Chojdyński Antoni – Z „Naszego domu” do obozu w Pruszkowie
Urodzony w 1929 roku Antoni Chojdyński, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego przebywał w Zakładzie Wychowawczym „Nasz dom”, którego był wychowankiem. Zakład mieścił się w Dzielnicy Bielany, przy Placu Konfederacji 42/44 (obecnie aleja Zjednoczenia 34). Ze względu na to, że „Nasz dom” został przekształcony na szpital polowy Armii Krajowej, wszyscy wychowankowie skierowani zostali do służby szpitala. Ich zadaniem było, m.in. zabezpieczanie wszelkich niezbędnych środków do funkcjonowania szpitala, noszenie rannych, zdobywanie żywności, organizacja pogrzebów oraz wykonywanie wszystkich innych niezbędnych czynności, które byli w stanie zrealizować. W obozie Dulag 121 znalazł się 2 października, skąd po 3 dniach przetransportowany został wraz z innymi do Koniecpola, następnie do wsi Sokolniki.
W czasie okupacji w tym domu było 170 dzieci, chłopców i dziewczynek. Byliśmy podzieleni ze względu na wiek: od przedszkola, poprzez szkołę podstawową po szkołę średnią. Niektórzy wychowankowie mieli nawet 21 lat, a żeby ta placówka egzystowała, byli w niej wychowankowie jeszcze starsi, wywodzący się z rodzin wiejskich, którzy dostarczali żywność w zamian za możliwość pobytu w niej. Kierowniczką „Naszego domu” była wówczas Maryna Falska – obecnie ten dom w swej nazwie nosi jej imię. Istnieje do dzisiaj, choć został przekształcony przez kolejnego dyrektora, towarzysza KC, ale zostawmy to na uboczu. Obowiązywała już wówczas inna polityka, nie chciał zatrudniać osób, które były współpracownikami Falskiej.
Czy pan pamięta jakieś konkretne wydarzenia związane z początkiem Powstania Warszawskiego? Jak zareagowaliście?
Pierwszego dnia na teren „Naszego Domu” przyszedł kierownik szkoły podstawowej, do której wówczas chodziłem na Żoliborzu i od razu dał mi polecenie zebrania wszystkich moich „wiekowych średniaków”, którzy wezmą udział w kopaniu rowu przeciwczołgowego na ulicy Żeromskiego, róg alei Zjednoczenia. Potem był już samochód, zdobyty pierwszego dnia, kiedy Niemcy próbowali uderzyć z Powązek na Bielany. Wtedy też dwóch Niemców, którzy konwojowali ten samochód, dostało się w przestrzeń obstrzeliwania, stało się naszymi niewolnikami i znalazło się przez to w naszym szpitalu, jako ranni. Samochód był załadowany wodą kolońską o zapachu bzu, konserwami wołowymi, bardzo zresztą smacznymi i papierosami Astoria, które zacząłem palić.
Jako czternastolatek?
Tak, ale żołnierz, prawda? Samochód trzeba było tego samego dnia szybko rozładować, a dowództwo od razu przydzielało, ile do szpitala, a ile na zabezpieczenie dla żołnierzy. No a potem normalnie, życie jak życie… Najpierw Niemcy mieli stanowiska wojskowe, cały AWF i lotnisko na Bielanach (przed wojną aeroklub) były obszarem wojskowym. Całe Bielany już w ciągu tygodnia od wybuchu powstania były podporządkowane Niemcom. Pan komendant całości tego obszaru bielańskiego, wtedy w stopniu lekarza, był pewny, że ten szpital jest dla powstańców, czyli po prostu dla „bandytów”. On tu „musi zrobić porządek”. Jedyna osoba, która znała język niemiecki, Hala Wiewiórska, kiedy usłyszała, że on tu bandytów szuka to powiedziała „panie majorze (czy tam pułkowniku, on był chyba w stopniu pułkownika, a nazywał się Wolff), to ja panu pokażę jeszcze dwóch takich bandytów, jeśli pan sobie życzy” i go zaprowadziła do sali, gdzie leżeli Niemcy. Gdy oni powiedzieli, że im tu jest dobrze, że oni nie chcą z tego szpitala w ogóle wyjść, nastąpiła konsternacja. Komendant wyszedł na korytarz i spotkał doktor, z którą studiował przed wojną w Akademii Medycznej w Poznaniu i po niemiecku „koleżanko, my się znamy!” i, o dziwo, zaczął cieszyć się, że spotkał koleżankę, z którą studiował w Poznaniu. A ona mu wyraźnie powiedziała „My się, proszę pana, nie znamy, ja pana w ogóle nie znam! Nie wiem, kto pan jest!”. On tam próbował w różny sposób, bo chciał koniecznie porozmawiać z panią doktor, żeby załatwić swoją sprawę – chodziło mu o to, czy pani doktor nawiąże kontakt dziewczyną, walczącą po stronie Polaków, „która w zasadzie nie jest Polką, tylko Niemką”, i namówi ją, żeby wróciła do cioci w Poznaniu, bo ciocia się o nią bardzo martwi. Więc pani doktor jak zobaczyła, że on taki dobry, to zaczęła z nim rozmawiać. Mówi „proszę pana, ponieważ nasz jeden oddział szpitalny jest na Pelplińskiej, na Marymoncie, a tam było raptem dwa dni powstanie, więc w zasadzie szpital jest nienaruszony i tam są medykamenty, niech pan mi powie, czy jest pan w stanie mi pomóc, przenieść te lekarstwa do mojego obecnego szpitala?”. Jak on widzi, że pani doktor ma sprawę, to nie powie jej, że „nie”, mówi „jutro będzie tu samochód, z obstawą wojskową naszą i już ich uprzedzę, żeby w odpowiedni sposób się zachowywali i mają załadować ten nasz samochód i przewieść tutaj to wszystko”. Przywieźli te lekarstwa, to pani doktor mówi „proszę bardzo, niech pan mi teraz dokładnie powie, o co chodzi”.
Czym się zajmował pan i inni wychowankowie „Naszego domu” podczas powstania?
Jako wychowankowie „Naszego domu” mieliśmy bardzo dobre kontakty z mieszkańcami Bielan, którzy zdążyli nas przygotować, że na pewno będą musieli opuścić swoje mieszkania i wtedy oddadzą nam klucze do swoich mieszkań, z których będziemy mogli przenieść coś do siebie, do szpitala. Na ogół szpital nie był tak źle zaopatrzony, bo myśmy z noszami latali i z działek mieszkańców przynosili do szpitala czy to pomidory, czy kartofle, warzywa. Droga do pokonania była prosta, osłonięta drzewami, więc Niemcy nie mogli do nas strzelać. Początkowo chowanie zmarłych wywoływało u nas wstrząs, ale bardzo szybko uznaliśmy to po prostu za zadanie, które musimy wykonywać, bo nie ma nikogo innego, kto mógłby to robić. Do naszych codziennych obowiązków należało także zaopatrywanie szpitala w wodę – pompowaliśmy ją z jedynej studni na terenie szpitala. Pielęgniarki zajęte były rannymi, cała obsługa na swoich stanowiskach, np. w kuchni, a myśmy chodzili po terenie. Dopóki Niemcy nie zorientowali się, że dzieci w jakiejś formie biorą udział w powstaniu, to jeszcze nam nic nie groziło z ich strony. Potem już nastąpiło zupełnie inne traktowanie, łamanie zasad przez Niemców w końcowej fazie powstania, gdzieś tak w połowie września. Żeby wprowadzić nas w błąd, zakładali biało-czerwone opaski na lewym ramieniu. Jak żeśmy się zorientowali, to wydano rozkaz zmiany z lewego ramienia na prawe. Przeżyliśmy śmierć Falskiej…
W jaki sposób zginęła?
Zmarła w bardzo szybkim tempie, jak tylko dostała wiadomość od Niemców, że będziemy musieli opuścić „Nasz dom” i zostaniemy ewakuowani do Pruszkowa. Pochowaliśmy ją na terenie Zakładu, ona jedyna była pochowana w trumnie, którą żeśmy wykonali z ławek szkolnych.
Kiedy przyszedł moment, że was wypędzano?
2 października przywieźli nas tutaj [do obozu Dulag 121 – przyp. red.] karetkami, ale bez żywności, bez żadnych zapasów, niczego. Tylko nas wsadzili w te karetki. Nas było wtedy około 60, po 30 osób w tych karetkach nas przewozili.
Jakie było to pierwsze zetknięcie z obozem?
To była tragedia. Człowiek dopiero zobaczył, co oznacza ręka bandziorów. To było w ogóle piekło z niebem. Myśmy byli wtedy w hali nr. 1, nie wiem jak to dzisiaj wygląda. Spaliśmy trzy doby na betonie. PCK jakoś do nas dotarło, ale już nawet nie pamiętam, czy myśmy coś jedli. Po trzech dniach załadowano nas do odkrytych wagonów bydlęcych. Największy postój był nocą, to był Stradom. Uznani za służbę sanitarną, dojechaliśmy do Koniecpola, gdzie Niemcy kazali nam wyjść z wagonów na dworzec. Pociąg dalej pojechał, a na nas czekały już powozy chłopskie. Pierwszy posiłek żeśmy jedli dopiero po 3 dniach na tym dworcu. Około 10 października chłopi zawieźli nas powozami 21 kilometrów do wsi Sokolniki, ale tam też nie lepiej mieliśmy. Ulokowano nas w budynku szkolnym (dzieci wraz z personelem „Naszego domu”), gdzie spało się też na podłodze, chłopi trochę nam słomy podrzucili. Wegetowaliśmy w najgorszych warunkach, jakie można sobie wyobrazić. Wtedy, kiedy jeszcze wojna trwała, kiedy Rosjanie tutaj nie dotarli, to chłopi się wywiązywali z dostawy pożywienia dla nas. Wyglądało to w ten sposób, że to nie chłopi chodzili po wsi, żeby zbierać pożywienie w jakiś jeden punkt, tylko myśmy rano musieli brać bańki i chodzić od chaty do chaty, żeby nam co łaska dali, więc albo dali, albo nie dali. Jak już Rosjanie weszli na ten nasz teren, to już skończyła się „opieka”, już chłopi zaczęli się buntować, nie chcieli nam dawać, mimo że byli pod stałym nadzorem Armii Krajowej z Gór Świętokrzyskich. Wtedy, kiedy nie było jeszcze tego zagrożenia dla Armii Krajowej ze strony Kacapów, wszystko było dobrze. A po nich już się wszystko bardzo źle zaczęło. W Sokolnikach byliśmy chyba do kwietnia 1945 roku.