Danielewicz Jerzy – 1944 – Strzępki wspomnień
1944 – Strzępki wspomnień
Co roku 7 sierpnia nachodzą mnie refleksje na temat przypadkowości ludzkich losów oraz względności skutków różnych wydarzeń. 7 sierpnia 1944 w południe leżałem sobie wygodnie na trawie w Ogrodzie Saskim. Obok mnie leżało wiele innych osób i wszyscy na coś czekali. Nie wolno było wstawać. Z tyłu, przy ulicy Senatorskiej, palił się wspaniałym płomieniem oddalony zaledwie o sto metrów nasz dom, podpalony przez Niemców na naszych oczach po wypędzeniu wszystkich mieszkańców. Patrzyłem jak zafascynowany, gdy ogień wspinał się na kolejne piętra, pękały szyby sypiąc się na chodnik szklanym deszczem, płomienie pożerały firanki i ramy okienne, a na ziemię spadały z trzaskiem rzeźbione gzymsy kamienicy, która już nie była naszym domem. Pilnowali nas niemieccy żołnierze i żandarmi. Z urywków rozmów wynikało, że wszystkich nas zastrzelą, tylko czekają na rozkazy. Wachman, który stał w pobliżu, powiedział mojemu Ojcu, że zabije mnie z najwyższą niechęcią, bo przypominam mu synka. Rozmawiali po niemiecku (ojciec znał dobrze ten język), a ja nadstawiałem uszu, gdy tłumaczył Mamie treść tej rozmowy. Nie dziwiło mnie jakoś to życzliwe nastawienie Niemca, bo byłem miłym, rezolutnym blondynkiem w wieku przedszkolnym i w moich uprzednich kontaktach z Niemcami (których niestety mieliśmy więcej niż ktokolwiek mógłby pragnąć) spotykałem się nawet nieraz z objawami sympatii. Zresztą te wszystkie wybuchy, strzelaniny i pożary oglądałem z dużym zainteresowaniem i właściwie całkiem bez strachu.
No i wszystko potoczyłoby się może inaczej, gdyby nie fakt, że poprzedniego dnia brygadzie Dirlewangera udało się po ciężkich walkach przebić się ulicą Wolską i późnym popołudniem dotrzeć aż do Ogrodu Saskiego. Oczywiście dowiedziałem się o tych wydarzeniach znacznie później. Tamtego dnia zginęło na Woli wielu powstańców i tysiące cywilów. Następnego dnia, 7 sierpnia, Niemcy nadal usilnie kontynuowali natarcie w stronę Placu Teatralnego, opanowując kolejne domy i ulice. W związku z korzystną dla siebie zmianą sytuacji i opanowaniem tej części Warszawy, Niemcy najwyraźniej zrezygnowali chwilowo z pomysłu zastrzelenia nas wszystkich na miejscu i pognali w wielkiej kolumnie ulicą Wolską w stronę Pruszkowa. Nikt z nas nie był pewny, co zamierzają z nami zrobić, ale chwilowo byliśmy razem. Żywi.
Wojenne losy mają to do siebie, że nieraz wszystko wisi na jednym włosku, a niezależny od nas przebieg zdarzeń może nieoczekiwanie skrócić, albo ocalić życie. Właściwie sam nie wiem, czy te wspomnienia mnie obciążają. Pewnie tak, ale w jakiś wtórny, ukryty sposób. Jak wspomnienie palącego się domu, w którym ginie ukochany rowerek z dzwonkiem na kierownicy. Jako pętak jednak wówczas tego w ten sposób nie odbierałem. Zbyt wiele się działo. Na przykład – bodaj w lipcu 1944 roku – wszyscy przeżywali naloty bombowe na Warszawę. Cała rodzina i sąsiedzi cwałowali do piwnicy na pierwszy odgłos syren i obserwowałem ze zdziwieniem, jak trzęsą się na każdy głośniejszy huk. Ja jakoś nie czułem żadnych obaw, co poniektórych okropnie denerwowało. Ciekawą jest rzeczą, że dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że to sowieckie samoloty zrzucały na oślep bomby na Warszawę. Wcześniej jakoś się o tym nie mówiło, a po wojnie był to temat tabu. Pamiętam też, że któregoś z pierwszych dni Powstania, obserwowałem z okna naszego mieszkania (tył kamienicy wychodził bokiem na ulicę Bielańską), jak pali się Dom Bruna, sąsiadujący z gmachem Banku Polskiego, a jacyś ludzie próbują go gasić. Nawet, nieco później, ten widok namalowałem skrupulatnie kolorowymi kredkami i o dziwo mam ten rysunek do dziś. Komuś się wówczas jednak nie podobało moje wyglądanie przez okno i strzelił z karabinu, ale niezbyt celnie, bo pocisk utkwił w suficie. Mogła to być też jakaś zabłąkana kula. Rodzice nie wiedzieć czemu okropnie się wtedy na mnie wydarli. Strzelanina zresztą chwilami była gęsta i odbywała się w najbliższym sąsiedztwie, co było znakomicie słychać, gdyż z powodu letniego upału oraz z uwagi na zagrożenie rozbicia szyb przez pociski i odłamki, większość okien była pootwierana. Po latach dowiedziałem się, że 4 sierpnia po południu zginął w Pałacu Blanka, oddalonym od naszego domu o rzut beretem, poeta Krzysztof Kamil Baczyński. Myślę, że wśród strzałów, które słyszałem przez okno tego dnia, musiał być także ten, który dla niego był ostatni.
Krótko potem, 7 sierpnia – jak już wspomniałem – wparowali do domu Niemcy i mnie, wraz z innymi, wyrzucili, wrzeszcząc „Raus, Raus” na ulicę, tak jak staliśmy. Ja w tym momencie akurat marnie się prezentowałem, bo chwilę wcześniej bawiłem się w zatykanie palcem kuchennego kranu i byłem mokry od stóp do głowy. Opuszczaliśmy jednak dom w pewnym pośpiechu, bo za naszymi plecami podpalali go umundurowani faceci z miotaczami ognia.
Z tym wyrzucaniem, to była wręcz jakaś epidemia. Jak już wspominałem, parę godzin później Niemcy wygonili nas z Ogrodu Saskiego i w ogóle definitywnie z Warszawy. Zasuwaliśmy, wraz z całą kolumną ludzi, świeżo opanowaną przez Niemców ulicą Wolską. Ojciec suszył mi głowę, żebym nie patrzył na boki, ale jak tu nie patrzeć, skoro naokoło się pali, słychać ciągłą strzelaninę, a pod ścianami leży mnóstwo zwłok. Każdy by się gapił, będąc w moim wieku. Zresztą z uwagi na zmęczenie znaczną część drogi odbyłem na ramionach Ojca, skąd wszystko było widać znacznie lepiej niż z ziemi.
Po długim marszu dotarliśmy w końcu, skrajnie zmęczeni lecz jednak wciąż żywi, do Pruszkowa, gdzie właśnie tego dnia Niemcy utworzyli obóz przejściowy dla wypędzonych – tzw. Dulag 121. Kobiety pognano osobno i straciłem Mamę z oczu. Nas mężczyzn, tj. Tatę i mnie, pognano do jakiejś ogromnej hali, gdzie już tłoczyło się mnóstwo ludzi i panował niewiarygodny bałagan. Ludzie siedzieli lub zrezygnowani leżeli na betonie, jakieś dzieci płakały i okropnie śmierdziało. Tata znów uruchomił swoją znajomość niemieckiego oraz całą pomysłowość i po krótkim czasie przekonał jednego z ogłupiałych wyraźnie całą sytuacją wachmanów, iż niemiecki porządek wymaga, aby przywiezioną właśnie zupę ludzie jedli w miskach, a nie chłeptali z kotła. Został więc wysłany na poszukiwanie misek, a ja z nim. Oczywiście daliśmy natychmiast nogę, co ułatwił panujący zamęt i powędrowaliśmy prosto do Milanówka, gdzie nasi znajomi mieli podmiejski dom. Ku naszej radości zastaliśmy tam Mamę, która znacznie wcześniej nawiała z kobiecej kolumny wysiedleńców.
Tak więc, pomijając szczegóły, w krótki czas potem znaleźliśmy się w Krakowie, gdzie przy ulicy Krupniczej mieszkała moja ciotka z mężem i synem Jackiem. Pech chciał, że z owym mężem była „na noże”, a mieszkanie było maleńkie i ciasne, więc po jakiejś kolejnej awanturze wywalili nas z chałupy. Trafiliśmy (chyba już z przekory) do leśniczówki w Stroniu Beskidzkim. Ojciec jednak, jako zdolny prawnik i sędzia, postanowił wkrótce narąbać drewna do kuchni i tak palnął się polanem w czoło, że krew sikała i całą głowę trzeba było zabandażować. Gdy zobaczył to leśniczy, z mety nas grzecznie przeprosił, po czym wygonił, wyjaśniając dla porządku, że facet z zabandażowanym łbem w lesie budzi w każdym Niemcu odruch strzelania do wszystkiego, co się rusza.
I tak – gdzieś na początku października 1944 – trafiliśmy w końcu do Zakopanego. Ojciec wynalazł całkiem ładne mieszkanie w nowoczesnym bloku przy ul. Orkana (stoi do dziś), ale nie pomieszkaliśmy tam dłużej niż trzy tygodnie. Pewnego dnia przyszło do nas dwóch facetów – jeden wysoki rangą oficer SS, a drugi gestapowiec w skórzanym płaszczu. Pierwszy nic nie gadał, a drugi wrzasnął niezłą polszczyzną, że mieszkanie jest potrzebne dla pana oficera i mamy się wynieść w ciągu pół godziny. To niekończące się wyganianie na zbity pysk musiało tak wpienić moją Mamę, że walnęła im pod nogi wazon z astrami, który właśnie napełniała wodą. Gestapowiec wyjął pistolet i zaczął nim wymachiwać, ale esesman coś krótko warknął i obaj wyszli. Matka oświadczyła wtedy uroczyście, że ojciec ma znaleźć dla nas taki dom, gdzie pies z kulawą nogą nawet nie zajrzy. I rzeczywiście zamieszkaliśmy w starej, pomalowanej na biało, chałupinie na szczycie Wierszyków, tuż przy reglu, blisko wylotu Doliny Białego. Domek nie miał nawet adresu, tylko numer rejestrowy posesji 2364. Bliskość lasu najwyraźniej spowodowała, że już żaden Niemiec do nas nigdy nie zajrzał. A w pół roku później latałem po Wierszykach z biało-czerwoną chorągiewką, wrzeszcząc jak opętany wraz z innymi dziećmi. Wojna się skończyła.