Dyrzbańska Janina – „Za pomidory zabijali”
Janina Dyrzbańska z d. Krzesiak, ur. w 1934 roku, w czasie okupacji mieszkała z rodziną na Starym Mieście przy ul. Franciszkańskiej. Wybuch Powstania Warszawskiego zastał jej rodziców poza domem, od tego czasu dziesięcioletnia Janina była jedyną opiekunką swojej młodszej o dwa lata siostry. Pod koniec sierpnia dziewczynki zostały pognane do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wywieziono je do Piotrkowa Trybunalskiego. Ich ojciec, wysłany na roboty przymusowe do III Rzeszy, po wojnie wrócił do kraju i odnalazł dzieci. Tekst powstał na podstawie rozmowy z Panią Janiną przeprowadzonej w 2013 roku.
Miałam 10 lat, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Razem z rodzicami i młodszą siostrą, mieszkaliśmy wtedy na Starówce przy ul. Franciszkańskiej 11 A. Ojciec był w AK, wiedział, że „coś będzie”, ale nie wiedział kiedy i o której godzinie. Tuż przed Powstaniem nie można było kupić żadnego jedzenia. Jedyne, co można było znaleźć w garnku, to był smalec albo kasza. A ojciec lubił, jak w domu było coś do włożenia do ust. Natalia, siostra ojca, mieszkała przy lotnisku na Okęciu, jej mąż był pilotem. Tamtędy, szosą Grójecką, chłopi wozili warzywa, kartofle. Tego dnia rodzice pojechali po te kartofle do ciotki Natalii. Wracali po południu tramwajem linii 7. Nagle w tramwaju zapalił się pałąk i ludzie zaczęli wyskakiwać z płonącego pojazdu. Kartofle się powysypywały, trzeba było je zbierać. W Warszawie już rozpoczęła się strzelanina. Wybiła godzina „W”. Moją matkę zabrali na Zieleniak, a ojcu skonfiskowali kartofle na kuchnię, kiedy znajdował się na ul. Filtowej. U ciotki Natalii mieszkał jakiś zaopatrzeniowiec wojskowy. Wyrwał mamę z Zieleniaka. Ale ona potem zginęła na Okęciu.
Z moją młodszą siostrą same zostałyśmy. Ona miała wtedy 8 lat, jest z 1936 roku. Była takie chuchereczko. Wszystkie meble zabrali nam na barykady, spaliśmy na barłogach. Zostało kilku starszych ludzi i ja z siostrą. Powstańcy mówili, żebyśmy poszli do kościoła ojców franciszkanów, więc poszliśmy. Martwiłam się, że jak pójdziemy razem z innymi, to rodzice, kiedy wrócą, nie znajdą nas w tym tłumie. Trzy dni później dwie bomby uderzyły w ten kościół i wszyscy zginęli. To cud, że myśmy ocalały.
Niemcy wypędzili nas ze Starówki i gnali koło Cytadeli. To był koniec sierpnia. Byłyśmy same, bez opieki. Wcześniej była z nami starsza kobieta, od której rodzice kupowali jajka, ale uciekła. W końcu znalazłyśmy się na Dworcu Zachodnim. Wcześniej spędziłyśmy jeszcze jedną noc w kościele św. Wojciecha na Woli. Ale nie spałyśmy w środku, bo był upał, tylko na placu przed kościołem, tam było dużo trawy. W tym kościele wszystkich nas zamknęli na noc. Pamiętam, jak ludzie skandowali: „Wody, wody!” Mężczyźni w kościele przynieśli skądś pal i wyważyli drzwi. Na zewnątrz był hydrant z wodą. Ludzie się stratowali, żeby się choć trochę napić. I stamtąd nas wzięli na Dworzec Zachodni.
Jechałyśmy odkrytymi, towarowymi wagonami. To były bydlęce wagony… Kierunek: Pruszków. To przeznaczenie, że nas nie wywieźli do KL Auschwitz na spalenie albo gdzieś na zniemczenie. W obozie przejściowym „Dulag 121” spędziłyśmy mniej więcej dobę. Musieli nas przywieźć rano, bo była piękna pogoda. Pamiętam, że podjechał do nas beczkowóz, ale nie drewniany, raczej taki, jakich się używa w kuchni polowej. I z niego ludzie, to byli cywile, nalewali nam kawę zbożową.
W pewnym momencie rozegrała się scena rozdzielania rodzin. Mężczyzn kierowali w jedną stronę, a kobiety i dzieci w drugą stronę. Moja siostra cały czas kurczowo się mnie trzymała i płakała. Mówię do niej: „Widzisz, jak dobrze, że mamusi nie ma? Bo by tutaj ją zabrali.” I ona troszeczkę się uspokoiła. Tam naprawdę rozgrywała się tragedia… Potem zagnali nas do hali. Pamiętam widok szyn w kanale. I tam do tego kanału ludzie się załatwiali. Spałyśmy na betonie. Właściwie to siedziałyśmy w kucki. Jak zamknęli halę, to już nikogo nie wypuszczali.
Usłyszałam jak mężczyźni powiedzieli, że na bocznym torze stoi transport, wagon z pomidorami. I ja poszłam tam z tymi mężczyznami. Miałam na sobie taką białą, mamusiną sukienkę z paskiem w drobniutkie różyczki. Było ciemno, musiała być noc. Siostra stale krzyczała: „Nie chodź, bo cię zabiją. Nie chodź…”. Poszłam. Sukienka była rozpinana od góry, więc za pazuchę nakładłam tych pomidorów. Wróciłam taka szczęśliwa i zaraz wszystkich obdzieliłam jedzeniem. Ja bym w życiu tych wszystkich pomidorów nie zjadła sama, trzeba było je porozdzielać wśród ludzi. Za te pomidory to Niemcy się nie patyczkowali, tylko od razu zabijali. Ale nas nie złapali, nikomu nic nie zrobili. Na drugi dzień znowu nas wsadzili w odkryte wagony i wieźli ze dwie noce. Pociąg bardzo często stawał w polu, gdzie pracowali ludzie. Ale nie mogli do nas podchodzić, bo Niemcy zaraz strzelali. Ludzie nie dali się zniechęcić i rzucali do nas ogórkami i butelkami z kompotem. Niejeden dostał tym w głowę.
W wagonie było ciasno. Mężczyźni wyżłobili małe dziurki, żeby można było się załatwić. Nikt nam nie pomagał. Byłyśmy zdane na siebie. To ja właściwie pomagałam innym. I w obozie, i jak mieszkaliśmy jeszcze na ul. Franciszkańskiej. Przynosiłam świece, suchary. Jak Powstańcy krzyknęli, że „fabryka konserw nasza”, to ja brałam cienkie, lekkie pudełko od marmolady i biegłam tam. Z Pruszkowa wywieźli nas do Piotrkowa Trybunalskiego. Wysiedleńców wyrzucili na rynku. I stąd jakiś chłop zabrał mnie i moją siostrę na furmankę. Tata szczęśliwie wrócił z niewoli w Tyrolu. Wywieziono go do fabryki broni. Ale przyjechał i odnalazł nas. Z mamą niestety już nigdy się nie zobaczyliśmy.
Dziś mieszkam w Pruszkowie. W życiu bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek będę wiodła tu dalsze życie.