Jastrzębski Tadeusz – Wspomnienia z okresu Powstania
Jastrzębski Tadeusz, ur. w 1937 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał wraz z rodziną – matką Ireną Jastrzębską z d. Pawlicką (ur.1906, zm. 2001), babcią Antoniną Pawlicką, dziesięcioletnim bratem Jerzym (ur.1934, zm. 2018) oraz wujkiem Tadeuszem Pawlickim (ur. 1907, zm. 1977), na warszawskim Śródmieściu, przy ul. Żurawiej. Wkrótce do kamienicy wprowadziła się również rodzina przyjaciółki Ireny Jastrzębskiej, Benią Słabędzka, z synami oraz mężem który – ku rozpaczy bliskich – został zastrzelony w pierwszym miesiącu powstania podczas ulicznych walk. Członkowie rodzin Jastrzębskich i Słabędzkich opuścili Warszawę w połowie września 1944 roku, podczas zawieszenia broni. Trafili do obozu Dulag 121, skąd – po dwóch dniach – wysłani zostali do miejscowości Końskie, a następnie przedostali się do Tomaszowa Mazowieckiego. Prezentujemy Państwu spisane po latach wspomnienia Pana Tadeusza Jastrzębskiego, które zadedykował swojemu nieżyjącemu już bratu, Jerzemu. Opowiada w nich o cichym bohaterstwie mieszkańców kamienicy przy ul. Żurawiej, w której ukrywał się mężczyzna żydowskiego pochodzenia, o nastrojach panujących w walczącym mieście oraz o losach rodziny na wygnaniu.
Przed Powstaniem
Po powrocie z ucieczki na wschód – aż do Lwowa – zimą w r. 1940, zamieszkaliśmy w Warszawie, początkowo przy ulicy Ratuszowej, na Pradze, w naszym przedwojennym mieszkaniu, które rodzice posiadali w związku z pracą ojca na stanowisku ordynatora w wojskowym Centrum Wyszkolenia i Badań Weterynaryjnych. Po kilku miesiącach przesiedlono nas do Śródmieścia, na ulicę Żurawią 4, do typowej przedwojennej wielopiętrowej warszawskiej kamienicy i jak wydaje mi się, o wyższym niż przeciętny standardzie, z elegancką fasadą. Dom miał cztery piętra, typową bramę wjazdową i podwórko zamknięte z czterech stron budynkami. Jedno z mieszkań na parterze, z wejściem z bramy wjazdowej na podwórko, zajmował stróż domowy – p. Cybulski, mieszkający tam z zażywną żoną i chyba kilkorgiem dzieci. Dzisiaj mieszczą się tam zbudowane po wojnie budynki urzędów.
W domu tym dokwaterowano nas do dużego mieszkania na V piętrze. Przydzielono nam wewnętrzną (od podwórka) część lokum – przestronny pokój „dzienny” z balkonem od podwórka, dwa mniejsze pokoje, służbówkę, kuchnię i ubikację – wszystko połączone długim korytarzem. Z kuchni było zapasowe wyjście, na klatkę schodową „kuchenną”, wiodącą na podwórko. Obszerną łazienkę z dwojgiem drzwi, dzieliliśmy z lokatorami zajmującymi drugą część mieszkania – tę od ulicy. Wspólny był też korytarz wejściowy, od strony frontowej klatki schodowej i windy. Część naszą matka wyposażyła dość bogato, m.in. meblami pochodzącymi z dawnego mieszkania na Pradze.
Czas Powstania
W momencie wybuchu Powstania nasza rodzina składała się z pięciorga osób: mojej babci ze strony matki, Antoniny Pawlickiej, matki Ireny Jastrzębskiej z d. Pawlickiej, wujka, brata matki, Teodora Pawlickiego (którego nazywaliśmy „wujkiem Synkiem”), mojego brata, Jerzego oraz mnie.
Kilka dni przed Powstaniem, wozem konnym powróciliśmy do Warszawy z wakacji w Grzybowie pod Rembertowem, gdzie wynajmowaliśmy lokum u miejscowego sołtysa. Wydaje mi się, że powrót nasz został przez matkę przyspieszony, z uwagi na panującą w Warszawie atmosferę. Widoczne ruchy wojsk niemieckich, wiadomości o zbliżającym się froncie wschodnim – tego rodzaju sygnały docierały do mojej dziecięcej świadomości z rozmów dorosłych.
Zapamiętałem dobrze moment początku Powstania. Byliśmy we troje z matką i moim bratem w bibliotece przy ul. Żurawiej, kilka domów od nas, po drugiej stronie ulicy. Pamiętam nasz pośpiech w opuszczaniu biblioteki, przebiegnięcie pustoszejącą ulicą i dotarcie do bramy naszej kamienicy – zamykanej właśnie (chyba trochę dobijaliśmy się) przez stróża mieszkającego na parterze.
Pierwsze dni Powstania minęły w miarę spokojnie – podstawowego jedzenia i wody jeszcze nie brakowało, schodziliśmy na podwórze bawić się „w wojsko”, nasłuchiwaliśmy kanonady armat i strzelaniny z sąsiednich dzielnic czy ulic, przyzwyczajając się do nich jak do stałego elementu każdego dnia i nocy. Dorośli mówili o ulicznych barykadach, babcia uszyła nam opaski biało-czerwone na ramiona, coś tam chyba śpiewaliśmy po polsku – dla mnie był to jeszcze nadal czas w miarę dziecięcej beztroski. Pamiętam także, że mój dziesięcioletni brat Jerzy, ogarnięty taką atmosferą, widząc innych młodych powstańców chciał wymóc na matce pozwolenie na angażowanie się w powstańcze akcje. Jednak mama była nieustępliwa! Brat przynosił z podwórka gazetki, które matka i babcia czytały z wielkim niepokojem, niepewne zmiany w rzeczywistej sytuacji.
Po kilku dniach zaczęło brakować podstawowych produktów – budyń babcia gotowała na wodzie, chleba było coraz mniej, zjedliśmy nasze trzy małe króliczki hodowane w służbówce przez mego brata. Zaczynało brakować wody, kończyły się ziemniaki, które jedzone z cebulą i olejem lnianym przez wszystkie lata okupacji były naszym ulubionym posiłkiem, nie mieliśmy też już marmolady z buraków jedzonej z chlebem przemiennie ze sztucznym miodem. Mimo to, babci i mamie udawało się tak nas karmić, że wielkiego głodu nie wspominam.
Na podwórku przy kapliczce odprawiano nabożeństwa – Msze Św., Różaniec Św. i litanie, ludzie z mieszkań wychodzili i rozmawiali, wyczuwalny był narastający niepokój. Problemy z wodą były coraz większe, narastało poczucie zagrożenia, a kanonady artylerii stawały się coraz groźniejsze. Rozpoznawaliśmy doskonale rodzaje ostrzału, a najbardziej groźne wydawały się ryki pocisków z dział zwanych „krowami”. [„krowa” lub „szafa” – niemiecka wieloprowadnicowa wyrzutnia pocisków rakietowych z ładunkiem burzącym lub zapalającym o ogromnych skutkach rażenia; w locie pociski wywoływały swoisty ryk, stąd powszechna nazwa powstańcza „krowy” – przyp. autora]
W pewnym momencie dotarło do mnie to, co miało miejsce w naszym mieszkaniu na V piętrze. Przez ten cały czas mieszkanie – część od strony ulicy – jako współlokator dzielił z naszą rodziną ukrywający się mężczyzna – jak się okazało, Żyd. Nie znam jego imienia i nazwiska, lecz pamiętam, że ujawnił się dopiero w czasie Powstania. Jako pierwszy z rodziny opisuję ten fakt, bowiem ani matka ani nikt inny z rodziny tego nie podawał do wiadomości zainteresowanym, być może, organom czy instytucjom. Ogrom naszego ryzyka podczas okupacji zrozumiałem dopiero po latach. Uświadomiłem sobie wtedy, co powodowało wielokrotne, w olbrzymim napięciu, zwykle w nocy, pospieszne zbieranie się naszej rodziny na odgłos, chyba esesmańskich, kroków na klatce schodowej i trwanie w gotowości do ewentualnej ucieczki kuchenną klatką schodową. To był strach dorosłych, świadomych tego z kim dzielimy mieszkanie. Odkrycie przez Niemców ukrywającego się żydowskiego współmieszkańca było przecież równoznaczne z naszą śmiercią. Takie było standardowe postępowanie Niemców w okupowanej Polsce. Dzisiaj, po latach, widzę dopiero jak bohatersko zachowali się dorośli mojej rodziny, a zwłaszcza nasza MATKA. Przez te wszystkie lata – od 1940 po 1944 – nikt z naszej rodziny nie zdradził, nie ratował siebie i dzieci kosztem Żyda mieszkającego z nami pod jednym dachem. Ile było takich dzielnych, uczciwych Polaków, chyba trudno jest dzisiaj precyzyjnie ustalić.
Po pewnym czasie mieszkanie na naszym wysokim piętrze znalazło się w bezpośrednim niebezpieczeństwie ostrzału. Rodzina zdecydowała się, tak jak i pozostali mieszkańcy kamienicy, na zejście z najpotrzebniejszymi rzeczami do sąsiadów mieszkających na parterze, przy kuchennej klatce schodowej. Do wyraźnych zachowanych obrazów należy nasze spoglądanie z podwórka w górę i widok systematycznego burzenia od góry kolejnych kondygnacji budynku – nasze piętro długo nie przetrwało i pamiętam kikuty naszych mebli i ubrań zwisające któregoś ranka po kolejnym ostrzale i rozpacz mojej matki. W następnych dniach znikały dalsze piętra.
Po kilku dniach trwania Powstania, gdy zainstalowaliśmy się już na parterze, dołączyła do nas rodzina przyjaciółki mojej mamy z czasów przedwojennych z Leszna Wlkp. – Benia Słabęcka, jej mąż oraz trzech synów. Do czasu Powstania mieszkali na obrzeżu Warszawy, a p. Słabęcki prowadził jakąś firmę i chyba dysponowali też inwentarzem żywym i gospodarstwem oraz pewnym wartościowym majątkiem. Któregoś dnia pan Słabęcki zdecydował się, nie zważając na protesty i ostrzeżenia żony i innych dorosłych, wyruszyć [z domu], aby sprawdzić, co się dzieje z ich dobytkiem. Po kilku dniach – widzę do dzisiaj tę scenę – zjawiła się młoda dziewczyna, łączniczka AK, przynosząc tragiczną wiadomość o śmieci p. Słabęckiego, trafionego w czasie salwy „krowy”, gdy chronił się w jakiejś bramie. Historia, jakich wiele – pamiętam tragedię cioci Beni i chłopaków – płakali i nie mogli wybaczyć sobie, że nie wyperswadowali p. Słabęckiemu tej tragicznie zakończonej eskapady. Z czasem dopiero stało się to dla mnie memento na wszystkie lata o rzeczywistych wartościach w życiu. Ta tragiczna dla rodziny eskapada pokazuje też, że nie tylko dzieci – tak jak ja sam, ale i dorośli, tak w okresie wojny i nawet w tragicznych dniach Powstania, nie doceniali lub nie dopuszczali do swojej świadomości, iż tkwiliśmy ciągle w śmiertelnym niebezpieczeństwie, które w każdej sekundzie było wokół nas. Nie miejsce tutaj, aby przytaczać liczne przykłady, jak to mieszkańcy Warszawy żyli w świecie „pozornej normalności” – przecież w czasie wojny i jeszcze przed samym Powstaniem chodziliśmy na spacery do Parku Ujazdowskiego, zimą jeździliśmy na sankach na Placu Trzech Krzyży, była wigilia i drobne prezenty, wujek wracał z miasta rozweselony po spotkaniu suto „zakrapianym”, brat chodził do szkoły „Głuchych” znajdującej się blisko nas, chyba przy ulicy Książęcej…
Po kolejnych dniach Powstania i postępujących zniszczeń dookoła i wobec narastającego bezpośredniego zagrożenia przenieśliśmy się do piwnicy, z wejściem od strony schodów kuchennych. Pamiętam wnętrze piwnicy, nasze legowiska i szereg obrazów z naszej tam egzystencji. Byliśmy świadkami przebijania ścian między piwnicami sąsiednich budynków i tworzenie tym samym ciągów komunikacyjnych. Życie w piwnicy nabrało swoistego porządku – jakaś higiena, jakiś posiłek, lecz do jedzenia coraz mniej, dużo modlitw babci i innych pań, bieganina powstańców, wyprawy po wodę – z naszej rodziny to wujek zwykle uczestniczył w transporcie wiader wody z innych podwórek. Jednakże, coraz częściej dało się zauważyć podupadanie ducha stłoczonych cywilów. Z późniejszych opowiadań starszych wiem – bo nie jestem pewien, czy to już dotarło do nas w dniach Powstania – że w tamtych dniach zginął też dr Zeyland, znany lekarz z Poznania (po wojnie nadano jednej z ulic tego miasta jego imię), u którego mama leczyła mnie przed Powstaniem – do dzisiaj pamiętam jego poczekalnię z wyściełanymi skórą krzesłami. Przykrym moim osobistym wspomnieniem pozostało załamanie nerwowe mojej mamy, spowodowane grozą i strachem wywołanym tym, co opowiadano o losie mieszkańców i powstańców, na szczęście krótkotrwałe (mama powtarzała w kółko „miałam lampkę, nie mam lampki…”), z którego wyszła chyba tylko dzięki nadzwyczajnej postawie babci – nad wyraz spokojnej, umiejącej kojąco wpływać na otoczenie, wspomagającej się modlitwą.
Nastroje już we wrześniu zaczęły być coraz bardziej krytyczne. Od początku Powstania, dorośli przekazywali sobie informacje o barykadach budowanych na ulicach, podawali straszne wiadomości o rzeziach dokonanych w innych dzielnicach, o pogromach mieszkańców, o bestialstwie Niemców, a szczególną grozę wzbudzały opowieści o okrucieństwie oddziałów ukraińskich. Mama, gdy już minęło parę lat od tamtych dni, opowiadała o tym, co działo się w Powstaniu. Przytaczała wtedy swoją rozmowę ze mną, którą chciała nas chyba w Powstaniu przygotowywać na najgorsze chwile:
Mama: Synku najgorzej jak przyjdą tutaj Ukraińcy, nawet jak przed śmiercią wyłupią nam oczy …. nas rozdzielą, ale nie bój się, bo w Niebie to my się spotkamy i będziemy zawsze razem ……
Ja, z dziecięcą logiką: Ale mamo, jak ja ciebie tam zobaczę i rozpoznam, jeśli nie będę już nic widział, bo nie będę miał oczu?
Wyjście z Powstania
Czas wstrzymania ognia dla ewakuacji był ustalony chyba od wieczora 22:00 do 6:00 godziny rano. Pamiętam punkt graniczny na końcu naszej ulicy Żurawiej, czy gdzieś w pobliżu. Pamiętam też tragizm sytuacji, gdy w czasie przejścia naszej grupy rozległ się sygnał godziny szóstej – matka moja akurat była jeszcze na gruncie powstańczym i wartownik polski zatrzymał ją – matka z rozpaczą wybłagała jednak przejście do nas, do swej rodziny znajdującej się już po stronie niemieckiej. Mam w uszach wykrzyknięte słowa polskiego Powstańca: a idź sobie do tych szkopów…!
Dzień ewakuacji pamiętam jako pogodny, maszerowaliśmy chyba cały czas pieszo, w kolumnach. Gdzieś na trasie, o dziwo, jeden z eskortujących Niemców poklepał mnie po głowie – może sam miał też rodzinę i coś mu się przypomniało. Jak większość ewakuowanej ludności Warszawy, skierowano nas do Pruszkowa, do słynnego obozu w halach naprawczych taboru kolejowego. Tam chyba byliśmy jedną, czy dwie doby. Czuliśmy już opiekę pań i dziewczyn, dzisiaj wiem, że z Czerwonego Krzyża [mowa o sanitariuszkach pomagających w obozie Dulag 121, które, mimo że formalnie nie należały do organizacji PCK, nosiły jednak na ramieniu znak czerwonego krzyża – przyp. red.], była woda i jakieś jedzenie. Pobyt w Pruszkowie zakończył się rozkazem wyjścia na rampę, gdzie odbywała się selekcja ludności. Mama, tak jak zresztą w czasie całej wojny, najbardziej bała się rozdzielania dzieci i rodziców. Na szczęście wszyscy czworo z naszej gromadki (babcia, mama, brat i ja) oraz ciocia Słabęcka i synowie zostaliśmy popędzeni w jednym kierunku, ku otwartym wagonom kolejowym. Rozpoczęła się podróż wagonem pod gołym niebem – na szczęście nie padało, brakowało jednak najbardziej wody i jedzenia. Mama jakimś cudem miała butelkę z sokiem owocowym i dawała nam dzieciom co jakiś czas troszkę do zwilżenia ust. Na trasie przejazdu, trwającego dobę lub dwie, wielką radością były dla nas jabłka, rzucane do odkrytego wagonu – to okoliczna ludność wzdłuż trasy przejazdu transportów – pomagała jak mogła. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejscowości Końskie, gdzie znajdował się kolejny obóz dla mieszkańców Warszawy, na szczęście już o znacznie złagodzonym rygorze, właściwie już bez widocznych straży Niemców, pamiętam raczej jakieś osoby z opieki czy Czerwonego Krzyża. [Było to prawdopodobnie miejsce noclegowe dla warszawiaków uznanych za niezdolnych do pracy, które było prowadzone przez polski personel – przyp. red.]. Był to chyba kompleks budynków szkolnych? Mimo tak rozluźnionych warunków, groza i stały niepokój, czy to nie podstęp i czy nie czekają na nas ukryci Niemcy lub Ukraińcy, przewijały się w rozmowach matki i jej przyjaciółki. Ale po kilku godzinach, gdy już obie nabrały nieco pewności, nie zauważając widocznego pilnowania uciekinierów, postanowiły pod osłoną nocy wydostać się z obozu. O zmroku cała nasza grupa wymknęła się, już nie kontrolowana przez nikogo, i dotarliśmy do jakiegoś pociągu towarowego. Ulokowani na podeście, jaki kiedyś miał każdy wagon towarowy dla strażnika i obsługi, stłoczeni na ławeczce i na otwartej platformie czekaliśmy na odjazd pociągu – w dowolnym kierunku, byle tylko dalej od pożogi powstańczej. Podróż rozpoczęła się nocą, wcześniej jeszcze dosiadł do nas nieznajomy pan, zaczęło padać. Ten nieznajomy osłaniał się jakąś teczką – mama rozpoznała to jako broń – rzuciła się na niego w całej swojej matczynej desperacji… Było potem co wspominać po latach!
Nad ranem dojechaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego. Zdecydowano się wysiąść tam i szukać dalej schronienia. Idąc pieszo do miasta, trafiliśmy po drodze na gospodarstwo, gdzie nas przygarnięto na posiłek. Mieli chyba trochę wiejskiej żywności, chcieli nas suto nakarmić, ale my z bratem, na pytanie co byście chłopcy chcieli na śniadanie – zgodnie krzyknęliśmy „Kartofle”! Bo tego nam już najbardziej brakowało od początku Powstania! Po tym ugoszczeniu – Pan Bóg niech Gospodarzom i ich dzieciom wynagradza! – ruszyliśmy ku miastu, gdzie, (co, jak sądzę, babcia i mama wiedziały) przebywało w latach wojny wielu wysiedlonych z Wielkopolski, m.in. mieszkańców Leszna Wlkp. – naszego rodzinnego miasta. I tak, można uznać, zakończył się okres powstańczy naszej najbliższej rodziny.
Należy jeszcze uzupełnić ten opis kilkoma słowami o losie naszego wujka Synka. Zostając w murach powstańczej Warszawy, podzielił los wielu innych mieszkańców, uratował się w czasie przejęcia terenów Śródmieścia przez Niemców, w nieznany mi sposób trafił po Powstaniu do resztek firmy niemieckiej, w której pracował do czasu Powstania, dostał jakieś zajęcie przy ewakuacji tej firmy, przeżył styczniowe wyzwolenie Warszawy i ku naszej wielkiej radości, zjawił się pewnego ranka na podwórku domu, w którym mieszkała nasza rodzina po Powstaniu i wyzwoleniu Tomaszowa. W ręku wujek trzymał cały swój dobytek – maleńką tekturową przedwojenną walizeczkę, z którą przeszedł wszystkie tułaczki 1939 roku, wojnę i Powstanie
Słowo na zakończenie
Tych kilka wspomnień i opisów sytuacji z Powstania zapamiętane przeze mnie nie są ani odkrywcze, nadzwyczajne, ani szczególnie dramatyczne. Moja relacja przypomina z pewnością to, co już szereg osób przede mną powiedziało, nie jest to jednakże „plagiat” z mojej strony. Takie były też moje przeżycia – byliśmy przecież zwyczajną, przeciętną rodziną warszawską i chyba ta powtarzalność przeżyć cywilów świadczy o powszechnym, tragicznym losie setek tysięcy osób. Moje wspomnienia to nie jest zbiór dowodów – ani na moją dzielność czy bohaterstwo – to tylko dorośli oraz starsze ode mnie dzieci i młodzież – przeszli w pełnej świadomości grozę Powstania i okupacji i im należy się całe uznanie – natomiast tak, jak ja to pamiętam – to była rzeczywistość dziecka, to było po prostu nasze „normalne” dzieciństwo.