menu

Ostrowska Eleonora – Upadek Powstania Warszawskiego na Starym Mieście…

Eleonora Ostrowska (ur. 1909) okres Powstania Warszawskiego spędziła na Starym Mieście. Warszawę opuściła pod koniec sierpnia 1944 roku i po prawie pięciodniowym pobycie w obozie Dulag 121 na początku września trafiła wraz z transportem osób chorych i rannych do Gorzkowic koło Piotrkowa Trybunalskiego. Wkrótce przeniosła się do Ożarowa pod Warszawą i w tym też czasie rozpoczęła poszukiwania 6-letniego syna, Andrzeja Marka, z którym nie miała kontaktu od 1 sierpnia 1944 r., a który Warszawę opuścił wraz z ludnością Żoliborza i znalazł się w majątku Łowinia pod Jędrzejowem. Eleonora Ostrowska swoje wspomnienia spisała w 1993 roku, a ich tekst udostępnił Muzeum jej syn Andrzej Marek Ostrowski.  

Upadek  Powstania  Warszawskiego  na Starym Mieście i okres popowstaniowy

To wszystko co zobaczyłam i przeżyłam podczas powstania na Starym Mieście utrwaliło się w mojej pamięci i będzie mi towarzyszyć do ostatnich chwil mojego życia. Świadomość, że w dogasających zgliszczach, porozrzucanych kopczykach z gruzu znajdują się mogiły tych, co stanowić mieli naszą przyszłość narodową, „Ci najlepsi z najlepszych”, zmuszała do refleksji. Po przeżytych latach nasuwa się znowu refleksja, czy ta wielka ofiara istnień, męki, zniszczenia znalazła swój wyraz i „równoważnik” po 48 latach, obecnie przeżywanych wydarzeń. Z całą stanowczością stwierdzam, że wydarzenia te stanowiły tragedię mojego pokolenia.

W tamtych dniach ja sama bez dziecka, bez domu, oszołomiona, pełna bólu o najbliższą przyszłość. Jestem jednym z przykładów osób opuszczających powstańczą Starówkę. Z grupą przyjaciół w nieprawdopodobnych okolicznościach znaleźliśmy się w pobliżu Kościoła „Jana Bożego”. Małymi grupkami pędzono nas w kierunku ulicy Konwiktorskiej,  gdzie był wyznaczony punkt zborny. Spędzona ludność była w tragicznym stanie fizycznym i psychicznym, to matki z dziećmi, same płaczące dzieci , starcy, młodzi ranni ludzie. Rankiem, po koszmarnej nocy ustawiono nas czwórkami i popędzono w kierunku  Dworca  Gdańskiego. Przechodząc koło zabudowań dworca, błysnęła mi myśl o przedostaniu się na Żoliborz do domu i 6-cio letniego syna. W tym momencie  na przedzie  kolumny  padł strzał, niemiecki strażnik zabił usiłującego zbiec mężczyznę. Zdarzenie to zmusiło mnie do -zaniechania ucieczki, nie było szans. Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Kościoła na Woli pod wezwaniem św. Wojciecha.  Zatrzymano nas na cmentarzu kościelnym. W Kościele lekarze i siostry Czerwonego Krzyża opatrywali rannych i robili konieczne operacje. Skołatana, uparcie myślałam o moich sprawach, odczuwałam niepokój aż do głębokiego bólu. Byliśmy głodni, brudni, zawszeni i odrętwiali. W pewnym momencie niemcy wrzeszcząc wszystkim mężczyznom kazali ustawić się czwórkami. Otoczonych strażnikami popędzono w nieznane. Najgorsze myśli kołatały się w naszych głowach. Już nad ranem z ulgą zobaczyliśmy wracającą kolumnę. Jak się okazało, wykorzystano ich do rozebrania barykady na ul. Wolskiej oraz do zasypywania rowów przeciwczołgowych. Drzemaliśmy, było bardzo zimno, dokuczał nam głód. W pewnej chwili obok siebie zobaczyłam księdza, który dyskretnie podał mi kawałek cukru. Dla mnie dar ten miał nie tylko wartość realną polegającą na zaspokojeniu głodu (nie jadłam już półtorej doby), ale była to bliskość człowieka życzliwego w tym bezmiarze rozpaczy, zdruzgotanych beznadzieją i brutalnością pilnujących nas niemców. Wkrótce szwabskie wrzaski zmusiły nas do ustawienia się czwórkami. Popędzono nas w kierunku Dworca Zachodniego, gdzie zostaliśmy załadowani do wagonów. Opuszczałam Warszawę.

Podróż nie trwała długo. Dojechaliśmy do Pruszkowa. Uformowano kolumnę i popędzani przez SS-manów stanęliśmy przed bramą obozu. Dalej pędzono nas już w ciemnościach. Dotarliśmy do dużego budynku, który okazał się parowozownią. Ujrzeliśmy tam już ludzi stłoczonych siedzących w kanałach remontowych. Dobiegały do nas ciche szepty: „to ze Starówki”. Ze zgrzytem zamknięto drzwi. Pozostaliśmy w ciemnościach, zapanowała martwa cisza. Nocą od czasu do czasu dochodziły ciche jęki i szlochy. We wczesnych godzinach rannych na teren hali weszło kilku SS-manów, a z nimi parę postaci w białych kitlach. Była to ‚Komisja” orzekająca o stanie zdrowia spędzonych tam ludzi. Podchodząc kolejno do każdego, pytano go, czy jest ranny?, czy ma objawy choroby? Ciężko rannych wynoszono na zewnątrz. Kiedy komisja zbliżyła się do mnie, spostrzegłam w niej kolegę z Warszawskiej Izby Rolnej Wacława Niwińskiego. Znaczącym spojrzeniem oraz cichym szeptem dał znak, że mnie poznał i że przyjdzie. Komisja wyszła. Po pewnym czasie na halę dostarczono kocioł z gorącą kawą. Był to mój pierwszy gorący posiłek od wyjścia ze Starego Miasta tzn. od 3 dni. Rozlewano ją do puszek lub znalezionych innych pojemników. Każdy po otrzymaniu swojej porcji odchodził łapczywie wypijał.

W poruszającym się tłumie spostrzegłam moich przyjaciół małżeństwo Błaszczyków, u których byłam na Starym Mieście. Przypuszczam, że na skutek starań zatrzymanych na terenie obozu Polaków, późnym popołudniem przeniesiono kilka osób w tym i mnie do hali, w której były matki z dziećmi i ranni. Leżeliśmy pokotem na zgniłej i zawszonej słomie. Wokół mnie znajdowali się starsi ludzie, matki z dziećmi i same dzieci. Następnego dnia rano przyniesiono kawę, a popołudniem zupę z liści kapuścianych lub z buraków. Na tej hali odszukał mnie Stanisław Grabski, z którym byłam i wyszłam z powstania. Po krótkiej rozmowie podnoszącej mnie na duchu, powiedział, że będziemy wezwani przez komisję decydującą o dalszych naszych losach. Przygotowując legowiska usłyszałam w pobliżu cichy płacz 6-7 letniego chłopca. Zbliżyłam się do niego i zapytałam o powód płaczu. Obok niego zauważyłam młodą kobietę zajmującą się dwojgiem młodszych od niego dzieci. Chłopiec nie odpowiedział, a kobieta wyjaśniła, że nie jest jego matką, jego rodzice zginęli i ona go przygarnęła. Zrozpaczona mówiła, że jej mąż poległ, ona musi zaopiekować się dwojgiem swoich dzieci i tym sierotą. Zrozumiałam jej trudną sytuację, ale zwróciłam jej uwagę na rozpaczliwe położenie osieroconego chłopca.     Uświadomiłam sobie, że w podobnych warunkach może znajdować się mój 6-letni  syn. Ogarnęły mnie znów smutne refleksje, że cierpienia i ludzkie tragedie są niewspółmierne do spodziewanych osiągnięć „wielkiej polityki”.

Wczesnym rankiem popędzono nas do kolejnego baraku, w którym pracowała niemiecka komisja lekarska. W końcu baraku za stołami zasiadali umundurowani niemcy, jako komisja kwalifikująca ludność polską. Towarzyszyli jej polscy przedstawiciele z Rady Głównej Opieki (RGO), którzy usiłowali stworzyć przychylną atmosferę dla badanych. Po bokach baraku w znajdujących się tam ponumerowanych boksach grupowano po 10-15 osób. Wywoływana z boksu osoba była wstępnie oglądana przez  sanitariuszy (mierzono temperaturę, stwierdzano ewentualne obrażenia ciała), a następnie kierowana przed komisję. Przyszła również kolej na mnie. Zobojętniała stanęłam przed komisją. Zapisano moje imię i nazwisko, a kiedy zapytano o wiek,  nie potrafiłam udzielić informacji. Widząc moje zakłopotanie sam lekarz ocenił i wpisał w kartę ewidencyjną 55 lat (Miałam wówczas 35 lat).  Na pytanie czy jestem ranna, odpowiedziałam, że byłam przysypana gruzami i mam obtarty bok. Niedbałym ruchem ręki skierował mnie do pomocniczego boksu, w którym podeszłam do najbliżej stojącego sanitariusza w białym fartuchu. Był to Polak. Podałam mu termometr, a on widząc jego wskazanie, karcąc mnie, podszedł z termometrem do piecyka. Następnie ponownie podał mi termometr i skierował  przed  komisję. Mój termometr wskazywał 39 stopni. Lekarz zakwalifikował mnie do grupy rannych i chorych. Powróciliśmy na poprzednie miejsce pobytu.

Trwałam w stanie całkowitego zobojętnienia, wyrwał mnie z niego głos Stanisława Grabskiego, że jesteśmy przeznaczeni do transportu z grupą chorych, rannych i matek z dziećmi. Następnego dnia przed południem sformowano kolumnę i z nieodzownym krzykiem i popychaniem popędzono nas na stację kolejową w Pruszkowie. Zostaliśmy załadowani do odkrytych wagonów towarowych. W przeładowanych wagonach na podłogach siedziały matki z dziećmi, chorzy i ranni, natomiast reszta stłoczona musiała stać. Obstawę pociągu stanowili uzbrojeni starzy żołnierze umieszczeni w  budkach wartowniczych  znajdujących się na początku, w środku i na końcu składu pociągu. Po załadowaniu wagonów pociąg powoli ruszył. Było wczesne popołudnie, mżył drobny deszcz. Pociąg nie zatrzymywał się na żadnych stacjach, ale zwalniał minąwszy je. Okoliczna ludność wiedząc o przejeżdżających transportach ludzi wywożonych z Warszawy, rzucała do wagonów chleb, pomidory, jabłka i cebulę. Był to wspaniały wiele mówiący gest, który zarówno krzepił, jak i rozczulał. Obstawa pociągu nie dopuszczała do jakichkolwiek kontaktów z miejscową ludnością. Podczas kolejnego zwolnienia biegu pociągu, podróżujący w moim wagonie młody człowiek, szybko pozbył się bandaży z ręki, wyskoczył z pociągu i zniknął w tłumie. Ucieczka nasunęła myśl  o szukaniu podobnych możliwości wydostania się z transportu. Pogoda pogarszała się, deszcz rozpadał się, nadchodzący mrok gęstniał. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce – Gorzkowice. Otwarto wagony, z krzykiem wyrzucano nas zziębniętych na peron, formowano  kolumnę czwórkową. Wokół mnie znajdowały się nieznane osoby. Rozglądając się zauważyłam, że w 3 lub 4 rzędzie za mną stoi Stanisław Grabski. Poczułam się pewniej. Kolumna ruszyła przy gęstniejącym i wzmagającym się deszczu. Odgłosy kroczących zagłuszały nawet pokrzykiwania eskortujących nas niemców. Po przejściu kilkuset metrów, nagła decyzja i skoczyłam do przydrożnego głębokiego rowu z wodą. Przywarłam całym ciałem do jego dna, nasłuchiwałam. Po chwili usłyszałam dwa po sobie następujące pluśnięcia. Cisza, strzały nie padły. Odgłosy przesuwającej się kolumny stopniowo oddalały się. Usłyszałam cichy głos Grabskiego pytającego czy nic mi się nie stało. Po mojej odpowiedzi, że nie, zadecydowano o sposobie i kierunku naszej ucieczki. Trzecią osobą uciekająca w ten  sposób był nasz kolega. Po pewnym czasie wydostaliśmy się z rowu na pole i już w zupełnych ciemnościach ruszyliśmy przed siebie. Nie wiem w jaki sposób wydostałam się z tego obślizgłego rowu. Pod nogami poczułam miękki grunt pola i schylona zaczęłam iść jak tylko mogłam najszybciej oddalając się od drogi. Po dłuższym czasie w pewnej odległości za sobą usłyszałam ostrożne kroki, co upewniło mnie że nie jestem sama. Dołączyli do mnie Stanisław Grabski i jego towarzysz, który z zawodu był farmaceutą i mieszkał w Kaliszu, a brał udział w powstaniu jako sanitariusz. Na szczęście miał ze sobą torbę z lekarstwami. Chyłkiem posuwaliśmy się naprzód po grząskim polu. Mokro i przejmujący chłód coraz bardziej dawały się nam we znaki. Wokoło zapanowała całkowita cisza, co upewniło nas, że już znacznie oddaliliśmy się od pędzonych ludzi. W pewnej chwili przed nami zamajaczyła mała chałupka z obejściem gospodarskim. Byliśmy już u kresu sił, a Grabski szczególnie, gdyż  miał  krwawą  biegunkę.

Zbliżywszy  się  do zabudowań, powiedziałam do moich  towarzyszy, że idę na rozpoznanie. Brak  ich sprzeciwu upewnił mnie, i że decyzja moja jest słuszna. Szybko  przeskoczyłam  dzielący mnie od drogi rów i ostrożnie zbliżyłam  się  do chaty. W chacie, przez  małe okienko, przy pełgającym płomyku świecy, ujrzałam  stojącego przy łóżku mężczyznę. W łóżku leżała wynędzniała kobieta. Powoli otworzyłam drzwi, mężczyzna odwrócił się zdumiony, a może przestraszony. Szybko powiedziałam, że proszę tylko o pozwolenie schronienia się w stodole, aby trochę  odpocząć i o kubek  gorącej wody. Gospodarz zaczął komentować, że miejscowe  władze  niemieckie ogłosiły, aby nie dawać schronienia uciekinierom z Warszawy, w przeciwnym  razie  będą karani. Odpowiedziałam  że  on o niczym nie musi wiedzieć, gdyż weszliśmy sami nocą do stodoły bez jego wiedzy. Wyszłam i skierowałam się do stodoły. Zastałam tam już moich współtowarzyszy. Zdałam relację z tego, co usłyszałam. Postanowiliśmy zatrzymać się tylko dla krótkiego odpoczynku. Dałam Stanisławowi kubek gorącej wody, a sanitariusz wygrzebał z torby odpowiednie dla niego lekarstwo. Po chwili zagrzebaliśmy się w słomę i zapadliśmy w głęboki sen, raczej w stan całkowitej nieświadomości. Obudziło mnie   światło  dzienne  prześwitujące  przez  szpary stodoły. Powoli wracałam do rzeczywistości. Był ranek, a więc musimy iść dalej. Z trudem wygrzebałam się ze słomy. Znalazłam moich towarzyszy w dalszym ciągu będących w głębokim śnie. Wiele  czasu  upłynęło zanim udało mi się ich obudzić. Opłakany stan Stanisława, uświadomił nam, że musimy się gdzieś w pobliżu zatrzymać na parę dni. Wyszłam ze stodoły, aby zorientować się w sytuacji. Przy świetle dziennym gospodarstwo wyglądało jeszcze bardziej nędznie. W izbie, do której weszłam, leżąca chora kobieta, o woskowo-bladej twarzy powiedziała, że myśleli, że pomarliśmy, bo przespaliśmy w stodole całą dobę. Gospodarz zaproponował nam garczek  klusek  na  mleku i kawałek chleba. Powiedział, że niedaleko jest majątek Gościnna. Jest on wprawdzie pod zarządem niemieckim, ale obecnie zarządza nim porządny człowiek – Polak pan Trela. Mieszkają w nim dawni właściciele państwo Sokołowscy, starsi już ludzie i na pewno nam pomogą. Podziękowałam  i życząc dużo zdrowia udałam się do stodoły niosąc „drogocenny dar” naszego gospodarza – jedzenie. Przekazałam współtowarzyszom informację o kierunku dalszej drogi do majątku Gościnna oraz, że niemcy robią w okolicy obławy na uciekinierów z transportów.

Nasz kolega sanitariusz postanowił rozstać się z nami i udać się do Kalisza. Zostawił  lekarstwa i serdecznie  żegnany poszedł w kierunku  miasta. My natomiast postanowiliśmy udać się do wskazanego majątku. Był piękny wrześniowy dzień, słońce, ciepło, we  mnie wstąpiła otucha i nadzieja. Stan zdrowia mego towarzysza niedoli był opłakany. Często odpoczywając poruszaliśmy się wiejską drogą. Błękit nieba i cisza były wielkim kontrastem do tego co przeżyliśmy na Starym Mieście, przyroda jakby chciała nam przynieść ulgę. Idąc, po prawej stronie drogi, w dali spostrzegłam zabudowania gospodarskie  i szeroko otwartą bramę. Szybka decyzja, idziemy, gdyż pewnie jest to ten majątek, o którym wspominał „nasz” gospodarz.

Zbliżaliśmy się powoli  do bramy. Przed nami był wielkie podwórze, wokół  zabudowania  gospodarskie, a wgłębi  na tle sadu dworek z gankiem. Przed domem na ławce siedział starszy wąsaty pan, a u jego nóg leżał wyżeł, który  na  nasz  widok poderwał się warcząc. Pan w kapeluszu, przysłoniwszy ręką  oczy  wolno podniósł się i podszedł do nas przywołując psa do nogi. Spojrzał i zapytał czy jesteśmy z Warszawy, potwierdziliśmy. Idąc przodem zaprosił nas do dworu. Podczas, gdy Stanisław wyjaśniał, w jaki sposób dostaliśmy się tu, do pokoju weszła starsza pani. Na twarzach domowników widziałam  malujące  się na przemian współczucie i niepokój. Gospodarz wyjaśnił, że  majątek  jest pod  zarządem niemieckim, w związku z tym jest często przez  nich  wizytowany. Widząc nasz stan, zwrócił się do żony i polecił jej doprowadzić nas do ludzkiego wyglądu.

Energiczna Pani natychmiast zaprowadziła mnie do suteryny, gdzie na ogromnej  kuchni  stał  kocioł z gorącą wodą. Przyniesiono wannę, rozebrałam się, a moje rzeczy od razu spalono, inaczej nie można było postąpić z powodu wszy. Uświadomiłam sobie, że nie myłam się od dwóch tygodni. Z wielką rozkoszą zanurzyłam się w wannie z ciepłą wodą. Włożyłam na siebie ubranie otrzymane od naszej gospodyni, a głowę „obficie skropioną” naftą ozdobiono ciasno  zawiązaną chustką. Podobne higieniczne zabiegi przeprowadzono na moim towarzyszu niedoli. Następnie z umiarem nakarmiono nas i polecono spokojny odpoczynek. Zapadłam  w głęboki sen. Dopiero na drugi dzień, późnym  rankiem  spotkaliśmy się z domownikami na śniadaniu. Potem odbyła się narada, w której uczestniczył tzw. „trojhender” wyznaczony przez zarząd niemiecki, pan Trela znający doskonale język niemiecki, administrator majątku Gościnna. Ustalono,  że będę  zatrudniona  jako  robotnica  w dworskim ogrodzie, a Stanisław dzięki znajomościom pana Treli może być dozorcą sprzętu strażackiego  w miasteczku. Ucieszyliśmy  się z tych propozycji, choć  musieliśmy się rozstać. Rozumieliśmy sytuację, że Ci ludzie, którym tyle zawdzięczaliśmy nie mogą się więcej narażać. Trzeba zabezpieczyć się przed podejrzeniami  ze  strony  niemców. Pan Stanisław po dwóch dniach, w lepszym już stanie zdrowia, został odwieziony do Gorzkowic.

Pracowałam w ogrodzie przy zbiorze pomidorów. Pewnego dnia przyjechali  niemcy, jeden  z nich  podszedł do mnie i łamaną polszczyzną zapytał, czy jestem  z Warszawy. Nie  przerywając  pracy odpowiedziałam, „że tak, z Warszawy”. Mruknął coś i oddalił się. Widocznie nie wykorzystał tej informacji. Nie wiem, czemu to zawdzięczać, chyba „Opatrzności”, która już kilkakrotnie mnie ochroniła. Również obronną ręką wyszłam z opresji, gdy odwiedziłam Stanisława w Gorzkowicach. W jego małym pomieszczeniu ze sprzętem  strażackim  przebywał  profesor z Warszawy z żoną i dwojgiem dzieci. W czasie, gdy Stanisław wyszedł po zakupy, położyłam się, aby chwilę odpocząć. Nagle za drzwiami posłyszeliśmy dobrze nam znane wrzaski niemieckie. Wtargnęli do pokoju i zbliżyli się do profesora, pytali go o coś, poczym wyprowadzili go z całą rodziną. Zdrętwiała leżałam pod kocem na pryczy. Podchodzący do mnie niemiec, odrzucił koc i zapytał kto ja jestem. Odpowiedziałam, że jestem chora na tyfus. W niemców jakby grom strzelił, odskoczyli i pośpiesznie wynieśli się z tego pomieszczenia. Myślałam, że wrócą po mnie, ale po jakimś czasie usłyszałam znajomy głos Stanisława. Odezwałam się uradowana, ale on przez długą chwilę nie mógł dojść do siebie. Całe zdarzenie obserwował z pobliskich krzaków. Wiedział, że byłam w pokoju z rodziną  profesora, ich wyprowadzono, a co stało się ze mną? Już stracił nadzieję że ujrzy mnie żywą. „Tak  byłam  ponownie  ocalona”. Padliśmy sobie w ramiona. Pełni smutku i trwogi zabraliśmy się do pałaszowania przyniesionych  wiktuałów.

Po powrocie do Gościnnej opowiedziałam o swoich ostatnich przeżyciach. Stwierdzono, że jestem pod opieką „Opatrzności”, więc muszę wierzyć, że mój syn żyje i odnajdę go. Dochodziły do nas coraz straszniejsze wieści z Warszawy. Wieczorami krwawe łuny zalewały cały horyzont nad Warszawą, serce mi zamierało. Nocami przychodzili partyzanci polscy i sowieccy Trzeba było ich karmić, opatrywać rannych i trwać w wiecznym strachu, czy ktoś nie doniesie o tym  niemcom.

Pod koniec września postanowiłam udać się pod Warszawę do Ożarowa, aby dowiedzieć się o losach mieszkańców Żoliborza. W Ożarowie mieszkali przyjaciele państwo Helena i Jerzy Flassilier. Dziękując za okazaną pomoc właścicielom  Gościnnej, szłam  przez  Pruszków. Zatrzymałam  się u znajomych, gdzie odradzano mi dalszą drogę, ale ja chciałam być  jak najbliżej Warszawy. Po 2-3 dniach dotarłam do Ożarowa. Odnalazłam swych przyjaciół. U nich, jak wszędzie, pełno było bezdomnych Warszawiaków. Ciągle wszystkich wypytywałam o los ludności cywilnej z Żoliborza. Niestety niczego konkretnego  nie  mogłam  się  dowiedzieć.

Kochani państwo  Flassilier, przygarnęli pod swój dach tyle osób, ile mogli pomieścić w swoim małym domku. Spaliśmy na słomie pokotem, jedliśmy gary gotowanych kartofli zagryzając  pomidorami. Pani Helena dwoiła się i troiła, aby wykarmić tę „rzeszę” jaka znalazła schronienie pod ich dachem. Okazywała dużo serca i zrozumienia dla niedoli Warszawiaków. 4 października 1944r. doczekaliśmy się podpisania w Ożarowie Kapitulacji przez gen. Bora- Komorowskiego ze strony polskiej i gen. von den Baha ze strony niemieckiej. W pierwszych dniach października na szosie z Warszawy do Ożarowa ukazały się długie szeregi powstańców z dowództwem na czele. Serce zamierało mi z bólu, że tyle nadziei zostało pogrzebanych, a troska o najbliższych nie dawała spokoju. Obserwowałam przechodzące kolumny powstańców.

W pewnej chwili usłyszałam głos z pierwszych szeregów grupy oficerów AK „Nora podejdź”. Podskoczyłam bliżej. W grupie tej szedł szwagier mego męża rotmistrz Witold Pilecki. Wielki patriota, brał udział w wojnie bolszewickiej 1920 r., Kampanii wrześniowej, aktywny działacz Tajnej Armii Polskiej w latach 1939-1944. W 1940 roku celowo wykorzystał łapankę w moim mieszkaniu na Żoliborzu, by przedostać się do obozu w Oświęcimiu. W obozie założył organizację konspiracyjną. Po ucieczce z obozu w 1943 roku w dalszym ciągu pracował w konspiracji. Brał udział w powstaniu w oddziałach „Chrobry 2″. Zdążyliśmy zamienić tylko parę słów. Wiedziałam już, że jeńcy-powstańcy mają być umieszczeni na terenie zakładu wytwórczego „Kabli” w Ożarowie i postanowiłam przedostać się do nich jako pracownik Czerwonego Krzyża. Niestety w nocy wszystkich oficerów i całe dowództwo wywieziono do Niemiec. Na teren obozu weszłam z Heleną Flassilier, która pracowała w miejscowym Czerwonym Krzyżu. Rozdawałyśmy jedzenie, bieliznę i ukradkiem ubrania cywilne. Wielu osobom udało się dzięki temu uciec.

Po kilku dniach zlikwidowano obóz wywożąc wszystkich do niemieckich obozów jenieckich. W czasie tych wizyt na terenie obozu otrzymywałyśmy od naszych chłopców mnóstwo karteczek z informacją dla ich najbliższych. Wszystkie zostały rozesłane pod wskazane adresy. Nawet już w czasie formowania transportu kolejowego z jeńcami, podawałyśmy żołnierzom wodę w butelkach, a oni je zwracali oblepione kartkami z adresami do swoich rodzin. Dla wielu rodzin były to jedyne informacje o synach, żonach i mężach wywiezionych w głąb Niemiec. Wieczorami powracały myśli o utracie całego dorobku naszego życia, ale dominowała troska o bliskich i niepewne jutro. Staraliśmy się nie poddawać rozpaczy, w czym dzielnie pomagali nam zacni, kochani gospodarze. Około 10 października pan Jerzy Flassilier poprosił mnie, abym udała się do pobliskiego gospodarstwa pana Girdwojnia. Wracając zostałam zatrzymana przez jednego z pracowników, który podał mi list do pana Jerzego. Po powrocie oddałam list do rąk własnych, a on po przeczytaniu spokojnie oznajmił, że ten list jest przeznaczony właśnie dla mnie.

Zdumiona czytam wiadomość, że mój syn Marek Ostrowski jest zdrowy i razem z opiekunką Marią Włoczewską zostali wywiezieni transportem z Pruszkowa w kierunku Jędrzejowa. Była to informacja od mojej koleżanki z Warszawskiej Izby Rolniczej – Heleny Milewskiej. Trudno opisać, co się wtedy ze mną działo. Jeszcze oszołomiona wiadomością, już postanowiłam jechać do Jędrzejowa. Sprowadził mnie na ziemię pan Jerzy. Zdecydował, że muszę najpierw podjąć pracę, a więc zgłosić się do ewakuowanej pod niemieckim zarządem do Łowicza Izby Rolnej i tam szukać możliwości udania się do Jędrzejowa. Chodziło o uzyskanie przepustki, która umożliwi mi korzystanie z pociągów transportujących rannych ze wschodu. Aby to uzyskać musiałam zgłosić się do odpowiednich władz niemieckich, więc poprosiłam pana Girdwojnia, który znał doskonale język niemiecki i miał kontakt z władzami Warszawskiej Izby Rolnej, o pomoc.

Udaliśmy się do Łowicza, gdzie zostaliśmy przyjęci przez kierownika – niemca Szobelta. Pan Girdwojń na wstępie rozmowy zaznaczył, że zgłaszam się do pracy, ale przedtem muszę odnaleźć swoje dziecko, które prawdopodobnie przebywa w okolicy Jędrzejowa. Długo trwała rozmowa, padały różne argumenty. W końcu przekonany niemiec wydał mi „glejt” i bilet na wojskowe pociągi na 3 doby docelowo do Jędrzejowa. Zaznaczył, że jeśli nie wrócę w określonym terminie, to zostanę zatrzymana i wywieziona do obozu pracy. Na zakończenie powiedział, że robi to „dla matki”, bo sam ma dzieci i rozumie moją sytuację. Uradowana odebrałam rozkaz wyjazdu, bilety i wyruszyłam natychmiast pierwszym transportem wojskowym. Dojechaliśmy do Koluszek. Transport został zatrzymany, gdyż tory kolejowe były zbombardowane przez samoloty sowieckie. Koszmarną noc spędziłam w jakiejś spelunce blisko dworca, pełnej pijanych żołnierzy i prostytutek. Skoro świt udałam się na stację i dowiedziałam się, że tory zostały już naprawione i pociąg zaraz rusza. Szczęśliwa wsiadłam do pociągu. Byłam nastawiona na poszukiwania w Jędrzejowie. Przypomniałam sobie o znanej mi instruktorce, która mieszkała właśnie tam i udałam się do niej. Po przywitaniu wyłuszczyłam powód mojej wizyty. Była bardzo zaskoczona i zatroskana, gdyż przywiezionych Warszawiaków lokowano nie tylko w samym Jędrzejowie, ale i w okolicy. Wyszłyśmy na miasto szukać informacji. Mury domów, drzwi, okna i płoty oblepione były kartkami z nazwiskami i miejscem pobytu od przywiezionej transportem ludności. W mieście nie było jeszcze zorganizowanego punktu informacyjnego dla poszukujących. Na przeglądaniu kartek i szukaniu informacji upłynęła nam sobota. Czas przepustki szybko upływał. Koleżanka widząc moją determinację przyrzekła, że zajmie się tą sprawą i da mi znać.

Wiedziałam, że muszę odnaleźć syna teraz, gdyż słychać już było sowiecką artylerię. W niedzielę, po Mszy Św stałyśmy przed murem zaklejonym kartkami. Ja je uparcie czytałam, a koleżanka spotkała w tym czasie znajomego, który załatwiał swoje sprawy służbowe w pobliskim majątku Łowinia. Opowiadał, że spotkał tam syna swego kolegi przebywającego w obozie jenieckim w Woldenbergu. Dziecko jest tam z opiekunką, zaś losy matki są nieznane. W jednej sekundzie znalazłam się przy  nim. Szarpiąc go nieprzytomnie pytałam, gdzie to dziecko? Przerażony moją reakcją uspakajał mnie, że dziecku nic nie grozi. Jest w majątku Łowinia niedaleko Jędrzejowa. Niezwłocznie wsiedliśmy do miejscowej kolejki i w niecałą godzinę byliśmy na miejscu. Zobaczyłam go z daleka idącego korytarzem. Syn mnie nie poznał. Parę razy pytał, czy to ja jestem jego mamusią? Na moje zapewnienia reagował milczeniem. Dla mnie było to okropne, ale rozumiałam. Przez cały czas od mojego wyjścia z domu w dniu 1 sierpnia, syn był pod opieką mojej matki chrzestnej – Marii Włoczewskiej. Wiedziałam, że zrobiła wszystko, aby miał troskliwą opiekę. Toczące się wypadki mogły zadecydować o losie mego dziecka.

W Łowini przebywali Warszawiacy  – szczególnie dzieci i trochę starszych osób. Spali w dużym salonie na podłodze na słomie. Jadali wspólne posiłki przy długim stole. Patrzyłam na ich blade twarze przepełnione ogromnym smutkiem, gdyż przeważnie byli bez bliskich. Poruszali się jak automaty. Podczas jedzenia panowało milczenie. Wielki smutek i przygnębienie towarzyszyły zebranym tam ludziom. Interesowały ich losy ludności i upadek powstania na Starym Mieście, więc musiałam podzielić się swoimi przeżyciami. Późno w nocy udałam się na spoczynek, pamiętając, że wczesnym rankiem musimy wyjechać, bo tego dnia kończyła się wyznaczona trzecia doba. Już leżałam w małym pomieszczeniu na sienniku, gdy cichutko uchyliły się drzwi i stanęła w nich postać mego synka. Oboje rozpłakaliśmy się, a on przez łzy mówił, że tak długo na mnie czekał, chował dla mnie jabłuszko, ale już się zepsuło i musiał je wyrzucić. Tuliłam go, całowałam, płacz nie ustawał. Wreszcie wykrztusił słowa „a teraz to już będziemy zawsze razem”. Wytłumaczyłam, że rano pojedziemy pociągiem do Łowicza, tuliłam go w ramionach aż usnął. Tylko trochę się zdrzemnęłam, bo o 6-7 rano słychać było krzątaninę i zaczynał się normalny ranek ciężkiego dnia dla wszystkich mieszkańców tego życzliwego domu. Po pożegnaniu z gospodarzami i przybyliśmy w trójkę do Jędrzejowa, a stamtąd dalej do Łowicza.

Eleonora Ostrowska z synem Andrzejem Markiem, Warszawa 1942 r., ze zbiorów Andrzeja Ostrowskiego.
Eleonora Ostrowska z synem Andrzejem Markiem, Warszawa 1942 r., ze zbiorów Andrzeja Ostrowskiego.

Dotarłam na miejsce w wyznaczonym czasie. Kiedy meldując się u szefa, powiedziałam, że przywiozłam swoich bliskich, był pełen podziwu. Powiedział, że tylko matka mogła dokonać takiego czynu. Ja wiedziałam, że to Opatrzność czuwała nad nami. Syna i ciocię umieściłam u znajomej żony oficera, pani Grzybowskiej. Na stanie zdrowia syna zaczęły odbijać się jego przeżycia. Stale przeziębiał się, lekarz zalecał polepszenie warunków, bo obawiał się o jego płuca. Jak zapewnić lepsze warunki, gdy zbliża się zima? Znajomi koledzy przynosili mi ciepłe ubrania. Koleżanka Marysia Jankowska pracowała w Spółdzielni Mleczarskiej w Łowiczu i od czasu do czasu dostawałam od niej mleko i masło. Po pół bochenka chleba trzeba było stać w kolejce od 2-3 w nocy. Warunki były bardzo ciężkie. Zima zbliżała się wielkimi krokami. Nadeszło najsmutniejsze Boże Narodzenie 1944 roku. Marysia Jankowska przygarnęła do siebie gromadkę koleżanek i kolegów z Warszawskiej Izby Rolnej. Łamaliśmy się chlebem w grobowym milczeniu. Każdy z uczestników wspominał wieczór wigilijny w swoim rodzinnym domu. Z odrętwienia wyrwała nas myśl o konieczności przetrwania. Dzieci zaśpiewały kolędę „Lulajże Jezuniu”. Dziękując gospodyni za możliwość spędzenia u niej Wigilii, rozeszliśmy się do naszych tułaczych domów w tę mroźną i gwiaździstą noc.

Z daleka dochodziły odgłosy artylerii sowieckiej, a każdemu nasuwało się pytanie „co będzie jutro?” W Łowiczu odnajdywało się coraz więcej koleżanek i kolegów z Warszawskiej Izby Rolnej. Konieczna im była pomoc materialna, a szczególnie trzeba było okazać dużo serca i zrozumienia. Pojawił się też Stanisław Grabski, z którym przeszliśmy tyle w czasie powstania i podczas ucieczki z transportu. Nawiązał on kontakty z ukrywającym się w pobliskich wsiach podziemiem akowskim i Delegaturą Rządu. Z tych źródeł otrzymywaliśmy trochę pieniędzy, które były przeznaczone na wsparcie najbardziej potrzebujących, w tym dla pracowników Warszawskiej Izby Rolnej, którzy przebywali przeważnie w pobliskich wsiach. Szczególnej pomocy potrzebowali chorzy i ranni przebywający w Pruszkowie, wspomagaliśmy uciekinierów z obozów.

W ten sposób odnaleziono moją koleżankę Jankę Oborską z dwojgiem dzieci Danusią i Andrzejem oraz z rannym bratem. W noc sylwestrową, u otaczających nas Niemców, było hucznie i wesoło. My natomiast snuliśmy niewesołe myśli, które dotyczyły naszej polskiej sytuacji i nas samych. Na dzień Nowego Roku zostaliśmy zaproszeni do Nieborowa, gdyż tam również byli zatrudnieni w majątku nasze Koleżanki i koledzy. W pałacu nieborowskim aż huczało od śpiewów, wiwatów i muzyki bawiących się tam Niemców. W bocznej oficynie do późna w nocy trwały „Polaków rozmowy”. Otrzymałyśmy od naszego młodszego kolegi wspaniałe prezenty – jedwab milanowski na bluzki i chustki. Przegadana noc sylwestrowa miała się już ku końcowi, kiedy z lekkiej drzemki obudził mnie głuchy, ale już bliski pomruk charakterystyczny dla radzieckich dział. Chwyciłam swoje okrycie, bo mróz był siarczysty i wyszłam z domu. Przysłuchiwałam się z niepokojem coraz wyraźniejszym pomrukom dział, gdy nadszedł kolega Stanisław Bębenek i z radosną miną oznajmił, że nareszcie „idą nasi”.

Postanowiłam czym prędzej wrócić do Łowicza do domu. Obudziłam syna i dziękując za gościnę udaliśmy się na stację kolejową. Spotkałam tam wielu takich niespokojnych jak i ja. Pociągi były opóźnione. Szły teraz transporty wojskowe w kierunku Warszawy. Nareszcie zobaczyłam zaniepokojone twarze Niemców. Malował się na nich wyraźny strach i niepewność. Wsiedliśmy do pierwszego nadjeżdżającego pocią1gu osobowego, którym po paru godzinach dotarliśmy do Skierniewic. Po kolejnych godzinach oczekiwania dojechaliśmy w końcu do Łowicza. Moi przyjaciele niepokoili się moim powrotem, gdyż Niemcy byli już w wyraźnym odwrocie. Oddziały wojskowe, czołgi waliły pospiesznie na zachód. Przez parę następnych dni już w nieładzie przeciągały przez miasto, do niedawna jeszcze zdyscyplinowane , oddziały niemieckie. Nie było już dumy u „panów tego świata”, nie grały orkiestry, nie rozlegały się gromkie okrzyki „Hail Hitler”.

Wiadomości, jakie dochodziły do nas ze wschodnich rubieży kraju były raczej przerażające. Aresztowania, „wywózki” całych rodzin w głąb Rosji, na Syberię i masa ludzka zalewająca cały kraj, nie pozostawiała żadnych złudzeń „szło nowe zło”. Groźne kanonady artylerii oznajmiały zbliżające się wojska radzieckie. Pierwsze „zagony” oddziałów radzieckich dotarły do Łowicza około 10 stycznia. Godzinami ciągnęła się długa kolumna wojsk składających się z oddziałów skośnookich azjatów. Poruszali się na małych, gęsto owłosionych konikach. Wszyscy byli licho ubrani, bez żadnych taborów. Dyscyplina wojskowa była bardzo rozluźniona. Patrząc na nich przychodziła nam na myśl taka refleksja: jak taka armia mogła zniszczyć niemiecki potencjał wojskowy. Masy radzieckiego wojska miały minimalne potrzeby bytowe: spali przy ogniskach na śniegu, chociaż mrozy dochodziły do -20 stopni i więcej. Na ognisku pieczono kawałki końskiego mięsa i gotowano wodę. Takie obrazy widziało się szczególnie na placach, gdzie kwaterowali. Często widzieliśmy psie zaprzęgi ciągnące załadowane amunicją i bardzo prymitywnym sprzętem wojskowym. Taka kolumna poruszała się zgodnie z założeniem, że przed pierwszymi saniami jechał psi zaprzęg, zaś na specjalnych rusztowaniach, czy pałąkach wisiały kawały surowego mięsa (podobno końskiego). Pierwszy psi zaprzęg czując woń mięsa biegł, aby dogonić i schwycić upragnione pożywienie. Oczywiście z tyłu na saniach również był umieszczona przynęta dla następnego zaprzęgu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że te oddziały były tylko pomocniczymi. Przymusowe obcowanie z nimi było dla nas bardzo kłopotliwe i zaskakujące. Któregoś dnia nieśmiało zapukał do domu, w którym mieszkaliśmy Tatar i poprosił o umożliwienie jego oficerowi umycia się i ogolenia. Gospodyni – Marysia -Jankowska wyraziła zgodę, a co innego mogła zrobić? Naszykowała dużą miednicę gorącej wody, mydło i ręcznik. Ów oficer przyszedł, kubkiem nabrał zimnej wody, uniósł go do ust i obmywał sobie ręce i twarz. Następnie ogolił się i był to koniec jego toalety. W nocy przychodzili do naszego pokoju, w którym już spało 7-8 osób, aby ogrzać się i chwilę odpocząć. Cieszyli się jak dzieci ze zdobytych jakiś błyszczących paciorków, albo z części damskiej garderoby. W czasie dnia w mieszkaniu nigdy ich nie było.

Była już II połowa stycznia, gdy do naszych drzwi zapukał młody, lekko ubrany mężczyzna. Ujrzawszy mnie, rzucił mi się na szyję. Był to Antoni Radwański, siostrzeniec mego męża, wywieziony przez niemców do Hannoveru. Adres otrzymał od mojej wywiezionej matki, przebywającej również w Hannoverze. Opowiedział mi swoje przeżycia i nieznane losy członków naszej rodziny. Po 2-3 dniach postanowił przedostać się do Ostrowii Mazowieckiej, gdzie mieszkali jego najbliżsi. Losy ludzkie w tym czasie były tak pogmatwane, a ludzie rozproszeni, że wiele czasu musiało upłynąć zanim rodziny poznajdywały się. Towarzyszyła im nędza i niepewność jutra. Zima srożyła się, ustał przemarsz wojsk radzieckich. Z żywnością było coraz trudniej.

Wielu mieszkańców Warszawy wybierało się do swoich opuszczonych i przeważnie spalonych domów. Moja ciocia, Maria Włoczewska również wybrała się do Warszawy i po kilku dniach powróciła. Była przerażona tym, co widziała i co zastała ze swego domu. Był tylko uszkodzony, ale całkowicie splądrowany. Zaszła też do mojego mieszkania, wszystko było rozkradzione, nie był spalony. Przyniosła garść rodzinnych fotografii, które leżały na podłodze zdeptane wojskowymi buciorami. Syn znowu chorował. Lekarz zalecił poprawę warunków bytowych. Jak tego dokonać, chodziła ta myśl ciągle po głowie. Postanowiłam pójść do Warszawy i tam rozejrzeć się w możliwościach przetrwania dla nas. Poszłam razem z panią Romanowiczową, też mieszkanką Żoliborza. Pociągiem dotarłyśmy do Pruszkowa, a stamtąd pieszo do Warszawy, na Żoliborz. Aż trudno opisać wygląd miasta, w którym kiedyś tętniło życie. Gruzy, pokopane rowy, walące się domy albo stojące wypalone szkielety, to obraz, który nam towarzyszył, kiedy szłyśmy na Żoliborz. Nasza dzielnica była mniej zrujnowana, ale krążyły po niej ludzkie hieny, które spod gruzów wydobywały resztki dobytku tych, co padli lub zostali wywiezieni. To trudno opisać. Powietrze było ciężkie, przepojone zapachem rozkładających się ciał ludzkich, wszystko pokrywał kurz i popioły. Dotarłyśmy z panią Zofią Romanowiczową do swoich domów, ona na ulicę Z. Krasińskiego, a ja na Aleję Wojska Polskiego. Jej mieszkanie było mniej zniszczone, więc postanowiłyśmy u niej przenocować. Nie było co prawda szyb w oknach, ale były jeszcze drzwi, które zabezpieczały przed wtargnięciem rabusiów. Na znalezionych blachach, na podłodze rozpaliłyśmy ognisko. Zagotowałyśmy wodę i zjadłyśmy przyniesione ze sobą suchary. Była to koszmarna noc, ciemność, głucha cisza przerywana rumorem osuwających się wypalonych lub uszkodzonych murów. Skoro tylko nadszedł świt, z ciężkim sercem ruszyłyśmy w drogę powrotną do Łowicza. W lutym wybrałam się po raz drugi do Warszawy. Przez zamarzniętą Wisłę przedostałam się na prawy brzeg, do Anina, gdzie dyrektor W. Dzięciołowski organizował Warszawską Izbę Rolniczą. Zostałam przyjęta i otrzymałam pracę. Ze względu na to, że w Ostrowii Mazowieckiej miałam rodzinę męża, otrzymałam nominację instruktorską na powiat ostrowski. W drodze powrotnej spotkałam drugiego szwagra mego męża, Rogowskiego, z którym umówiłam się na kontakt w Ożarowie u państwa Flassilier. Po powrocie do Łowicza przygotowywaliśmy się do wyjazdu.

W pierwszych dniach marca pożegnaliśmy naszą opiekunkę – Marysię Jankowską i razem z ciocią i synem ruszyliśmy przez Pruszków do Ożarowa. Ciocia postanowiła udać się do znajomych na Żoliborz. Chociaż droga była bardzo męcząca, bo szliśmy pieszo, syn dzielnie ją zniósł. Ponownie znalazłam się w gościnnym domu państwa Heleny i Jerzego. Otaczała nas zewsząd ogromna życzliwość. Od czasu do czasu chodziłam do Izby Rolniczej w Aninie, gdzie docierało coraz więcej koleżanek i kolegów. Wszyscy byliśmy przygnębieni, często bez domów i rodzin. Nadeszła wiadomość od męża  z oflagu. Okazało się że, niemcy pędzili ich z Woldenbergu, Oflag IIc, przy 25 stopniowym mrozie, pieszo do innego obozu przejściowego, a potem pociągami do obozu w Murnau. Był to pierwszy kontakt z mężem. On jednak dowiedział się z odcinka prasowego, że poszukuję syna. Wyobrażam sobie, jakie to było dla niego ciężkie przeżycie. Informację o odnalezieniu syna przesłałam mu jak mogłam najszybciej. Otrzymywał też paczki żywnościowe od przyjaciół, była to ogromna pomoc w warunkach obozowych. Na Wielkanoc w kwietniu 1945 roku byłam już z synem w Ostrowii Mazowieckiej, u Babci Ostrowskiej, mojej teściowej. Przez Polski Czerwony Krzyż dotarła wiadomość od męża z Murnau o losach innych członków rodziny. Z racji swojej pracy, jako instruktorki rolnej, często przebywałam na terenie powiatu ostrowskiego. Spotykałam się tam z oddziałami AK i BCh, które w dalszym ciągu musiały się ukrywać, aby uniknąć nasilających się aresztowań przez władze ludowe. Nadal żyło się w ogromnym napięciu i niepewności.

Znowu nasiliła się choroba syna. Miejscowy lekarz stwierdził, że powinnam udać się do Warszawy do specjalistów – pediatrów. Zdecydowałam się na tę podróż, chociaż syn miał gorączkę. Do Warszawy dojechaliśmy wojskową ciężarówką. Po przyjeździe, udałam się prosto do szpitala na ul. Kopernika. Przyjął nas dr Chrapowicki w na pół zrujnowanej łazience na drzwiach położonych na wannie. Służyły one za stół do badań. Doktor długo i dokładnie badał syna. Przekazał dla lekarza w Ostrowii, dokładną instrukcję dotyczącą sposobu leczenia. Powrót nasz był jeszcze gorszy, bo zatrzymały nas w lesie oddziały partyzanckie, a jechaliśmy przygodną ciężarówką. Po wylegitymowaniu zezwolili na dalszą podróż. Po powrocie rozpoczęłam walkę, wspierana przez miejscowego lekarza, o zdrowie mego syna. Intensywne leczenie, dobre warunki i odżywianie oraz troskliwa opieka babci, dały rezultaty i już pod koniec lata przywróciły dziecku zdrowie.

Nadchodzące w 1945 roku Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w Ostrowii. Pod koniec grudnia otrzymałam propozycję objęcia pracy w Szkole Rolniczej w Żdżarowie koło Sochaczewa. Wyraziłam zgodę na tę pracę i już Nowy Rok 1946 spędziliśmy z synem w szkole w Żdżarowie. Prowadziłam lekcje i zajęcia praktyczne  z ogrodnictwa, a także zajmowałam się również świetlicą. Syn chodził już do Szkoły Podstawowej we wsi. W Żdżarowie doczekaliśmy się powrotu z Niemiec mojej mamy i ojczyma. Pracowałam dodatkowo w Sochaczewskim Biurze Rolnym. Pewnego lipcowego dnia odnalazł mnie tam mąż. Trudno opisać to spotkanie. Długo patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem, czy to aby naprawdę jesteśmy my. Padliśmy sobie bez słów w ramiona. Padał ulewny deszcz, więc wynajęłam dorożkę i dotarliśmy do oddalonego o 3km Żdżarowa. W czasie jazdy dopiero uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy nareszcie razem. Padało mało słów, tylko malowała się na naszych twarzach wewnętrzna radość. Spotkaliśmy się przecież po 6-ciu latach rozłąki. Przyjechaliśmy do Żdżarowa , do szkoły. Syn wybiegł zaniepokojony widokiem „obcego pana” w mundurze wojskowym, a moja mama krzyknęła „Marku, to twój Tatuś”. Mąż porwał syna w ramiona, ściskał go i całował, natomiast on zachowywał się z dużą rezerwą. Przytulił się do mnie i patrzył nieufnie. Była to dla męża bardzo trudna chwila, gdyż syn mając już 7 lat, nie znał ojca. Te powojenne powroty pełne były radości, ale i bolesnych doznań, czasem nawet tragicznych.

Wkrótce mój ojczym dostał pracę jako zawiadowca stacji w […] i przenieśli  się tam z moją matką. My postanowiliśmy przenieść się do Warszawy, co nie było łatwe, gdyż nasze mieszkanie na Żoliborzu zostało zajęte. W związku z tymi my zaczęliśmy odbudowywać swoje życie w Warszawie. Tułając się przez parę tygodni po znajomych, w końcu wynajęliśmy pokój na 4 piętrze w al. Niepodległości. W mieszkaniu składającym się z 4 pokojów, w każdym mieszkała jedna rodzina. Trudno opisać, jak było skomplikowane nasze życie i jak czuliśmy się w tamtych warunkach.

Mąż otrzymał stanowisko kierownika sklepu hurtowego owoców. Sklep ten należał do Warszawskiej Spółdzielni Ogrodniczej (WSO). Życie było trudne, dopiero się zakorzeniało na gruzach materialnych i moralnych. Rozpoczęłam pracę w kiszarni należącej również do WSO. Zaczęły się aresztowania, wyłapywano akowców i prześladowano inteligencję. Obowiązywała godzina policyjna. Nigdy nie wiedziałam, czy mąż wróci z pracy. Były takie przypadki, że idącego na ulicy zatrzymywali „jacyś cywile”, zapraszali do auta i wieźli na ulicę Koszykową, gdzie mieścił się Urząd Bezpieczeństwa. Zatrzymywano czasem na dobę lub dwie. Kazali za każdym razem pisać życiorys, wypytywano o znajomych, bliską i dalszą rodzinę, straszono. Potem odwożono do domu, wręczano zwolnienie lekarskie na dzień lub dwa. Dużą radością były powroty  bliskich przyjaciół i znajomych.

Częstym gościem był u nas Witold Pilecki, ten którego spotkałam po kapitulacji powstania w Ożarowie. Był więziony w Murnau, gdzie spotkał się z moim mężem. po powrocie do Warszawy założył z panią Szelągowską wytwórnię wód kolońskich. Przypuszczałam, że nadal związany był z pracą konspiracyjną. Skończyło się to dla niego tragicznie, bo został aresztowany przez UB w 1947 roku. Po procesie, w którym otrzymał wyrok skazujący na karę śmierci, po bestialskich przesłuchaniach, wyrok wykonano w maju 1948 roku. O rotmistrzu Witoldzie Pileckim, którego uznano na zachodzie za jednego z 6 najodważniejszych ludzi wśród bohaterów II wojny napisano po latach kilka książek, nakręcono film o jego udziale w Ruchu Oporu. 24 czerwca 1947 roku urodziłam drugiego syna Janka. Opieka nad małym dzieckiem w tych tragicznych warunkach mieszkaniowych, to był koszmar. Na szczęście byliśmy wszyscy razem. W czerwcu 1951r. zostałam zatrudniona w charakterze redaktora w Państwowym Wydawnictwie Rolniczym. Ciężkie to były czasy, gdzie na zebraniach „załogi” poruszało się różne tematy dotyczące czasów przedwojennych, okupacji, działań „bandyckich opozycji” i innych czynów oraz opluwano ludzi, którzy byli tzw. wrogami „ludu pracującego”. Szczęśliwie pracowałam w wydawnictwie oświatowym. Od 1955r przez 5 lat byłam kierownikiem redakcji opracowującej podręczniki dla Szkół Przysposobienia Rolniczego i Liceów Rolniczych. Mąż nadal pracował w WSO.

Długo czekaliśmy na własne, upragnione mieszkanie. Otrzymaliśmy je w 1959 roku. Zamieszkaliśmy ponownie na Żoliborzu, w pobliżu miejsca, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, a ja w czasie okupacji. W 1969r. przeniosłam się do Centralnej Biblioteki Rolniczej, mieszczącej się na Krakowskim Przedmieściu do Działu Dokumentacji Rolniczej. W 1970 roku straciłam męża, zmarł nagle podczas jazdy samochodem. Synowie przebijali się przez „bariery” stawiane dla rodzin bezpartyjnych i z tzw. „przeszłością”. Obydwaj synowie ukończyli Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie. Starszy syn Marek ukończył specjalizację z rehabilitacji i pracował ze sportowcami najwyższego wyczynu. Uczestniczył w kilku Igrzyskach Olimpijskich. Młodszy w 1975r. wyjechał do Kanady, gdzie pracuje w szkolnictwie.

Od 1971 r. jestem na emeryturze. Byłam w ZBIWiD, a obecnie w Światowym Związku Armii Krajowej. Mam 84 lata. Doczekałam się dwojga wnucząt (17 i 15 lat). Na tym zamykam trudny pełen trwogi rozdział mego życia z głębokim przeświadczeniem, że poniesiony trud i ofiary dadzą stabilny i sprawiedliwy byt dla obywateli naszej Ojczyzny.

Powiązane hasła

Skip to content