menu

Ciągadlak Jan – O udziale w Powstaniu Warszawskim i represjach z okresu stalinowskiego

Ciągadlak Jan – O udziale w Powstaniu Warszawskim i represjach z okresu stalinowskiego

Jan Ciągadlak (1929-2021) jako piętnastoletni harcerz brał udział w Powstaniu Warszawskim, najpierw na Woli, a następnie wraz z oddziałem przedostał się do Śródmieścia, gdzie został ranny. Opuścił Warszawę z ludnością cywilną we wrześniu 1944 r. podczas tymczasowego zawieszenia broni.  Został pognany do obozu Dulag 121, skąd przewieziono go do obozu przejściowego we Wrocławiu [Breslau], a następnie wywieziono do miejscowości Erkner pod Berlinem. Po wojnie wrócił do stolicy i odnalazł rodziców, Marię i Henryka, również wypędzonych podczas powstania i wysłanych do pracy przymusowej na terenie III Rzeszy. Niedługo po powrocie został aresztowany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i skazany wyrokiem sądu na 5 lat więzienia. Wywiad został przeprowadzony w 2020 r. w Pruszkowie.

Urodziłem się w 1929 roku w Warszawie. Mieszkałem z rodziną na ulicy Towarowej 62 aż do wybuchu Powstania Warszawskiego.

Brał Pan udział w powstaniu. Jak Pan zapamiętał ten okres?

Miałem wtedy 15 lat. Ograniczałem się do pomocniczej służby harcerskiej, bo takich gnoi jak ja, za przeproszeniem, nie dopuszczano do pierwszej linii, do bezpośrednich walk na barykadzie. Czasami z konieczności pozwalano mi albo z prasą, albo z jakimiś meldunkami na placówkę się dostać: „Jeśli potrafisz, to się dostań i dostarcz to komendantowi odcinka”.

W której dzielnicy Pan działał?

Kiedy 1 sierpnia 1944 roku zaczęło się powstanie, byłem na Woli, bo tam mieszkałem.

Czy pamięta Pan dokładny adres?

Mieszkałem na ulicy Towarowej 62 pod numerem 34, na czwartym piętrze. Ten budynek mieścił się na rogu ulic Towarowej i Krochmalnej. Od mojego miejsca zamieszkania do placu Kercelego było około 150 metrów. Chociaż w tym budynku mieszkało nas, chłopaków w tym samym wieku, sześciu, to w zasadzie żaden z nas o sobie nic nie wiedział. Jak wybuchło powstanie, to zapanowała euforia, wreszcie byliśmy wolni. Od razu znalazły się opaski na rękach. Z tych sześciu chłopaków – z tego, co wiem – to żyję chyba tylko ja jeden. Z tym że dwóch z nich umarło już w latach powojennych. Z kolei dwóch innych, rodzonych braci, zginęło w czasie powstania. Jeden, młodszy, miał na imię Wiesiek, a drugi, starszy, Zbyszek. Nazywali się Kosterscy. Pamiętam, że z Ryśkiem widziałem się w pierwszych dniach powstania na ulicy Wroniej. Wiem, że Zbyszek i Wiesiek mieli przydział na Żoliborz i tam musieli się stawić. Tam też zginęli w akcji. Kolejny kolega to Rysiek Gogół. To też był chłopak z mojego podwórka.

To byli chłopcy w Pana wieku?

Tak.

Czy Pan nocował w domu rodzinnym czy cały czas był z powstańcami?

Z powstańcami.

Czy zechciałby Pan opowiedzieć o życiu w czasie powstania?

Mogę się zaliczyć do tych jednostek, które z tej pożogi ocalały. Podczas którejś rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego dyrektor domu seniora nakłonił mnie do wspomnień. Zawsze mówię, że 1 sierpnia to dla mnie świętość. Ja się nadal czuję żołnierzem z tego okresu i będę się tak czuł aż do końca. Dyrektor zapytał: „Czy jest pan w stanie przekazać nam jakieś wspomnienia z tego czasu?”. Zapytałem zebranych, czy kiedykolwiek oglądali obraz pt. „Płonące miasto”? Bo ludzie, którzy czegoś takiego nie przeżyli, nie mogą twierdzić, że nie istnieje piekło na ziemi. Ja piekło na ziemi przeżyłem i dlatego twierdzę, że jest możliwe. Na własnej skórze i na własnym grzbiecie je przeżyłem. Człowiek widział wkoło tylko dym i ogień. Jeden drugiego nie był w stanie zobaczyć na dwa metry. Wiejące wiatry, spowodowane prawdopodobnie tymi pożarami, przecież to wszystko wkoło się paliło. Ten właśnie obraz utkwił mi w pamięci.

Powstanie na Woli szybko upadło. Jak to się stało, że Pan wychodził Pan z Warszawy dopiero we wrześniu?

Myśmy się z Woli systematycznie wycofywali. Następnego dnia, jak na Wolę zaczęły wkraczać hordy esesmanów i zaczęło się mordowanie ludzi i palenie domów, to już znalazłem się w Śródmieściu. To było 7 sierpnia. W Śródmieściu byłem bodaj tydzień albo dziesięć dni. Czas szybko uciekał, dopiero co szedłem z człowiekiem pod rękę i rozmawiałem, a nagle, rany boskie, on już nie żył. Kiedyś przechodziłem pod barykadą na rogu Żelaznej i Siennej i zobaczyłem ślad po pocisku, chyba artyleryjskim. Przy barykadzie leżał człowiek plecami do góry, odwróciłem go, a tam masa ciała, krwi. Widocznie jak on przechodził, to łupnął pocisk. Trudno było cokolwiek zapamiętać, ale pewne fragmenty utkwiły mi w głowie. Niektórych rzeczy mogę już nie pamiętać.  

Jak zapamiętał Pan wygnanie z Warszawy?

Zostałem ranny. Do tej pory z powodu rany odniesionej w powstaniu jestem inwalidą jednoocznym, bo moje jedno oko w ogóle nie pracuje. Ze względu na to niestety nie mogłem już brać udziału w czynnej służbie. W drugiej połowie września, o ile sobie dobrze przypominam, Niemcy zrzucali na Warszawę ulotki, że są gotowi ludność cywilną w określonym dniu i o określonej godzinie wypuścić z miasta. Moje ówczesne dowództwo powiedziało: „Ty już tutaj dalej nie masz nic do roboty. Jak tylko możesz, to z cywilami uciekaj z miasta”. Tak też się stało. W grupie ludzi, która była skoncentrowana na ulicy Pańskiej (nie dochodząc do ulicy Towarowej), przekraczałem linię między ówczesną wolną Warszawą a terenami okupowanymi przez wroga. Przechodziliśmy przez barykadę, grodzącą i zamykającą ulicę, na całej jej szerokości, tylko kawałek był wykuty. Ulica Towarowa była opanowana przez Niemców i właśnie nią wyprowadzali oni ludzi w kierunku placu Kercelego.  Za murem pośrodku ulicy Towarowej, odgradzającym ją od tak zwanej Syberii, mniej więcej w drugiej połowie ulicy, siedziały oddziały niemieckie. „Syberia” to były boczne tory kolejowe, którymi do Warszawy przywożono różnego rodzaju materiały budowlane, węgiel, produkty spożywcze itd. Niemcy mieli powykuwane w tym murze wizjery. Wychodząc, widziałem – za przeproszeniem – ich mordy, ale ponieważ byłem w gromadzie tysięcy ludzi, to byłem raczej nierozpoznawalny. W ten sposób dopędzono nas do placu Kercelego na Woli. Od placu Kercelego nasza „wycieczka” skierowała się, oczywiście pod ścisłą kontrolą żandarmów i esesmanów, ulicą Wolską w kierunku zachodnim. Przechodziliśmy obok kościoła – na jego schodach stała cała szarża niemiecka, oficerowie niemieccy, wojskowi, esesmani i prawdopodobnie gestapo. Z tłumu wychodzącego z Warszawy wybierano ludzi, których od razu kwalifikowano – albo niech idą dalej, albo na zaplecze kościoła, a tam do aut i do pracy. Mieli oni za zadanie z terenów zajętych już przez Niemców uprzątnąć gruzy albo trupy – układali je na stosy i palili.

Czy wie Pan jaki to był kościół?

To był kościół pw. św. Stanisława parafii św. Wojciecha. Szczęście moje, Bogu dziękować za to, że jakoś wyszedłem spod tej wnikliwej kontroli, bo oni każdego przechodzącego mierzyli od stóp do głów. Przeszedłem weryfikację i w tym tłumie dotarłem do Dworca Zachodniego. Zgromadzono nas chyba na jednym z głębszych peronów. Po krótkim czasie podjechały puste wagony kolei elektrycznej. Otworzyły się drzwi i wszystkich nas zagonili do środka. Kiedy już po brzegi wypełniły się przedziały, drzwi się oczywiście zamknęły, a wzdłuż pociągu stanęły posterunki niemieckie. Nie pozwolono nam nawet przez okna wyglądać. Chociaż jak się już perony trochę opróżniły, nie wiem jakim cudem, od drugiej strony dostawali się ludzie cywilni i do niektórych otwartych okien w pociągu wrzucali ziemniaki, pomidory, ogórki. Co kto mógł, to łapał. Oczywiście Niemcy tego zabraniali. Nie wiem, ile ten pociąg stał na peronie, bo nie miałem wtedy żadnego czasomierza, ale to nie trwało długo. Po krótkim czasie pociąg ruszył, nikt jednak nie był w stanie powiedzieć dokąd. Po niedługiej jeździe skład dojechał na jakieś jakby zaplecze. Z prawej strony było murowane ogrodzenie, tuż przy ogrodzeniu szły tory kolejowe. Pociąg wjechał i zatrzymał się przy tym murowanym płocie. Zaczęto nas wypędzać z wagonów. Pamiętam, że wówczas osoba z tłumu zginęła pod kołami pociągu, który przejeżdżał dosłownie pół metra od zgromadzonych wzdłuż tego toru kolejowego, potrącona przez któryś z wagonów.  To była kobieta, ale nie potrafię powiedzieć nic więcej. Wiem tylko, że ta kobieta została zabita.  Zrobił się szum.

Czy zginęła wówczas jedna osoba? Słyszeliśmy o podobnym wypadku we wrześniu, kiedy zginęło kilka osób, to jednak mogła być inna sytuacja.

To była tylko jedna osoba, ale nie pozwalano nam się dłużej zatrzymać przy niej. Matka jej się znalazła i nie wiem, czy ktoś jeszcze z rodziny, a może ktoś z gapiów, trudno mi powiedzieć, bo wszystkich nas pędzono wzdłuż tego toru i ogrodzenia. Nikt nie wiedział dokąd. Po niezbyt długim odcinku drogi dobrnęliśmy do takiego placu, z którego prowadziły – nie wiem – dwie bramy albo jedna. Kierowano nas wszystkich do tych otwartych bram, oczywiście popędzano. W bramach stały osoby w białych fartuchach i w czepkach z czerwonym krzyżem, ale czy to były sanitariuszki, czy to byli lekarze, czy to była jakaś służba sanitarna, tego nie potrafię powiedzieć. Jakoś udało mi się w tym tłumie przedostać na teren obozu.

Przekraczałem próg tego obozu, który wtedy był pod chyba znakiem ZNTK [Obóz Dulag 121 utworzony został na terenie warsztatów kolejowych, które dopiero po wojnie przyjęły nazwę Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego (ZNTK) – przyp. red.], w drugiej połowie września 1944 roku wraz z wieloma tysiącami ludzi wypędzonych z Warszawy. W środku nie wiadomo było, w którą stronę iść. Tłum ludzi, którzy nie wiedzą, co z sobą zrobić. Niemcy byli już na zewnątrz, ale tu działali chyba granatowi policjanci, którzy popędzali w stronę tych hal, do których w czasie normalnego użytkowania wprowadzano lokomotywy lub wagony. Ludzie zaczęli szukać gdzieś kąta dla siebie. Ranni, z tymi przylepionymi do opatrunków krwawymi bandażami.

Pan też dotarł na teren obozu ranny. Czy otrzymał Pan tam jakąś pomoc medyczną?

Żadnej. Byłem opatrzony tylko w bandaże, i to już zakrwawione, bo przed wyjściem z Warszawy zrobili mi opatrunek w powstańczym punkcie sanitarnym. Dalej byłem wszędzie omijany.

Udało się mi ulokować w kanale. Nie pamiętam, czy ja tam wpadłem, czy skoczyłem. W tym kanale po kostki był popiół, chyba z wygarniętego i spalonego węgla, drewna. W każdym razie ludzie tarzali się w tym popiele. Usiadłem tak jak w tej chwili, tyle że z plecakiem na plecach i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Usłyszałem, że ludzie zaczynają chodzić za jakimś posiłkiem. Co się okazało? Był taki punkt RGO, który wydawał jedzenie, ale trzeba było mieć swoje naczynie. Dostałem takie od osoby, która powiedziała: „Masz, weź, to i ty coś zjesz”. To była puszka po konserwie, coś w tym rodzaju. Nalano mi do tej puszki trochę zupy. Wypiłem, bo nie wiem, czy ktoś z obecnych tam miał łyżkę, i w dalszym ciągu się zastanawiałem, co mam z sobą zrobić. Tak dumając, doczekałem w tym kanale nocy i po prostu zasnąłem. Nie pamiętam, czy to było jeszcze w nocy, czy następnego ranka. Szum, gwar, zgiełk. „Wychodzić! Wychodzić!”. Dokąd? Na peron nas wygnali z tych hal i zaczęli całe towarzystwo ładować do towarowych, świńskich wagonów. Pomyślałem, że czeka nas jakaś podróż. Załadowali nas do tych wagonów, a ładowali tyle, ile się tylko dało. Tam nie było mowy, żeby spokojnie wejść i znaleźć jakieś swobodne miejsce, żeby usiąść czy stanąć, czy nawet oprzeć się o ścianę w kącie wagonu. Po upływie jakiegoś czasu usłyszałem gwar, zgiełk, jaki się zrobił na zewnątrz. Wagony oczywiście były pozamykane. Pociąg ruszył. Dokąd? Nikt nie wiedział.

Jechaliśmy wtedy chyba cały dzień i całą noc. Pierwszy przystanek, na którym nas wszystkich z tych wagonów wypędzili, był na takim placu czy podwórku między budynkami. To było kilka baraków drewnianych. Gdzie my jesteśmy? Nikt nic nie wie. Do wieczora chyba tam byliśmy, ale już nas ani nie karmili, ani wody nie dawali. Niemcy tylko krążyli wokół tego naszego tłumu i nas pilnowali. Ktoś z zatrzymanych znający język wszedł w kontakt z którymś z wachmanów. Co się okazało? Jesteśmy na jakimś zamkniętym placu z czterema budynkami: Breslau. Jak usłyszałem słowo „Breslau”, to pomyślałem sobie: „Co to jest? Gdzie my jesteśmy?”. Niektórzy ludzie już potrafili sobie to wytłumaczyć. Rozeszła się wieść, że znaleźliśmy się na terenie ówczesnego Breslau, czyli Wrocławia. Byliśmy tam bardzo krótko. W nocy chyba lub następnego dnia rano wypędzili nas z tego niby obozu i zapędzili polną drogą na bocznicę kolejową. Znów nas wszystkich pchali w te wagony. I znowu nie wiadomo co dalej. I tak te wagony załadowane więźniami stały w tym gwarze. To były ostatnie dni września, w każdym razie na pewno druga połowa września. Ludzie byli bez wody, bez powietrza, bez czegokolwiek do ust. Męczyli się tak w tych świńskich wagonach. Po jakimś czasie, chyba całej dobie, transport ruszył. Wieźli nas tym pociągiem do jakiejś kolejnej miejscowości. Następnie pędzili szosą polną. Poboczem nas gnali. W nocy, bo dojechaliśmy tam nocą, po raz pierwszy zobaczyłem lecące z nieba takie kolorowe choinki. Pomyślałem sobie: „Rany boskie, co to się dzieje?!”. Okazało się, że byliśmy jakieś 20–30 kilometrów od centrum Berlina i w tym momencie odbywał się nocny nalot na miasto. Tylko te lecące choinki i od czasu do czasu wybuchające bomby, bo wydawało się, że to właśnie eksplozja bomb.

Pamiętam, doprowadzili nas do obozu w młodym lasku. Okazało się, że to było pod Berlinem, a ta miejscowość nazywała się Erkner. Ten obóz obsługiwali Ukraińcy będący w służbie Niemców. Dobrnęliśmy tam w nocy, rozlokowali nas po barakach. Rano się zaczął następny nalot. Ci Ukraińcy latali po barakach, po korytarzach i krzyczeli po rosyjsku: „Wszyscy uciekajcie do schronu! Będą bombardować!”. Tyle zapamiętałam. Zaczęło się bombardowanie. To wszystko działo się od nas może nie bardzo blisko, ale niedaleko. Te pożary, te płonące resztki z Berlina po kolejnym bombardowaniu, to wszystko wiatr niósł w naszą stronę. Nam kazali się chować w rowach przeciwlotniczych, które były na terenie tego obozu. Wszystkich zapędzali do tych rowów. To niby miała być ochrona przed bombami.

Jakoś przeżyliśmy ten nalot i rano zaczęły się sprawy biurowe. Na czym to polegało? Byli wyznaczeni Ukraińcy, którzy każdego z osobna brali do pomieszczenia biurowego, w którym siedziała, nie wiem, Niemka lub Ukrainka. W każdym razie języka niemieckiego na tyle nie znałem, żeby się z nią porozumieć, ale mówiłem do niej po polsku. Ona na maszynie biurowej spisywała wszystkie moje dane personalne: kiedy, co, jak i dlaczego. Kiedy spisała te personalia, to oczywiście następna osoba była przyprowadzana do tego biura. Byliśmy tam też fotografowani. Trwało to chyba jeden dzień. Ci, którzy nas prowadzali na spisywanie danych personalnych, chodzili potem po barakach i rozdawali nam dokumenty tożsamości ze zdjęciem.

Jak już byłem w obozie, to był listopad albo grudzień, to pamiętam, że byłem na takim przeglądzie i zmieniono mi wreszcie opatrunek – jeden jedyny raz. Zrobił to jakiś sanitariusz w szpitalu albo w punkcie sanitarnym w Bernau koło Berlina.

Czy w Erkner pracował Pan przymusowo?

Nie. Obóz, w którym przebywałem, był obozem dla młodocianych żołnierzy. 22 lub 23 kwietnia 1945 roku został on wyzwolony przez Rosjan. Jak dzisiaj pamiętam, był szary, ponury ranek, gdy przed bramą obozu stanął czołg. Na czołgu poowijani w kołdry, w poduszki siedzieli jacyś ludzie. Ze środka czołgu wyszedł dowódca, popatrzył po nas i zapytał po rosyjsku: „Wy kto?”. Powiedziałem mu, że jesteśmy Polakami zamkniętymi w tym obozie. On tak stanął, poprzyglądał się i powiedział: „Idźcie wszyscy do domu!”. To każdy, jak mógł, z tym, co miał pod ręką, lub z jakimś bagażem, walizką, torbą pieszo ruszył, bo front był tuż-tuż. To było 23 kwietnia, a koniec wojny nastąpił dopiero 8 maja. To wszystko jeszcze trochę trwało.

Jak wracaliśmy, to bardzo często spotykaliśmy na swojej drodze wyzwolicieli, którzy zawsze pytali: „A wy kto?”. „My Polacy. Idziemy do Warszawy”. „Do Warszawy? Nie idźcie tam, bo tam nic nie ma”. „Jak wychodziłem z Warszawy, to jeszcze coś było, a teraz już nie ma nic?” „Tak. Tam niczego nie ma”. Myślałem sobie, że jestem tam w końcu urodzony i tyle lat tam mieszkałem i się wychowywałem. Musiałem jakoś dojść do swojego miasta.

Oczywiście tory kolejowe były powysadzane, stacje nieczynne, wojsko miało swoje środki transportu, ale oni żadnych cywilów nie brali. Zresztą jechali na Berlin. Szedłem z takim Czechem, Józefem, przyczepił się do mnie. Ja mówiłem do niego po polsku, a on do mnie po czesku. Jak on do mnie się odzywał, to ja się śmiałem, bo ich mowa jest taka zabawna. Okazało się, że to był czeski kolejarz. Z obozu wracał do czeskiej Pragi. Z naprzeciwka podeszło do nas dwóch mężczyzn, spojrzałem na nich i mówię do tego Czecha: „Słuchaj, Józef, zdaje się, że będziemy mieli z nimi przeprawę. Ten jeden jest pijany, a ten drugi to diabli wiedzą”. Pepesze przełożone przez pierś jednego i drugiego. Oni się zbliżają do nas, my do nich. „Stój!” – krzyczą po rosyjsku, no to stoimy. „A wy kto?” „Ja jestem Polak, a ten drugi to Czech” – odpowiadam. „Gdzie idziecie?” „Ja do Warszawy, a ten do Pragi” – mówię. „Czy macie zegarek?” Nie wiedziałem, o co on pyta. Nie znałem wtedy rosyjskiego. Nie wiedziałem, co to „время” [czas, zegarek]. Pokazał na rękę, ale rękę miał bez zegarka. I wtedy zrozumiałem, o co mu chodzi. Józef powiedział, że ma zegarek, taką cebulę, pamiątkę po dziadku. Wyciągnął tę cebulę srebrną na łańcuszku i daje temu ruskiemu. A ten za tę cebulę szarpnął i po cebuli. Jak zaczęliśmy utyskiwać i ubolewać, że nie mamy już zegarka, to rurę jednemu i drugiemu przystawili do brzucha: „Idźcie! Idźcie!”. Powiedziałem do Józefa: „Chodź, bo oni nas obydwóch zaraz zastrzelą. Za ten zegarek nas zabiją”. Poszliśmy w swoją stronę, a oni w swoją. Między nami była już odległość chyba z 50 metrów. Powiedziałem: „Józef, zobaczmy, czy oni stoją, czy poszli”, a oni stali, coś tam gestykulowali, oczywiście chwiejąc się na nogach. Postanowiliśmy iść jak najdalej, bo jak oni by zaczęli do nas strzelać, to my żywi byśmy nie wyszli.

Jedyne co ja wyniosłem z Powstania Warszawskiego, to był srebrny sygnet z orzełkiem polskim. Miałem go na palcu. Jak wracałem z obozu, to jakiś rosyjski patrol zaprowadził mnie do takiego przyfrontowego punktu medycznego, żeby mi zmienić opatrunek. Ze mną trudno było się dogadać, bo miałem twarz prawie całą spaloną. Ręce i oczy, włosy spalone. Jak mnie ci Rosjanie położyli na stole, żeby zobaczyć, co się ze mną w ogóle dzieje, to przede wszystkim dorwali się do sygnetu. Nie wiedziałem, co ta Rosjanka do mnie mówi, bo nie znałem tego języka. Jej się udało ten sygnet zdjąć i koniec, tyle go widziałem. Miała czy może ma do tej pory pamiątkę – sygnet z orłem.

Z wielkim trudem w lipcu znalazłem się w Poznaniu. Pamiętam, że z Poznania zabrał mnie sierżant z polskiej armii berlingowskiej, kierowca, który samochodem ciężarowym przyjechał po jakiś towar. Zapytał: „Dokąd chcesz jechać?”. Powiedziałem, że chcę się dostać do Warszawy. On na to: „Ja cię zawiozę”. Zatrzymaliśmy się w Kutnie na noc i z Kutna następnego dnia ruszyliśmy do Warszawy. Dojechaliśmy na krańce Woli. Ręce złożyłem i klęknąłem.

Co Pan zobaczył?

Tego miasta nie było. Na stojących jeszcze, wypalonych domach, na resztkach kamienic wisiała masa przylepionych i przybitych kartek. Ci ludzie, którzy ocaleli i pierwsi wrócili, dawali znak tym, którzy dopiero mieli nadejść, by odnaleźli się z bliskimi i z rodziną. Spotkałem się z rodziną po upływie kilku dni.

Wtedy zaczęła się mną „opiekować” bezpieka, zresztą nie tylko mną. Deptała mi po piętach i wreszcie dotarła do mnie. „Dlaczego się nie ujawniłem jako powstaniec, skoro bezpośrednio uczestniczyłem w powstaniu? Dlaczego, nie ujawniając się, próbowałem przemocą obalić ustrój demokratyczny?” – skóra mi ścierpła. Ze swoimi kolegami, z którymi zetknąłem się po powrocie do Warszawy, spotkałem się na komisariacie Milicji Obywatelskiej, mieszczącym się wtedy na ulicy Grójeckiej. To było na pierwszym piętrze budynku mieszkalnego. Jak mnie wprowadzili, to w każdym kącie stał twarzą do ściany jeden z moich kolegów.

Kiedy miało to miejsce?

To był lipiec lub sierpień 1945 roku. Nie wiem, jak innych, bo nie byłem tego świadkiem, ale mnie następnego dnia rano zabrano z tego komisariatu i zapakowano do wojskowego motocykla. Z tyłu za mną na siodełku siedział żołnierz z pistoletem maszynowym. To była poranna szarówka, nie wiem, która była godzina. Zawieziono mnie do tzw. Toledo – oficjalna nazwa brzmiała: „Więzienie Karno-Śledcze” – przy ulicy Ratuszowej na warszawskiej Pradze [Więzienie karno-śledcze nr III w Warszawie, zwyczajowo Toledo – więzienie Urzędu Bezpieczeństwa i NKWD przeznaczone dla żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych oraz innych organizacji podziemnych, obecnie mieszczące się przy ul. Namysłowskiej 6 – przyp. red.]. W tym więzieniu miałem kilka takich „przyjemnych” spotkań z klawiszami, którzy wyprowadzali więźniów z cel na korytarz i pytali: „Za co siedzisz?”. Gdy odpowiadałem: „Nie wiem za co”, to oni: „Ja ci powiem”. Mieli takie pały, nie wiem, czy drewniane, czy metalowe, i walili nimi po nogach. Jak człowiek klękał, twarzą do ściany, i nie mógł ustać na własnych nogach, to bili po głowie. Jak nawet był zalany krwią, to nakazywali: „Masz tak stać”. I jak tak kilku załatwili, to otwierali drzwi do celi i mówili: „Do celi wracać!”. To trwało jakiś czas, bo nie dość, że nas tam trzymali, to jeszcze wozili na przesłuchania na ulicę Sierakowskiego w Warszawie. Tam się mieścił wtedy Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Łamali nam kości i tłukli jak tylko się dało i czym się dało. W śledztwie trzymali nas chyba trzy lub cztery miesiące, bo nie miałem kalendarza ani zegarka. Tyle co mi się wydawało, że minął dzień. Oczywiście, kilku nas siedziało w celi. Cela miała chyba z pięć metrów długości. Wzdłuż najdłuższej ściany było zrobione łóżko z desek. Myśmy je nazywali pryczą. Jak przywozili człowieka po śledztwie, to rzucali półżywego na te dechy. Czasami ktoś wytrwał do następnego wezwania na śledztwo, ale byli tacy, którzy nie wytrzymywali tego. Do dziś nie wiem dlaczego, po upływie kilku czy kilkunastu dni przenieśli mnie do celi obok, nie szerszej niż ten stół, tyle że dłuższej. Jak usiłowałem spacerować, to tyle, że udawało mi się przejść od okna do drzwi, obrócić się i z powrotem. W kącie stała trzypiętrowa prycza, nas w tej celi siedziało trzech. Któregoś dnia przyszedł ze śledztwa mocno starszy pan i zaczął do nas tak mówić: „Chłopcy, jak któryś z was ma coś do przekazania na wolności, to mówcie otwarcie i szczerze, bo będę mógł podać jakąś informację”. Okazało się, że to był major Wojska Polskiego, ale już w rezerwie. Opowiadał: „Przyjechałem w odwiedziny do brata, który był leśniczym w leśniczówce. Bezpieka zrobiła nalot. Mojego brata i mnie zgarnęli do celi”. Tyle się o tym człowieku dowiedziałem. Okazało się, że był na tyle uczciwy, że to, co powiedziałem, przekazał mojej matce. Podałem mu adres, gdzie może ją odnaleźć.

Kiedy wyszedłem na wolność, moja mama mówiła: „był tu taki pan starszy, który mi wszystko opowiedział, coś ty mu kazał przekazać”. Uczciwie przekazał wszystko matce. Moja mama opowiadała: „Słuchaj, jak ciebie zabrali z domu, jak cię aresztowali, to ja się niczego nie mogłam dowiedzieć”. Ojciec pytał ich: „Dokąd zabieracie mi syna?”, bo mnie przyszli aresztować w nocy. Oni mówili, że ktoś wpadł na klatkę i muszą wszystkich w kamienicy wylegitymować. To była tylko ich wymówka. Oni nikogo nie gonili ani nikogo nie poszukiwali, tylko od razu do pokoju wpadł jeden z nich, porucznik w czapce okrągłej z granatowym otokiem KBW [Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – formacja wojskowa podporządkowana ministrowi bezpieczeństwa publicznego, a następnie ministrowi spraw wewnętrznych powołana w maju 1945 roku m.in. do walki z tzw. antykomunistycznym podziemiem reakcyjnym – przyp. red.]. Kołdrę zrzucił ze mnie i krzyczy: „Wstawaj i ubieraj się!”. Nic mi nie pozostało innego. Wstałem, pozwolili mi się ubrać. Tak jak już wcześniej mówiłem, zawieźli mnie do komisariatu na Grójecką. Mama opowiadała: „Słuchaj, gdzie ja nie chodziłam, żeby się czegokolwiek na twój temat dowiedzieć”. Komenda Stołeczna Milicji Obywatelskiej mieściła się wtedy w okolicach placu Zbawiciela. Tam stał taki cofnięty nieco w głąb szary budynek. Ktoś mamie podpowiedział, że to komenda milicji i żeby poszła do biura przepustek. Moja mama wszędzie szukała możliwości. Trafiła i tam: „Kogo pani szuka?”. „Syna swojego szukam, który został w nocy z mieszkania zabrany i aresztowany. Nie wiem, gdzie on jest”. „To syna wychowała pani na bandytę, a teraz pani go szuka?!”. Nic więcej nie miała do powiedzenia.

Dostałem wyrok pięciu lat za nieujawnienie się i próbę obalenia przemocą demokratycznego ustroju.

Czy spędził Pan te pięć lat w więzieniu?

Nie, wcześniej mnie zwolnili. Wyszedłem chyba rok wcześniej, bo coś się na świecie zaczęło dziać. Pamiętam, że była jakaś zawierucha. Wszyscy w tej celi mówili: „O, poczekaj, jutro, pojutrze wyjdziesz do domu”. Kiedyś mnie zawieziono do prokuratury, a prokuratura mieściła się wtedy na ulicy Koszykowej. Odczytano mi postanowienie i zawieziono mnie z powrotem na Ratuszową. Kazano mi się spakować i dano mi zaświadczenie, że obywatel taki a taki został zwolniony w dniu takim oraz że udaje się tu i tu. Dali mi to do ręki i mogłem iść do domu. Tak się w zasadzie skończyła moja polityczna klęska.

Przeżył Pan okupację niemiecką, a po wojnie musiał się zmierzyć z okrucieństwem kolejnego systemu. Bardzo trudne doświadczenia.

Niektórych rzeczy już nie pamiętam, ale to, co dostałem, to za politykę, bo do dnia dzisiejszego ludzie się mnie pytają: „To ty siedziałeś w więzieniu?”. „No tak”. „A za co?” „Krótko mówiąc, za politykę” – odpowiadam. Teraz nie chcę mieć nic wspólnego z polityką. Mnie to absolutnie nie interesuje. Wiem, że swoją osobą, swoim postępowaniem, swoimi wypowiedziami nie jestem w stanie niczego zmienić. Dlatego w tym wszystkim nie biorę udziału.

Był taki okres do niedawna, że żona pytała: „Co ci się śniło?”. Mówiłem, że nie wiem, nie pamiętam, ale zrywałem się w nocy z krzykiem, siadałem na łóżku i się zastanawiałem, gdzie jestem i skąd się tu wziąłem. Żona mówiła: „Spokojnie, połóż się jeszcze. Jesteś w domu i śpisz we własnym łóżku”. Wtedy powoli dochodziłem do siebie. Teraz już coraz rzadziej mi się to zdarza, ale miewam czasami takie zrywy. Zrywam się w nocy, siadam i się zastanawiam, co ja tutaj robię. To chyba dlatego, że po tych metodach, które wobec mnie stosowano, to mi te klepki jednak trochę poprzestawiali w głowie. Przecież oni się nie zastanawiali nad nikim ani nad niczym. Spojrzałem kiedyś na takiego porucznika, który prowadził przesłuchanie w polskim mundurze, i zapytałem: „Człowieku, gdzie twój honor oficera?”. Popatrzył tak na mnie, wyjął pistolet i położył go na biurku: „Siedem skór z ciebie zejdzie, a śpiewać będziesz jak skowronek”. Jak wzięli się za mnie ci, którzy chcieli wydobyć ode mnie jakieś informacje, to już miałem prawie 18 lat. Na każdym kroku przypominał mi taki śledczy: „Co, czekacie na Andersa na białym koniu? On do was już nie przyjedzie”. Takie to były rzeczy odciśnięte na własnym grzbiecie. Przeżyliśmy z żoną po 91 lat, jakoś funkcjonujemy.

Czasami, kiedy sobie tak myślę i dumam, to te lata niektóre wracają i niektóre fragmenty mojego żywota widzę, jakby to było wczoraj, a niektóre fragmenty to muszę sobie przypominać. Pamiętam, że coś takiego było, ale szczegółów nie jestem w stanie sobie odtworzyć. Czy to ta obita głowa tak skutkuje?

Te emocjonalne obrazy zapadają w pamięci w specyficzny sposób.

Okrutne to były chwile, ale teraz Bogu dziękuję, że udało mi się to przeżyć. Mogę powiedzieć, że przeżyłem to na własnym grzbiecie.

Jakie były losy rodziny podczas powstania?

Mama trafiła do Niemiec, gdzie pracowała. Ojciec też, bo on z zawodu był stolarzem. Ojciec został ciężko ranny w czasie powstania. Miał zdartą skórę z czerepu. Tak że można było dotknąć palcami czaszkę.

Jak to się stało? Czy Pana ojciec również brał udział w powstaniu?

Nie, został przypadkowo ranny. To było na rogu Żelaznej i Siennej. Miał tam z czasów okupacji znajomego, który prowadził magiel. Ojciec go odwiedził. Na skwerku przy budynku kopano akurat studnię. Wody wtedy było jak na lekarstwo. Z tego, co wiem, ojciec stał w wejściu do klatki schodowej. W pewnym momencie łupnęła tzw. krowa. Nie mam pojęcia, jakim cudem, ojciec znalazł się pod schodami do parteru, jakby za swoimi plecami. Milimetr czy centymetr wyżej, czaszka by poszła i poniósłby śmierć na miejscu. A tak tylko zdarło mu skórę z głowy. Z tego, co wiem, ponieważ możliwości było niewiele, zabrano ojca na drzwiach zdjętych z jakiegoś lokalu i zaniesiono do punktu sanitarnego, który mieścił się w narożnym budynku w piwnicy, jakby po skosie ulic Siennej i Żelaznej. Tam musiał odczekać w kolejce na opatrzenie.

Kiedy dowiedział się Pan o losie rodziców?

O swoich rodzicach, że oni i przebywająca z nimi babcia [Agata Nowotniak], czyli matka mojej mamy, a także brat rodzony mojej mamy, dowiedziałem się, że żyją, funkcjonują i mieszkają w Warszawie, gdy po powrocie poszedłem na Towarową w miejsce, gdzie były zgliszcza naszego domu, w którym mieszkałem do wybuchu powstania, i znalazłem kartkę.

Co było na niej napisane?

„Jeżeli się znajdziesz, to szukaj nas tu i tu”.

Skoro Pana rodzice znaleźli się w Niemczech na robotach, to jest duże prawdopodobieństwo, że również przeszli przez obóz przejściowy w Pruszkowie.

Najprawdopodobniej.

Rozmawiał Pan na ten temat z rodzicami? Wie Pan, do jakiej miejscowości zostali wysłani?

Wiem, że przeżywali naloty berlińskie nocne i nie tylko nocne. Tylko tyle. Nigdy nie rozmawiałem na ten temat z ojcem ani z matką. Widziałem u nich tylko, ale to już po wyzwoleniu, jak się spotkaliśmy w Warszawie, że mieli identyczne dokumenty tożsamości jak ja – ze stemplami punktu repatriacyjnego Czerwonego Krzyża. Oryginał dokumentu ojca gdzieś chyba mam jeszcze, mamy nie.

Czy pozostały jeszcze jakieś dokumenty, materialne pamiątki?

To, co zostało w domu, to poszło z dymem, wszystko spłonęło. Nie mam żadnych pamiątek. Jak czasami czytam lub słyszę o pamiątkach, które ocalały, to się dziwię. Jak mogły ocaleć jakieś pamiątki? To była kupa śmieci i popiołów. Wszystko, co ludzie mieli, poszło z dymem. Ja nie mam nic. I to by było na tyle. Starałem się przekazać to, co jeszcze mam w pamięci.

Jan Ciągadlak. Ze zbiorów pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content