menu

Zawadzki Jerzy – Dziś mogę to opisać…

Zawadzki Jerzy – Dziś mogę to opisać…

Jerzy Zawadzki, urodzony w 1936 roku, w czasie Powstania Warszawskiego jako ośmioletni chłopiec mieszkał z rodzicami – Janem i Anielą – przy ul. Ogrodowej na warszawskiej Woli. 15 sierpnia 1944 roku Jerzy Zawadzki znalazł się w obozie Dulag 121, skąd po czterech dniach wysłano go do KL Sachsenhausen, a następnie do obozu Eulenburg w miejscowości Osterode, gdzie 9 maja 1945 roku doczekał wyzwolenia. Prezentujemy spisane po latach wspomnienia dotyczące pobytu w pruszkowskim obozie, które Pan Jerzy Zawadzki przekazał Muzeum Dulag 121 w 2013 roku. Rozpoczynają się one w momencie wygnania Jana i Anieli Zawadzkich oraz ich syna z Warszawy.

Pędzeni ulicami byliśmy bici, popychani. Przy ul. Wroniej żołdak wyrwał niemowlę w poduszce i cisnął je w okno palącego się płomieniami domu. Polacy mieli łzy w oczach.  Na skrzyżowaniu Wolskiej z Młynarską, na odcinku koło Płockiej, zatrzymano nas i grabiono ze wszystkiego Żołdacy wybierali upatrzone kobiety i zaciągali je na stojące wozy kałmuckie, gwałcili po czym zabijali je strzałem w głowę. Ojciec zasłaniał mi oczy, aby oszczędzić mi przeżyć. Kazali rozbierać się do naga i zaglądali kobietom między nogi.

Dochodząc do ul. Syreny Niemcy zauważyli, że mój ojciec zmieniając się niósł na noszach Edwarda Kołodzieja (wykupionego za łapówki z Pawiaka). [Edward] miał 28 lat. Kazali ojcu jego i mojemu ojcu zanieść go i postawić pod murem palącego się po lewej stronie domu. Lewie odeszli od noszy i na oczach wszystkich paląca się ściana runęła na stojące nosze z Edwardem. Jego matka widząc to dostała szału, nie mogliśmy jej uspokoić. O mało żołdak niemiecki jej nie zastrzelił.

Następna obława i gwałty oraz segregacja były przy kościele Św. Wojciecha. Rozdzielili nas z ojcem, ale na skutek zamieszania odważnie powrócił do naszej grupy ryzykując życiem.

Na peronie dworca Warszawa Zachodnia wszyscy mieliśmy zapłakane oczy widząc z oddali palącą się Warszawę. Wpędzano nas do pociągu jednostki elektrycznej typu angielskiego, które przed powstaniem kursowały na odcinku Otwock-Żyrardów. W wagonach powybijane były szyby. Przybyliśmy do Pruszkowa na drugi tor od strony obozu. Pędzono nas przed halę i tam dokonywano selekcji. Trafiłem do hali numer 1, głodny, brudny, zmęczony i ranny w głowę. W hali spotkałem moją matkę, która była w ciąży i trzeba było to ukrywać, bo mogła być zastrzelona. Dzięki pomocy lekarzy ojcu udało się przejść z hali nr 6 do hali w której siedzieliśmy my. Było tam brudno. Każdy siedział gdzie tylko mógł. Okradzeni z odzieży, zmęczeni, chorzy zajmowaliśmy miejsca jeden obok drugiego. Potrzeby fizjologiczne załatwiano pod ścianą w kątach. Panował straszny smród. W dodatku ludzie chodzili po hali głośno wymawiając nazwiska swych bliskich, chorzy stękali i wzywali pomocy. To uniemożliwiło spokojny sen. W dodatku obeszły nas wszy, które widziałem po raz pierwszy w takiej ilości. Zacząłem się drapać niemiłosiernie. Na nogach, rękach i piersiach miałem czerwone plamy.

Rano otworzyły się nagle drzwi hali i do wnętrza weszło sporo Niemców z komendantem obozu, a za nim wniesiono dwa kosze, które niosły panie w białych fartuchach. Była to RGO [Rada Główna Opiekuńcza – przyp. red.]. W jednym koszu był chleb, a w drugim pomidory. Panie postawiły na środku hali kosze i oświadczyły że jest to prezent od komendanta. Proszono, aby dzieci i młodzież się częstowała. Głodne dzieciaki kierowały się w stronę koszy. Pan komendant zrobił dobie zabawę. Podchodzące i biorące chleb dzieci częstowane były pejczem, który trafiał je gdzie popadło – w plecy, w głowę, w nogi. Uderzenia były tak mocne, że w czasie razu niektóre wypuszczały z rąk tą żywność. Po postawieniu tych koszy moja mama zachęcała mnie, abym podleciał i zdobył jedzenie. Za okupacji życie nas nauczyło i musieliśmy niestety szybciej dorośleć. Byłem na tyle przebiegły i szczupły że mogłem szwaba oszukać kiedy uderzał biczem innych. Mogłem podbiec i złapać chleb, a nim podniósłby ten bicz chcąc mnie uderzyć to ja już byłbym z chlebem w odwrocie, ale oświadczyłem mamie i tacie że wolę umrzeć z głodu niż wziąć szwabski chleb posmarowany pejczem. Zauważyłem, że milczący ojciec był ze mnie dumny.

Po wypuszczeniu nas z hali podjechały wozy na których był chleb. Wszyscy pchali się do wozu. Stałem z dala z rodzicami. Podeszła do nas lekarka i wręczyła nam pajdy chleba. Chciałem wziąć tylko dwie jedną dla mamy, a drugą po połowie z ojcem. Po takim poczęstunku poczuliśmy się lepiej. Gdy nadeszła noc chodziliśmy po kątach, aż znaleźliśmy zakamarek gdzie można było rozpalić ze śmieci, kawałków dykty, tektury, patyków malutkie ognisko na którym ustawiliśmy zdobytą puszkę blaszaną w której gotowaliśmy zdobytą wodę. Pragnienie picia było ogromne. Niektórzy mieli mąkę i prażyli ją na ognisku. Na każdym kroku byliśmy popychani i lżeni przez Niemców. Wielu było zastrzelonych.

Podstawiono długi skład wagonów krytych bydlęcych. Wiele z nich wysypanych było wapnem i innymi żrącymi materiałami. Upchano nas w wagonach bijąc kolbami karabinów i kopiąc szczególnie chorych albo tych, którzy przez niedołężność starców i chorych nie mogli szybko wejść do wagonu. Mnie trafił się wagon w miarę czysty. Wpychano do wagonu tak, że jeden stał koło drugiego. Górne okna dwa były zadrutowane. Zamknięto (zasunięto) drzwi wagonu i zadrutowano. Staliśmy tak do wieczora, aż pociąg ruszył w kierunku Częstochowy i wieziono nas do Niemiec. Mama była w ciąży i przechodziła tam katusze. Nie mogła długo stać. Ojciec mój z paroma mężczyznami oderwanym w jakiś sposób kawałkiem metalu robił dziurkę w podłodze wagonu. Przez ten otwór uciekło z transportu paru Polaków. Ojciec nie chciał opuszczać ciężarnej żony i odmówił ucieczki. W wagonie jechali też starcy, którzy nie mogli trzymać moczu. Do tego służyła posiadana puszka, w którą załatwiali się. Po napełnieniu jej moczem podawano ją ponad głowami i ci którzy byli przy zakratowanych oknach wylewali jej zawartość na zewnątrz. Wielu kończyło swe życie w wagonie. W Częstochowie transport zatrzymał się. Polacy mieszkający tam usiłowali nam podawać wodę, chleb i inne potrawy, warzywa itp. Niemcy strzelali do nich uniemożliwiając im pomoc. Tylko niektórym się to udało, bo przekupili Niemców. Do naszego wagonu kolejarz podał nam wody, ale ilość jej nie starczyła dla całego wagonu. Na terenie Niemiec zatrzymano transport i na 20 minut dano nam pozwolenia na wyjście z wagonu i załatwienie potrzeb fizjologicznych. Cały transport otoczony był wojskiem z wycelowanymi w nas karabinami oraz z psami. Kobiety musiały załatwiać się wśród mężczyzn i dzieci. Niektórzy robili koło, wewnątrz którego się załatwiano. Zmieniła się warta i pociąg znowu ruszył w dalszą drogę. Już nie można było wytrzymać, nogi nie chciały nosić stojącego tułowia. Pożywienia nam nie dano, jedynie napił się każdy trochę wody, ale kiszki grały marsza.

Po przeszło tygodniu transport dojechał do Berlina i przejechał przez obstawione kordonem wojska perony. Wreszcie za Berlinem zatrzymaliśmy się na mijance w polu, otworzono wszystkie drzwi wagonów. Podczas wysiadania żołdacy niemieccy dokonywali selekcji, oddzielając kobiet i małe dzieci od mężczyzn. Podczas wysiadania starców i chorych Niemcy kierowali przed wagony i strzałem z pistoletów w głowę zabijali na miejscu. Widziałem jak jeden warszawiak miał ze sobą pięcioletniego synka. Wziął go na rękę – był uroczy, miał długie blond włoski – i szedł razem z nami. Niemcy go dostrzegli, kazali się wrócić i zostawić go w wagonie. Ojciec nie chciał rozstać się z ukochanym synem, bo żona i reszta rodziny zginęła w Powstaniu. Niemcy wyrwali mu [dziecko] i rzucili do wagonu na wystraszone kobiety. Ojciec tego synka ruszył biegiem do wagonu po raz drugi. Dorwali go Niemcy i tłukli kolbami niemiłosiernie. Był cały we krwi. Polacy wzięli go na ręce i ponieśli do obozu Sachsenhausen. I tam staliśmy się więźniami bez nazwiska. Identyfikacja odbywała się numerem. Przeszedłem tam piekło. Miałem żyć tylko miesiąc, a po dobrym sprawowaniu w nagrodę mogłem wyjść przez komin w krematorium. Takie oświadczenie dawał mi komendant. Ale Matka Najświętsza mnie prowadziła i dzisiaj mogę z wami się dzielić przeżyciami i pisać.

Pogrzeb zamordowanych więźniów obozu Osterode na miejscowym cmentarzu. Niemcy, maj 1945,                     Fot. z pryw. arch.
Fot. z pryw. arch. Jw. Na pierwszym planie stoją Jerzy Zawadzki z kolegą Michałem Walewaj.
Jerzy Zawadzki na spacerze z mamą, 1938 rok. Fot. z pryw. arch.
Jan i Aniela Zawadzcy na Moście Poniatowskiego w Warszawie. Lata 30-te. Fot. z arch. pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content