Bańkowska Anna z d. Suchocka – Tułaczka
Anna Bańkowska, ur. 1940 r. w Warszawie, w czasie okupacji mieszkała z rodziną przy ul. Kaniowskiej na Żoliborzu. Jej rodzice brali udział w Powstaniu Warszawskim – ojciec, Edward Suchocki, jako żołnierz AK walczył w batalionach „Jeleń” i „Baszta” (ps. „Stenowicz”, „Sawicki”), natomiast matka, Janina z d. Bańkowska, była sanitariuszką IV kompanii batalionu „Kryska” (ps. „Jodła”) na Czerniakowie, gdzie prawdopodobnie zginęła w ostatnich dniach powstania. Anna Bańkowska jako czteroletnia wówczas dziewczynka, została wygnana ze stolicy do obozu Dulag 121 wraz z dziadkami Olgą i Zenonem Bańkowskimi. Z obozu przejściowego w Pruszkowie została wywieziona do Miechowa. Po wojnie zamieszkała wraz z rodziną w Krakowie, a następnie w Łodzi i w Podkowie Leśnej. Do Warszawy wróciła dopiero w latach 50. Po ukończeniu polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim została redaktorką, a z czasem tłumaczką literatury anglojęzycznej. W 2013 roku odznaczoną ją brązowym medalem Gloria Artis. Swoje wspomnienia przesłała Muzeum Dulag 121 w 2021 roku.
Urodziłam się w Warszawie, w szpitalu Dzieciątka Jezus 9 lipca 1940. Aż do powstania mieszkałam z rodzicami i dziadkami na Żoliborzu przy ul. Kaniowskiej 15. Mój dziadek Zenon Bańkowski (1877-1948) był przed wojną sędzią Sądu Najwyższego, babcia Olga ze Szwedzickich (1886-1979) zajmowała się domem. Z trojga ich dzieci najstarsza córka Felicja Teodorowicz zmarła w roku 1933, syn Zbigniew, niedoszły maturzysta, po wybuchu wojny uciekł do Wilna, tam wstąpił do AK. Wywieziony do łagru, przedostał się do Armii Andersa, a wraz z nią do Anglii, gdzie założył rodzinę. Druga córka Janina Olga, moja mama (1917-1944), ukończyła przed wojną gimnazjum ss. zmartwychwstanek na Żoliborzu, a w r. 1939 wyszła za mąż za studenta III roku Politechniki, Edwarda Suchockiego (1916-2005). Mój ojciec walczył w kampanii wrześniowej w armii gen. Kleeberga, a potem brał udział w konspracji (ps. „Stenowicz”, „Sawicki”) i jako żołnierz AK w powstaniu (bataliony „Jeleń” i „Baszta”). Mama była sanitariuszką IV kompanii batalionu „Kryska” i zginęła na Czerniakowie w ostatnich dniach powstania. Ja – wówczas czteroletnia – całe powstanie przesiedziałam z dziadkami w żoliborskiej piwnicy. Pamiętam jakieś legowisko w kącie i że babcia szyła tam dla mnie lalkę – tzn. doszywała korpus do gotowej główki. Jak tę główkę zdobyła, nie mam pojęcia. Oczywiście nie rozumiałam, co się koło mnie dzieje, ale bardzo bałam się huku. Momentu wyjścia na powierzchnię nie zapamiętałam, dopiero drogę do Pruszkowa, razem z całą ocalałą ludnością Warszawy. No i sam obóz: ogromna, mroczna i brudna hala, w której kłębiły się tłumy przerażonych ludzi. W tej ponurej scenerii nastąpiło moje pierwsze bezpośrednie spotkanie z niemieckim żołnierzem. Przykucnął przy mnie i… dał mi bułkę! Tak się przestraszyłam, że nie chciałam jej wziąć (wcale nie czułam głodu), ale babcia z okrzykiem „Biała bułeczka!” natychmiast zaopiekowała się tym niezwykłym dowodem łaski. Później w opowieściach rodzinnych bułka (w czasie okupacji białe pieczywo nie było dostępne dla Polaków) zmieniła się w tabliczkę czekolady, której „polskie dziecko nie chciało przyjąć od Niemca”. Stanowczo temu zaprzeczałam, zresztą wtedy nie wiedziałam nawet, co to jest czekolada, i tym bardziej bym jej nie wzięła. Dziś tylko mnie zdumiewa, że przy moich czarnych włosach i ciemnych oczach ów Niemiec nie wziął mnie za Żydówkę. A może wziął? No cóż, jak mówi poeta: „I Niemcy są ludzie”.
Kolejny błysk w głowie: jedziemy pociągiem. W towarowym wagonie bez dachu. Mam na sobie swoje królicze futerko i przewieszony przez ramię na sznurku, starannie zapakowany w gazetę nocnik. Zapewne babcia zabrała go jeszcze z piwnicy i taszczyła przez całą drogę do Pruszkowa. Bo babcia Ola mogła zrezygnować z wielu rzeczy, ale żeby dziecko nie miało nocnika, po prostu nie mieściło się jej w głowie. Dokąd nas wieziono? Podobno do Oświęcimia, ale tego dowiedziałam się znacznie później. Z samej podróży natomiast zapamiętałam zachwyt. Złotozielone drzewa! Nigdy jeszcze takich nie widziałam, więc nie mogłam się dość napatrzeć. Było to – jak mi powiedziano – koło Milanówka. Wiele lat później, w 2006 wracałam pociągiem z Krakowa po promocji własnej książki. Stałam w oknie, sama w przedziale, i nagle przeżyłam déjà vu! To ten sam widok, to samo miejsce, ten sam miesiąc – październik. Od razu ułożył mi się w głowie wiersz[1]:
Z okna pociągu – déjà vu
stara kobieta jedzie pociągiem
za oknem złote drzewa
już kiedyś to widziała
dziecko jedzie pociągiem
jak drzewa mogą być złote
dziecko jedzie pociągiem
nie pamięta płonącego miasta
ani huku bomb
dziecko jedzie w bydlęcym wagonie
z niemieckiego obozu w Pruszkowie
nie wie, że nie ma już mamy,
nie wie, dokąd je wiozą
razem z przerażonymi dziadkami
do końca życia zapamięta
tylko te złote drzewa
w październikowym słońcu
przy torach
tylko te drzewa
tylko drzewa
Nie dojechaliśmy jednak do Oświęcimia, tylko – jak później się dowiedziałam – do Miechowa. Co się tam wydarzyło, nie wiem, w każdym razie pociąg zatrzymał się na dobre. Potem – jakimś cudem – wylądowaliśmy w Kopalinach, we dworze, który należał do krewnego przyjaciółki mamy, Zofii Jarnuszkiewicz. Oprócz nas znalazło tam schronienie wiele innych osób, które zostały bez dachu nad głową. Chorowałam tam długo na zapalenie płuc, miałam też straszną wszawicę, więc babcia, niewiele myśląc, ostrzygła mnie do gołej skóry. Po tym zabiegu włosy szybko zaczęły mi odrastać i bardzo się wzmocniły. Wśród rezydentów dworu była pewna malarka, która postanowiła sportretować mnie z tym jeżykiem na głowie. Pamiętam to dzieło i nie mogę odżałować, że się nie zachowało. Nie poznałam nazwiska tej pani, ale chyba ją lubiłam (to rzadkość, ja wtedy chyba nikogo nie lubiłam).
Nadeszła zima, a z nią święta Bożego Narodzenia. W naszym pokoju pojawiła się mała puchata choineczka – zapamiętałam jej kulisty kształt. W jadalni na dole szykowano skromną wigilię. Przy ogromnym owalnym stole, nakrytym białym obrusem, zmieścili się wszyscy goście. Obok każdego nakrycia leżała papierowa serwetka z narysowaną ołówkiem główką aniołka. I tylko te serwetki, a nie żadne dania, zostały mi w pamięci z tej wieczerzy. W tym czasie jedzenie było dla mnie nieznośnym obowiązkiem, któremu poddawałam się z najwyższą niechęcią. Na gałązce choinki w pokoju czekał na mnie prezent: odpustowy pierścioneczek z niebieskim oczkiem. Ach, jak się nim cieszyłam! Niestety radość nie trwała długo. Zaraz po Nowym Roku zjawili się we dworze nieproszeni goście w podkutych butach i papachach z czerwonymi gwiazdkami na głowach. Wtargnęli do naszego pokoju i jeden z nich od razu zainteresował się leżącym na komodzie pierścionkiem. Kiedy zorientował się, że jest bezwartościowy, rzucił go na podłogę i rozdeptał. Odczekałam, aż się odwróci plecami, i dopiero wtedy pokazałam mu język.
Mroźną styczniową nocą uciekaliśmy z Kopalin saniami do Krakowa. Skąd wiem, że to była ucieczka? Pewnie z atmosfery zagrożenia, dzieci wyczuwają takie rzeczy. Po drodze zatrzymaliśmy się w kolejnym dworze. Wieś nazywała się Wróblewice (znów: dlaczego pamiętam nazwę, która w zasadzie nie miała dla mnie żadnego znaczenia?) i przyjęto nas tam bardzo serdecznie. Mną od razu zaopiekowała się starsza dziewczynka – Oleńka, pokazywała mi książeczki i coś tam rysowała, dla reszty uciekinierów znalazł się ciepły posiłek i jakieś posłania.
Następny obraz w mojej głowie to już Kraków. Ciemna, zagracona nora przy ulicy Grodzkiej. Siedzę tam z babcią, owinięta kocem, dziadek już pracuje w sądzie. Co robić z dzieckiem, żeby nie wyrywało się z łóżka i nie marudziło? Nauczyć je czytać! Ktoś mi dostarczył kilka roczników przedwojennego pisma dla dzieci „Moje Pisemko”. Od razu się zakochałam w tych grubych, oprawnych tomach. I nie, nie pamiętam, kto i jak uczył mnie czytania. Dziś wydaje mi się, że zawsze to umiałam, chociaż wiem na pewno, że przygoda ze słowem drukowanym zaczęła się właśnie wtedy, w Krakowie. Oprócz „Mojego Pisemka” dostałam też tom baśni Grimmów, który czytałam zachłannie i nie mogłam przestać, aż wreszcie mi go odebrano: „Nie będziesz czytać w kółko tych głupich bajd!” Tęskniłam potem za nimi przez długie lata. I chociaż całkiem niedawno zafundowałam sobie trzytomowe wydanie tych baśni w nowym przekładzie zaprzyjaźnionej tłumaczki, wciąż prześladuje mnie poczucie krzywdy po stracie tej starej książki, która nawet nie miała okładki.
Dziadka szybko przeniesiono – razem z Sądem Najwyższym – z Krakowa do Łodzi, gdzie zamieszkaliśmy wszyscy w dużym, przydzielonym mu mieszkaniu. Z czasem przyjechał tam także mój ojciec, który zatrudnił się w biurze konstrukcyjnym Łódzkiej Fabryki Zegarów. W roku 1947 ożenił się po raz drugi i odtąd mieszkałam razem z nim i macochą, Marią z d. Dąbrowską, najpierw w Łodzi, a później w Podkowie Leśnej.
Dziadek zmarł w Łodzi (przy brydżu!) w r. 1948. Po jego śmierci babcia zlikwidowała łódzkie mieszkanie i zamieszkała u krewnych w Warszawie. Od razu zaczęła się starać o pozwolenie na wyjazd do mieszkającego w Anglii syna. Po dwukrotnej odmowie paszportu napisała list ze skargą do Bieruta, w którym zagroziła mu, że jeśli jej nie wypuści, to napisze do Stalina. Najwyraźniej Bierut się przestraszył, bo babcia w 1950 wyjechała. W Anglii, nie mogąc dogadać się z synową, szybko się usamodzielniła i przez długie lata pracowała w Hereford jako opiekunka dziecka. Znało ją całe miasteczko, bo nie chcąc uczyć się na stare lata języka, wszędzie mówiła po polsku. Jeśli ktoś nie rozumiał, powtarzała to samo, tylko głośniej, i jakoś się dogadywała. Widziałam to na własne oczy, kiedy po latach ją odwiedziłam. Zmarła w Penrhos w r. 1979.
W r. 1957 ukończyłam Prywatne Liceum Ogólnokształcące SS. Niepokalanek w Szymanowie. W r. 1964 po studiach na Uniwersytecie Warszawskim uzyskałam dyplom magistra filologii polskiej i zajęłam się pracą wydawniczą. Od 30 lat pracuję jako tłumaczka literatury. Jestem współzałożycielką i członkinią honorową Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Za swoją pracę translatorką zostałam w 2013 r. odznaczona Brązowym Medalem Gloria Artis. Mieszkam w Warszawie, jestem wdową po profesorze informatyki Jacku Bańkowskim, nasza jedyna córka Magdalena, wdowa po dziennikarzu Wojciechu Romańskim, jest wiolonczelistką, publicystką muzyczną i prowadzi samodzielnie małą firmę wydawniczą. Wnuk Witold Tokarski ukończył na UW filologię klasyczną i pracuje jako lektor.
[1] Opublikowany w „Gazecie Wyborczej” z dn. 29.09.2007.