas na rampie do wagonów towarowych, również zakratowanych i wywieziono w nieznane.
Dnia 1 października po południu byliśmy na stacji kolejowej w Weimarze, a pod wieczór wyładowano nas na rampie w Buchenwaldzie. W czasie jazdy cierpieliśmy na brak wody. Do jedzenia wydano nam po pół bochenka ciemnego chleba. W czasie transportu dotarła do naszego wagonu wiadomość od starych oświęcimiaków, że razem z nami jest kapo o przezwisku „Sowa”, którego należy wykończyć za morderstwa więźniów. Został przez nas pobity, odebraliśmy mu chleb. Eskortujący esesmani wcale nie reagowali na postojach, gdy znęcano się nad „Sową”. Okazało się, że był on kapo w Mysłowicach, gdzie gwałcił i dusił przy pomocy kija więźniarki, a następnie był kapo w Brzezince.
Na rampie po przeliczeniu nas i ustawieniu przy wrzaskach i biciu wpędzono przez główną bramę na teren obozu i ulokowano na noc w piwnicy budynku, w łaźni. Był niesamowity tłok. O siedzeniu, względnie leżeniu w kącie, nie było mowy. Niektórzy słabsi zaczęli padać z braku powietrza. Ktoś krzyknął, że z pryszniców pod sufitem nie kapie woda, tylko gaz. I tu się zaczęła niesamowita panika, krzyki, płacze. Na domiar złego usłyszeliśmy silne detonacje. W takich warunkach dotrwaliśmy do rana. Okazało się, że gazu nie było, lecz kapała para skroplona na zimnym suficie, wydzielana z oddechów. Detonacje pochodziły z bombardowania lotniczego w pobliżu obozu.
I znów kwarantanna. Wydano nam nowe numery. Ja miałem numer 90489. Zakwaterowano nas w bloku numer 51. Warunki były nieco lepsze niż w Brzezince. Pędzono nas do odgruzowywania zbombardowanych magazynów samochodowych czy warsztatów. Nosiliśmy kamienie itd. Często w dzień i w nocy przeprowadzane były apele na placu apelowym. Trwały one wiele godzin. Szczególnie dotkliwe były w nocy. Było zimno i powietrze było bardzo wilgotne, ponieważ obóz znajdował się na wzgórzu, wśród bukowych lasów. Obok naszego bloku więzieni byli policjanci duńscy. Ulokowano ich w namiotach, tak zwanych „celtach”. Mieli dobre warunki. Otrzymywali mydło toaletowe i ręczniki kąpielowe oraz paczki żywnościowe.
Gdy dowiedzieliśmy się, że w obozie jest straż pożarna, pragnęliśmy dostać się do nich, lecz bezskutecznie. Blokowy Polak, sprawujący się bez zarzutu i traktujący więźniów względnie po ludzku, jak na warunki obozowe, wyjaśnił nam, że to jest niemożliwe.
Wreszcie dnia 15 października 1944 roku ustawiono nas na placu apelowym i rozpoczęto selekcję, polegającą na wybieraniu zdrowych i nadających się do pracy. Jacyś cywile w asyście esesmanów i żołnierzy wypytywali o zawód. Zorientowaliśmy się, że jest to wybieranie nas do fabryki. Podałem się za ślusarza, choć byłem z zawodu księgowym. Po spisaniu naszych numerów, załadowano nas w liczbie około tysiąca mężczyzn na samochody ciężarowe i w silnej eskorcie wyjechaliśmy z obozu. Pod wieczór dowieziono nas do miejscowości Taucha koło Lipska. Było to małe miasteczko ze stacją kolejową. Główna ulica zabudowana była dwupiętrowymi budynkami typu koszarowego. Mieszkańcy, przeważnie kobiety i dzieci, przyglądali się nam i wygrażali. Zapędzono nas do obozu na końcu miasteczka, za druty kolczaste i na placu apelowym rozdzielono do poszczególnych baraków. Wśród więźniów byli mężczyźni różnych narodowości: Rosjanie, Czesi, Francuzi, Włosi oraz duża liczba kobiet. Baraki te były inne niż w obozie koncentracyjnym. Były to baraki podzielone na „sztuby” – pokoje, mieszczące chyba po piętnaście prycz jednopiętrowych dla trzydziestu więźniów. Zaopatrzone były w dwa okna i żelazny piec do ogrzewania. Następnie popędzono nas do innego baraku, „sauny”, czyli łaźni. Puszczono trochę ciepłej wody, a później zimnej i nago, trzymających ubrania – pasiaki w ręku, popędzono do baraków, ale już bez tych obozowych wrzasków. Po otrzymaniu kolacji, na którą złożyła się woda z pokrzywami, miętą i innymi ziołami, kawałeczek margaryny i kawałek chleba, poszliśmy spać. Mimo, że byliśmy zmęczeni, wystraszeni i ciekawi dalszych losów, nikt z nas nie zasnął.
W Buchenwaldzie zostawiłem kilkunastu kolegów – strażaków. Część strażaków trafiła ze mną do jednej sztuby, część do następnego baraku. Było nam raźniej. Baraki wraz z terenem obozu były na zewnątrz mocno oświetlone i pilnowane przez uzbrojonych żołnierzy Wehrmachtu. Wieżyczki zaopatrzono w karabiny maszynowe i reflektory.
Rano, na drugi dzień, po takim samym śniadaniu jak i kolacji, zebrano nas na apelu i powiedziano, że jesteśmy na Arbeitskommando i będziemy pracować w fabryce. Brak posłuszeństwa i zamiar ucieczki karane będzie śmiercią. Po ustawieniu nas w piątki przeprowadzono główną ulicą około półtora kilometra do zabudowań fabrycznych i wprowadzono za bramę.
Teren fabryki był również strzeżony przez żołnierzy niemieckich. Podzielono nas na działy, grupy i poprzedzielano więźniów, tak zwanym „vereibeitrom” [właśc. verarbeitsraum – przyp. red.]. Była to fabryka Firmy Hasag, w której produkowano i naprawiano pancerfausty. Przydzielono mnie do działu, w którym rozbierano źle wykonane pancerfausty. Pracowałem przy wiertarce stołowej. Inni koledzy trafili do galwanizerni, do magazynów, transportu, działów ślusarskich i obrabiarek. Najgorsza praca była przy ługowaniu rur do pancerfaustów. Razem z nami pracowały kobiety, więźniarki z Oświęcimia i Buchenwaldu, w większości warszawianki z Powstania Warszawskiego. Pracowali również Polacy z różnych stron kraju, przywiezieni na przymusowe roboty i zakwaterowani w pobliżu fabryki, w oddzielnych barakach. Pracowali również cywilni Niemcy, niezdolni już do wojska i zamieszkali w Lipsku i w Taucha. Wyżywienie było niewystarczające. Na śniadanie i kolację dostawaliśmy jakiś napój ziołowy, niby kawę, ćwierć kilograma chleba żytnio-kukurydzianego i jeden kawałek margaryny na cały dzień tak jak w Buchenwaldzie oraz „zulagę”, tak zwany dodatek, który stanowił plasterek kiełbasy wołowo-końskiej, czasami troszkę twarożku w ilości jednej łyżki stołowej. Posiłki te wydawane były w obozie, obiad wydawany był w fabryce. Na obiad dawano miskę zupy, w której można było znaleźć kawałeczek brukwi lub ziemniaka. Czasami dodawano kromkę chleba.
Warunki zakwaterowania oraz praca były nieporównywalnie lepsze niż w obozie. Rozpoczął się handel wymienny między wszystkimi zatrudnionymi. Niemcy za margarynę dawali nam cebulę, Polacy za nadsyłane nam z domu paczki prowadzili handel wymienny z Niemcami. Ja, niestety, żadnej paczki nie otrzymałem. Wiele paczek, które adresowane były przez nasze rodziny na nazwiska Polaków, wywiezionych na przymusowe roboty, nie docierało do nas. Były wprost kradzione przez Niemców lub dochodziły z częściowo powybieranymi artykułami. Fakty te były wielokrotnie stwierdzone.
Po kilkunastu dniach zostałem przeniesiony z kilkoma kolegami do montażu kompresorowni. W kompresorowni kierownikiem był Niemiec, były lotnik, inwalida wojenny. Na specjalnym stanowisku przy urządzeniu pracującym pod ciśnieniem sprawdzałem wytrzymałość rur na ciśnienie. Nieznana nam była wielkość ciśnienia. Gdy rura pancerfausta nie wytrzymywała ciśnienia, wyginała się, wyzwalała się z uchwytów, a strumień wody zmieszanej z jakimś płynem mlecznego koloru oblewał twarz i ubranie. Przez dwanaście godzin pracy należało sprawdzić dwa tysiące pięćset rur. Ciężka to była praca. Ubranie mokre. Stanowisk takich było osiem.
W czasie sprawdzania wytrzymałości rur dokonywaliśmy sabotażu przez niedokładne umocowanie w uchwytach, przez co na rurę działało mniejsze ciśnienie. Rury były następnie sprawdzane na poligonie doświadczalnym i próbowane za pomocą ładunków wybuchowych, zapalanych elektryczną zapalarką. Byłem dwa razy na poligonie. Źle sprawdzane przez nas rury w czasie prób bojowych wyginały się. Niemcy byli wściekli i zapowiedzieli, że wszystkich więźniów z kompresorowni rozstrzelają. Wykonywaliśmy swoje czynności w dalszym ciągu bardzo czujnie, a Niemcy prawdopodobnie doszli do wniosku, że rury wykonane zostały ze złej jakości stali. Kilka dni pracowałem na stacji kolejowej Taucha przy ustawianiu słupów do lamp oświetleniowych. Była to praca lepsza niż w fabryce, bo na powietrzu.
Pod koniec zimy, a może już na początku wiosny 1945 roku, kiedy było ciepło, miały miejsce dwa naloty i bombardowanie Lipska. W czasie nalotu i alarmu przeciwlotniczego wypędzano nas obok fabryki, do dużego wykopu. Na brzegu wykopów ustawiano karabiny maszynowe skierowane w naszą stronę. Mimo obawy patrzyliśmy z radością na walkę powietrzną samolotów, które paląc się spadały na Lipsk. W zimie, w jednym z nalotów, spadło kilka bomb w sąsiedztwie fabryki, sześciu więźniów zostało lekko rannych, ponieważ stłoczeni byliśmy częściowo w piwnicach fabryki, a częściowo w dwóch barakach. W czasie jednego alarmu, gdy byliśmy w wykopie, przeleciały nad nami bardzo nisko jakieś dziwne samoloty z dużym świstem. Były to przypuszczalnie rakiety zdalnie sterowane.
Z upływem czasu zaczął panować głód i rozszerzała się biegunka. Zimą, mimo głodu i ciężkiej pracy, przetrwaliśmy dzięki wynoszeniu węgla w spodniach. Kawałki węgla mocowaliśmy uwiązane na sznurku do bioder wzdłuż nóg. Węglem tym paliliśmy w piecu w sztubach.
Dnia 12 kwietnia 1945 roku na rozkaz komendanta obozu przeprowadzony został apel wszystkich więźniów. Komendant obozu, nazwiska jego nie znałem, przemówił do nas w ostrym tonie. Powiedział, że Niemcy są atakowane przez wojska alianckie, obóz zostanie przejęty przez więźniów, a straż przejmie Volkssturm, to jest Niemcy niezdolni do służby wojskowej. Chorzy zostaną w obozie, zaś zdrowi zostaną ewakuowani do miejsc bezpiecznych pod dotychczasową eskortą.
Dnia 13 kwietnia 1945 roku po przeprowadzonej selekcji, nastąpił wymarsz w nieznane dużej kolumny więźniów popędzanych przez esesmanów i Wehrmacht. Pędzeni byliśmy drogami polnymi, czasami szosami, polami w sąsiedztwie lasów i wiosek oraz przez miasteczka. Mieszkańcy początkowo nas wymyślali, później jednak przy wywieszonych białych flagach rzucali nam kawałki chleba, kaszy gotowanej i temu podobne. Z pożywienia tego nikt nie korzystał, ponieważ wygłodzeni rzucaliśmy się na chleb, kaszę, kartofle i wspólnie się gnietliśmy, niszcząc pożywienie. Dokuczał nam głód. Eskorta nas nie karmiła. Jedliśmy surową trawę, szczaw, pokrzywy. Kręciliśmy się w rejonie Wurzen, Oschatz, Riesa nad Elbą. Most na Elbie w Riesie był przygotowany do wysadzenia, podobno wraz z naszą kolumną, liczącą około trzech tysięcy więźniów, maszerującą przez most. Most został wysadzony po naszym przejściu, kiedy byliśmy kilkaset metrów poza mostem.
Nocowaliśmy pod gołym niebem, na podmokłych łąkach i polach. Niemcy pozwalali rozpalić ognisko, lecz trudno było o zapałki, czasami dali kilka zapałek. Chrust i drewno było mokre. Gdy udało się rozpalić ognisko, grzaliśmy w puszkach wodę ze szczawiem lub z pokrzywami. Było coś ciepłego do żołądka. Panowała biegunka. Więźniowie byli poprzeziębiani, ale szli naprzód, wierząc w to, że już nadchodzi koniec wojny i upragniona wolność. Pewnego dnia pozwolono nam wybrać kartofle z kopców. Nabraliśmy w koce i za bluzę, ile wlazło. Później pędzono nas biegiem, a kartofle zostały na drodze. Kradliśmy podczas nieuwagi Niemców buraki, marchew z kopców, niejednokrotnie byliśmy bici kolbami i kopani. Jednej nocy, kiedy spaliśmy na mokrej łące jeden przy drugim, nakryci kawałkami koca, przysypał nas mokry śnieg. Po obudzeniu rano i natychmiastowym roztajaniu śniegu, nie podniosło się kilkunastu więźniów. Pogrzebaliśmy ich w rowach pod lasem.
W czasie marszu, kiedy więźniowie padali z braku sił, byli deptani przez wlokących ledwo nogami współwięźniów, a następnie dobijani z pistoletu maszynowego przez młodego, dwudziestoletniego esesmana.
W końcu kwietnia esesmani zaczęli opuszczać naszą kolumnę. Po drodze widzieliśmy spalone samochody, kolumny zmęczonych i rannych żołnierzy niemieckich. Niektórzy więźniowie próbowali uciekać. Zostawali zatrzymani na zawsze kulami niemieckimi. Pocieszał nas starszy wiekiem żołnierz Wehrmachtu, pochodzący z Poznańskiego, mówiąc, że już Niemiec kaput.
W czasie ewakuacji „zorganizowałem” z wozu niemieckiego ciągniętego przez więźniów (wówczas pchałem ten wóz) puszkę konserw. Po otworzeniu gwoździem okazało się, że była to przyprawa do zup w rodzaju maggi. Zjedliśmy w kilku. Kolega Wiesław Dębski, strażak ochotnik z Włoch, miał duże pragnienie. W czasie odpoczynku w marszu (było to człapanie muzułmanów [muzułman – w terminologii obozowej wyczerpany pracą i zagłodzony więzień, w stanie całkowitego wyniszczenia organizmu – przyp. red.]) – pił wodę z rowu. Dostał silnych boleści, nie mógł się podnieść. Kolumna poszła, a za nami usłyszeliśmy serię strzałów z pistoletu maszynowego.
Pewnego dnia z kolumny pędzonej przed nami uciekło w pole trzech jeńców ruskich. Niemcy strzelali jak do kaczek i niestety, zastrzelili ich na oczach tysięcy więźniów i rolników niemieckich, pracujących w polu. Rolnicy ci zaczęli esesmanom urągać i grozić. Na trasie tego marszu zostawiliśmy bardzo dużo trupów. Była to droga śmierci.
Dnia 6 czy 7 maja 1945 roku, kiedy szliśmy rowami, gdyż na szosie paliły się samochody niemieckie, a z nami szli zmęczeni i ranni żołnierze, eskorta zaś była już bardzo mała, wielu uciekło. We wsiach widzieliśmy białe flagi. Postanowiliśmy uciekać. Wieczorem w czasie odpoczynku przy lesie, podeszliśmy w kilku pod krzaki, rzekomo za własną potrzebą i uważając na wszystkie strony poszliśmy w las. Dwa dni przed nami uciekło kilku więźniów. Nikt nas już nie liczył. Byli wśród nich strażacy z OSP Włochy, bracia Mieczysław i Zdzisław Balik. Powrócili do kraju i żyją do dziś. Uciekł ze mną również strażak Zygmunt Delura i Jan Bujakowski. Rano dotarliśmy do jakiejś wioski, gdzie napotkany na drodze mężczyzna, Polak, skierował nas do „Gästete Haus”. Były tam tylko dwie Niemki, matka z córką i dwóch Polaków na przymusowych robotach. Po przechowaniu nas w stodole w słomie i po nocnej strzelaninie, zostaliśmy rano chyba 8 maja 1945 roku oswobodzeni przez oddział żołnierzy radzieckich. Dziwił ich nasz wygląd, ostrzyżonych i w pasiakach.
Radości było dużo. Żołnierze wynieśli z piwnic piwo. Częstowano nas wódką. Żołnierze poszli dalej. My natomiast po omyciu się, przebraniu w stare, robocze cywilne ubrania zostaliśmy przez Niemki nakarmieni. Wówczas ważyłem 46 kilogramów przy wzroście 175 centymetrów. Byłem już tak zwanym „muzułmanem”. Miałem ręce chore z brudu i okaleczeń, owrzodzone palce. Po nabraniu sił wymaszerowaliśmy ze wsi w kierunku Drezna, trochę na rowerach zabranych Niemkom na szosie, trochę piechotą. Po ominięciu Wrocławia, gdzie była epidemia, doszliśmy do Rawicza, a stąd pociągiem towarowym przez Łódź do Włoch koło Warszawy.
W czasie powrotu do kraju, żywiliśmy się u Niemek – braliśmy chleb, mleko, cukier, tłuszcze i co się dało załadować na czterokołowy typowy wózek niemiecki.
Mieliśmy również i przygody z żołnierzami radzieckimi, ponieważ nie mieliśmy żadnych dokumentów. Dopiero w Legnicy uzyskaliśmy przepustki upoważniające nas do powrotu do kraju i miejsca zamieszkania.
Po spotkaniu się dnia 7 czerwca 1945 roku z rodziną – nieopisana radość. Po paru dniach opieki lekarskiej doszedłem do zdrowia, opuchlizna zeszła. Wstąpiłem zaraz do Ochotniczej Straży Pożarnej we Włochach.