Epstein Teresa – Obóz w Pruszkowie – rok 1944 (Dulag 121)
Rodzina Podhorskich okres Powstania spędziła na Żoliborzu. Teresa Epsztein z domu Podhorska (ur. 1925), wraz z rodzicami Piotrem i Stefanią oraz mieszkającą z nimi Żydówką Haliną trafiła do obozu w Pruszkowie po zakończeniu Powstania na Żoliborzu na przełomie września i października 1944 r. Swoje przeżyciach w obozie przejściowym opisała w przekazanych Muzeum wspomnieniach.
Obóz w Pruszkowie – rok 1944 (Dulag 121)
Koniec powstania, wrzesień, wcześnie rano. Śpimy w piwnicy, budzą nas. Natychmiast trzeba opuścić dom, szykuje się atak na tę część Żoliborza. Ubieramy się w pośpiechu, zabieramy podstawowe przedmioty zwykle już przygotowane na taką lub podobną okoliczność. Rodzice zabierają swoje walizki, Ojciec sporą, skórzaną w pokrowcu, Mamusia – niewielką, lekką. Nakładamy zimowe okrycia, wygodne buty. Mamusia w karakułach, Ojciec – w pelisie, ja w zimowym płaszczu narzuconym na niebieski trykotowy szlafroczek. Halina* też na zimowo. Na plecy zarzuciłyśmy z Haliną domowej roboty plecaki z żywnością. Ja niosłam mąkę w dwóch dużych torbach, Halina kilka podłużnych bochenków chleba, które szczęśliwie mamusia upiekła poprzedniego dnia. Nasze władze konspiracyjne skierowały nas w głąb Żoliborza, tam miało być bezpieczniej.
Ruszyliśmy w drogę korytarzami przebitymi w piwnicach aż do wylotu na ulicę Potocką, gdzie nasi panowie ze spółdzielni zrobili głęboki wykop łączący nasz dom ze Strażą pożarną znajdującą się po drugiej stronie ulicy Potockiej. Ku memu przerażeniu, Ojciec potknął się i runął do wykopu razem ze swoją ciężką skórzaną walizką. Na szczęście nic Mu się nie stało. Szliśmy piwnicami sąsiednich domów aż do ulicy Krechowieckiej, gdzie znajdował się szpital ewakuowany z Pl. Wilsona. Szpital mieścił się w suterenach Spółdzielni Nauczycielskiej. Spotkaliśmy tam naszych krewnych – chirurga Karola Węglewicza i jego żonę – Ewę (kuzynkę mojego Ojca). Byli oni świeżo po wielkiej tragedii jaka ich spotkała – a mianowicie w prowizorycznym schronie zrobionym na terenie ich ogródka przy ul. Fortecznej od jednego pocisku zginęło dwoje ich dzieci.
Na drugi dzień zostaliśmy otoczeni wojskami niemieckimi, którzy nam kazali opuścić dom. Zostali jedynie ranni i opieka medyczna. Wychodziliśmy przez wykop po położonych tam deskach. Ku memu zaskoczeniu oficer Wehrmachtu podał mi rękę do przejścia – wśród nich też zdarzali się normalni ludzie. Zaczęła się wędrówka do obozu w Pruszkowie. Szliśmy wzdłuż ulicy Krasińskiego w stronę Sióstr Zmartwychstanek, przez okoliczne działki kierując się na Wolę. W pewnym momencie już na Woli – podbiegł do nas jakiś sowiecki sołdat (z wojsk radzieckich na usługach armii niemieckiej) i chciał zerwać z ręki Mamusi obrączkę i sygnet. Ojciec idący obok krzyknął na niego – „kuda liziesz?”. Chłopak odskoczył jak oparzony posłyszawszy swój znajomy język.
Wreszcie dotarliśmy do obozu w Pruszkowie. Tam od razu zostaliśmy posegregowani według wieku. Rodzice poszli na prawo, a my z Haliną na lewo. Wchodząc na teren obozu spotkałam pana Tedeusza Epszteina, naszego dobrego znajomego, który trafił tam wcześniej. Mieszkał bowiem ze swoją matką – Zofią, na Mokotowie. Matka i syn bywali częstymi gośćmi naszego domu. Po kilku latach – Tadeusz został moim mężem.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego jak wielkim szokiem był dla mnie pobyt w obozie pruszkowskim. Pamiętam z niego tylko szereg obrazów nie bardzo połączonych ze sobą. O tych przeżyciach starałam się nie rozmawiać i nie myśleć. Może dlatego instynktownie wyrzucałam z siebie te wspomnienia. Ani z Rodzicami, ani z Tadeuszem – nie wracaliśmy do tego, co każdy z nas na swój sposób wtedy przeżywał. Cieszyliśmy się ze szczęśliwego końca i cudu ocalenia, które przypadło nam w udziale.
Po zaszeregowaniu nas przez władze niemieckie do wyjazdu na roboty do Rzeszy, trafiłyśmy na halę kolejową, gdzie środkiem przebiegały szyny, a po bokach były rozłożone jakieś maty, na których można było się ewentualnie położyć. Ale nikt o tym nie myślał. Zaraz zobaczyłyśmy długą kolejkę do jakiegoś pomieszczenia, gdzie jak się szybko zorientowałyśmy, trzeba było stanąć, by móc dotrzeć do lekarza, by wystarać się o zwolnienie z wyjazdu na roboty. Ja miałam, na szczęście, zaświadczenie na urzędowym blankiecie niemiecko-polskim o przebytym zapaleniu stawów w maju tegoż roku. Stanęłam w kolejce. Tymczasem Halina zaczęła poszukiwać innych możliwości. Mieszkając z nami często słyszała o naszych różnych znajomych i krewnych. Przyszło jej do głowy, żeby wykorzystać mojego stryja, a kuzyna Ojca – gen. Zygmunta Podhorskiego – „Zazę” – do wydobycia mnie z tej części obozu. W tym pawilonie przylegającym do hali pracowała grupa polska przy rannych i chorych. Oni to decydowali, kogo można by uchronić przed wyjazdem na roboty. Halina wskoczyła przez okno i zawiadomiła tamtejszy personel o tym, że córka generała jest po ciężkiej chorobie i nie może tak długo czekać. Skutek był natychmiastowy. Zostałam wezwana do środka i wraz z Haliną odstawiona do pawilonu na wywóz do Guberni Generalnej. Tam też ku memu zaskoczeniu spotkałam koleżankę ze szkoły, która pełniła funkcję pielęgniarską w tym gronie. Szczęśliwie, gdy powróciłyśmy do pawilonu na Gubernię, moi Rodzice byli tam jeszcze. Radość była ogromna. Taki zbieg okoliczności, że w tym dniu wypadły moje imieniny. Radość jednak nie trwała zbyt długo. W trakcie wychodzenia do pociągu, Niemiec zauważył mnie i kazał odejść na bok. Halinie udało się przejść. Byłam w szoku. Ale raptem Mamusia zostawiła Ojca i podeszła do Niemca oferując siebie też na wyjazd na roboty. O tym poświęceniu mojej Matki nie mogę do dziś dnia spokojnie myśleć. Jedyną nadzieją było jeszcze zaświadczenie o przebytym zapaleniu stawów, które zostało pokazane Niemcowi.
Skierowano nas do pawilonu obsługiwanego przez sowiecką obsługę. Lekarz był Rosjaninem. Wizyta u niego nie dała żadnych wyników, trzeba było szukać innej drogi. Zainstalowałyśmy się w tym nowym pawilonie. Było tam bardzo czysto, nie tak jak w poprzedniej hali (jak się później okazało w krótkim czasie oblazły mnie wszy, które prawdopodobnie siedziały masowo w matach, na których się spało). W tym sowieckim pawilonie prycze były nowiutkie, zrobione ze świeżych desek. Zainstalowałyśmy się na kawałku pryczy, zaczęłyśmy się zastanawiać, co robić dalej. Podzieliłyśmy się, ja zostałam i pilnowałam rzeczy, by coś nie zginęło i by ktoś nam czegoś nie podrzucił, co też mogło nastąpić. Mamusia wyszła rozejrzeć się po terenie. Spotkała jakiegoś młodego człowieka o typie południowym. Okazało się, że słabo mówi po polsku, ale sądząc po wymowie musi być gdzieś z południa. Okazało się, że jest Algierczykiem. Wtedy rozmowa potoczyła się po francusku. Chłopak był podobno tak szczęśliwy, że chciał koniecznie nam pomóc. Doradził przejść w stronę pawilonu, gdzie był lekarz – Niemiec. To nas uratowało. Z gabinetu wychodziła pielęgniarka i zabierała zaświadczenia i po krótkiej chwili dostawało się zwolnienie. Nawet nie trzeba było wchodzić do gabinetu lekarza. Mamusia chciała coś dać temu Algierczykowi za tą nadzwyczajną pomoc, ale on nie chciał niczego przyjąć. Nie wiem co ten człowiek tam robił, skąd się wziął. Nie pamiętam, żebyśmy coś na ten temat wiedziały. Zostało to dla mnie zagadką.
Nauczone doświadczeniem owinęłam głowę bandażem i w ten sposób przeszłyśmy do pociągu kierującego nas na południe Generalnej Guberni. Pociąg zawiózł nas przez Kraków do Kocmyrzowa, gdzie zabrani przez miejscową ludność konnymi furmankami dotarłyśmy do Proszowic. Przez pół roku byłyśmy goszczone przez właściciela majątku – Górka Stogniowska – pana Władysława Sklenarskiego. W pociągu spotkałyśmy Antoniego Biskupskiego, znajomego Ojca, pochodzącego z Wołynia, ale ostatnio zamieszkałego w Warszawie. On razem z nami znalazł się w Górce Stogniowskiej i był goszczony przez pana Władysława Sklenarskiego do końca wojny.
* Halina była Żydówką na zmienionych papierach. Zamieszkała u nas w 1943 roku i jako krawcowa z wykształcenia, pomagałą mojej Matce szyć (moja matka dorabiała do pensji Ojca szyciem). Halina została do nas skierowana przez nianię mojej siostrzenicy – Janinę, z którą się przyjaźniła. Jadzia zginęła w czasie powstania. Moja Matka domyślała się, kim jest Halina, ale oficjalnie nie wiedzieliśmy o jej właściwym pochodzeniu. Będąc z nami do końca Powstania Warszawskiego, trafiła razem do obozu w Pruszkowie. Stamtąd wyjechała transportem z moim Ojcem w kierunku Krakowa. W Krakowie rozdzielili się. Po wojnie Halina parę lat była jeszcze w Polsce, wyszła tu za mąż i kiedyś odwiedziła moich Rodziców na Gdańskiej 2, w odrestaurowanej przez Ministerstwo Skarbu – spółdzielni. Wkrótce wyjechała na stałe z mężem i synkiem do Izraela. Jej nazwiska panieńskiego nie poznałam, tego z kenkarty nie pamiętam. Po mężu nazywała się Segall.