Kakiet Stefan – Ucieczka z obozu Dulag 121
Stefan Kakiet urodził się w 1923 roku w Warszawie. 15 sierpnia 1944 roku, podczas wysiedlenia mieszkańców dzielnicy Koło, zdołał się wraz z siostrą, Alicją Kakiet, przedostać do Lasek znajdujących się w pobliżu Puszczy Kampinoskiej. Tam został złapany i – wraz z grupą około dwustu mężczyzn, głównie uciekinierów z Koła – przygnany do obozu Dulag 121. Stamtąd udało mu się uciec dzięki pomocy rodziny kolejarzy. Prezentowane poniżej wspomnienia zostały spisane przez Stefana Kakieta w styczniu 1978 roku. W 2018 roku jego wnuczka przekazała je Muzeum Dulag 121.
Jestem rodowitym warszawiakiem. W 1944 r. miałem 21 lat, mieszkałem na Kole (dzielnica pomiędzy Wolą a Powązkami) i tam zastał mnie wybuch powstania. O przedostaniu się na zbiórkę do Śródmieścia nie było mowy wskutek odcięcia silnymi formacjami niemieckimi obu dzielnic, tak więc okres do 15 sierpnia przebyłem na osiedlu WSM [Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej – przyp. red.] przy ul. Obozowej, gdzie mieszkałem razem z matką i siostrą. W okresie tym brałem czynny udział w organizowaniu życia na osiedlu, a głównie w polowym szpitalu, urządzonym w sali widowiskowej osiedla, w którym pomagałem przy obsłudze rannych znoszonych z okolicy i różnych pracach pomocniczych.
15 sierpnia nastąpiło ostateczne wysiedlenie mieszkańców Koła, przy czym miejscem, do którego należało się udać, „gwarantującym opiekę armii niemieckiej” miał być kościół św. Wojciecha przy ul. Wolskiej. Oczywiście, wszyscy udali się nie tam, a w kierunku zachodnim, tj. do wsi położonych na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej (Klaudyn, Radiowo, Laski, Izabelin [mowa o wsiach Izabelin B oraz Izabelin C, potocznie zwanych Izabelinem – przyp. red.], Truskaw). Po różnych perypetiach z przedostaniem się poza linie wart niemieckich na granicy tej części Warszawy, znaleźliśmy się z siostrą w Laskach, gdzie dzięki uprzejmości jednej z mieszkanek, p. Skibińskiej, mogliśmy się u niej zatrzymać.
Wraz ze zmianą formacji wojskowych, najpierw węgierskich, później niemieckich i kolaborantów spod znaku RONA, coraz bardziej ograniczana była swoboda na tym skrawku ziemi polskiej, na którą oddziaływały zgrupowania partyzanckie z Puszczy Kampinoskiej w obszarze Truskaw, Izabelin, Laski i Sieraków. Stopniowe opanowywanie sytuacji przez Niemców w Warszawie i osłabienie działań powstańczych zwróciło ich uwagę na niebezpieczeństwo zagrożenia bezpośredniego zaplecza frontu na Wiśle przez puszczańskie zgrupowania partyzanckie tym bardziej, że z początkiem września nabierała tempa ofensywa wojsk radzieckich oraz I Armii Polskiej w kierunku na warszawską Pragę. Fakt ten chyba stał się przyczyną m.in. i mego dostania się do obozu przejściowego w Pruszkowie w następstwie zupełnie nieprzewidzianych okoliczności.
JAK TRAFIŁEM DO OBOZU W PRUSZKOWIE
Chyba 6 czy 7 września, wobec coraz częstszych ruchów wojsk niemieckich na obrzeżu Puszczy i wymienionych poprzednio wsi, nie zwróciliśmy uwagi na parę konnych oddziałów tzw. własowców, z których jeden przeleciał galopem drogą na Sieraków, drugi na Izabelin i Truskaw. Nim się spostrzegliśmy, w Laskach rozsypał się trzeci spieszony oddział, który rozpoczął łapankę mężczyzn. O ucieczce nie było mowy i w ciągu kilku chwil, popychany kolbą, znalazłem się w grupie kilkudziesięciu mężczyzn, klęczących przy szosie do Warszawy, głównie warszawiaków – mieszkańców Koła. Strzały i łapanka ciągnęły się dość długo, po czym rotmistrz w asyście kilku podoficerów – wszyscy własowcy – wezwał, aby uklękli przed nim mający poniżej 15 i powyżej 55 lat. Takich było zaledwie kilku. Tworzyliśmy grupę około 200 osób, którą sformowano piątkami i pognano w obstawie konnych w kierunku Warszawy. Gnano nas szybkim marszem przez Mościska i Radiowo, z którego boczną drogą poprowadzono nas w kierunku wsi Chomiczówka. Mijały nas furgony niemieckie, z których nierzadko oberwał ktoś batem, a żołnierze klęli nas od bandytów, przez których mają dodatkowe kłopoty. Łąki, które dotychczas istnieją między Radiowem, Placówką i Chomiczówką i Wawrzyszewem zajmowały ustawione w szachownicę czołgi i działa samobieżne, zamaskowane ściętymi drzewkami i gałęziami z lufami skierowanymi na wschód, na Warszawę i Wisłę. Idąc gdzieś w środku kolumny nadal rozmyślałem co będzie, jak rzeczywiście wywiozą nas na roboty do Reichu (tak mówiono). Zupełnie trzeźwo zacząłem zastanawiać się, jak dam sobie radę w cienkim ubraniu, przecież idzie jesień, a wojna może się nie skończyć przed zimą. Niemcy przecież palta i ciepłych rzeczy mi nie dadzą. I przede wszystkim to zaczęło wywoływać we mnie zamiar ucieczki, jeśli tylko nadarzy się okazja.
Tymczasem doprowadzono nas do drogi na Chomiczówkę, idącej skrajem wsi (obecnie ul. Księżycowa) i przez nią na ogromne pole poligonu w kierunku szkieletu żelbetowej konstrukcji jakiegoś rozpoczętego przed wojną budynku. Tam siedziała niemniej liczna grupa wcześniej tego dnia wyłapanych mężczyzn z Izabelina i Truskawia. Przed nami stał niemiecki samochód policyjny, było kilkunastu żandarmów, posterunki uzbrojonych SS-manów i sotnia własowców, która nas doprowadziła. Stanęli oni półokręgiem w pewnej odległości od nas, pilnując z wysokości końskiego grzbietu, aby nikt nie uciekł. Staliśmy sformowani w długi dwuszereg, a tymczasem przed nami stanął ubrany w panterkę SS-man i twardą polszczyzną krzyknął: „Pierona, naprzó-ó-ód marsz!” Gdyśmy to wykonali, krzyknął ponownie: „Auf Knien!” (na kolana). Uklękliśmy, przy czym ja znalazłem się prawie naprzeciwko siedzącego na koniu rotmistrza i wysokiego podoficera, który dość głośno powiedział: „Nada wtoroj kulomiet, sztoby wsiech rozstrielat”. Wtedy zobaczyłem, że przed nami stoi ciężki karabin maszynowy na trójnogu, a lufa jego jest skierowana na nas. Siedzący za nim żołdak powoli przesuwał nią od końca do końca szeregu. Nikt nas nie rewidował tak, jak drugi szereg za nami. Tak klęczeliśmy pod lufą chyba ze dwadzieścia minut. Wreszcie kazano nam wstać i powrócić na poprzednie miejsce, oczywiście w szeregu. Starszy wiekiem żandarm wezwał nas do dobrowolnego oddania broni (władał dobrą polszczyzną), po czym kilku innych zrewidowało nas bardzo dokładnie, prawie nie patrząc w dokumenty. Obie grupy połączono, co pozwoliło mi dostrzec Henryka Jachowicza, poznanego w czasie pierwszego exodusu z Koła (było to 8 sierpnia z powodu ataku wojsk niemieckich na cmentarz ewangelicki na ul. Młynarskiej), który przebywał u rodziców swej narzeczonej (również wysiedleńców z Koła) w Izabelinie i gdzie go też chwycono. Był on, rzec można, bogaczem, bo zdążono mu podać sweter, bochenek razowca, 10 kostek cukru i 500 zł. Pamiętam to dokładnie, bo solidarnie dzielił się tym później, oczywiście nie dotyczyło to swetra i 500 zł (jak się potem okazało co do pieniędzy obaj byliśmy jednakowo ubodzy, gdyż nikt już nie chciał brać ani moich 20 zł ani jego 500). Obaj byliśmy jednego zdania, aby „wiać” i to jak najszybciej.
Około 15. godziny poderwano nas, sformowano długą kolumnę i otoczeni przez własowców tym razem pieszych, z owym wysokim podoficerem na czele i budą policyjną za nami, ruszyliśmy forsownym z miejsca marszem drogą obok Chomiczówki w kierunku Boernerowa (obecnie Bemowa). Nie wiem, czy z powodu długich nóg czy kościstej budowy i wysokiego wzrostu, ale pamiętam, że od razu nazwano go „żurawiem”. Gnał nas ten „żuraw” tak, że słabsi zaczęli wołać „Czoło wolniej”, kolumna zaczęła się deformować i wtedy huknęły strzały z karabinu gdzieś w bok od nas. Stanęliśmy, to strzelał „żuraw” i paru innych, całe szczęście, że z KB, a z kolumny dosłownie jak zając sadził między budynki jakiś chłopak. Udało mu się uciec. Żandarmi z budy wpadli w wesołość, „żuwar” we wściekłość, kolumnę uporządkowano, buda pojechała jednak na front i znów pognano nas szybkim marszem przez Boernerowo, Chrzanów, do szosy Wolskiej w kierunku kościoła św. Wojciecha. Wszędzie, aż do Chrzanowa, patrzyły na nas współczujące grupki mieszkańców, którym przekazywaliśmy nasze nazwiska i adresy rodzin. Nieludzko zmordowani, zatrzymaliśmy się w Chrzanowie już przy ul. Wolskiej przy studni z wodą. Niewielu się napiło, ale znów paru jakoś zginęło, nas pognano dalej. Weszliśmy w wolskie rogatki. Do dziś widzę popalone i zniszczone zwłaszcza te gorsze budynki mieszkalne i kamieniczki, w których zrujnowanych bramach stały posterunki wojskowe, ul. Wolską posuwały się na zachód duże ilości żołnierzy i taborów konnych, w tym grubi SS-Galizien w zielonych mundurach i na zielono przemalowanych hełmach rosyjskich. Działa na torach kolejowych, stojące na torach linii obwodowej za opustoszałymi domami ul. Sokołowskiej (których mieszkańcy zostali rozstrzelani i spaleni 5 sierpnia koło wiaduktu na ul. Górczewskiej naprzeciwko ul. Zagłoby) z ogłuszającym trzaskiem strzelały gdzieś na Starówkę. Sztukasy niskim lotem wracały z bombardowania domów i stanowisk będących w rękach powstańców. Wszędzie rozchodził się swąd spalenizny i czegoś nieokreślonego, może popalonych ciał ludzkich, szmat, czegoś co było powiązane z ogromną tragedią dziesiątków tysięcy ludzi, których zamieniono w kupy popiołu razem z ich domami i dobytkiem. Po lewej stronie ulicy, w głębi, gdzie obecnie stoi chłodnia składowa, leżał na brzuchu nadpalony samolot bombowy z angielskimi znakami.
Wprowadzono nas na dziedziniec kościoła i zaprowadzono na jego tyły, za ogrodzeniem stała niezniszczona plebania i jeszcze jakieś budynki. Terenu pilnowali siwi i szpakowaci policjanci niemieccy, niektórzy z nich dość przyjaźnie do nas nastawieni. Ci z nas, którzy umieli po niemiecku, zaczęli wypytywać o sytuację, a głównie o jedzenie i wodę, jej brak od rana (a dzień był upalny) gnębił nas najbardziej. Pomagający im strażacy polscy z warszawskiej straży ogniowej (też więźniowie) wynieśli parę wiader wody. Wybuchła formalna walka, w wyniku której więcej jej wychlapano, niż wypito, zresztą czym mieliśmy ją pić? Od policjantów dowiedzieliśmy się, że w górnym kościele są kwaterowane kobiety i dzieci wyprowadzone z Warszawy, w dolnym – mężczyźni, przy czym okazało się, iż poza nami są tu komanda pracujące przy opróżnianiu z towarów i innych wartościowych rzeczy sklepów w okolicy ul. Granicznej i pl. Mirowskiego. Rzeczywiście, po jakimś czasie przyprowadzono dwie duże grupy przeważnie młodych mężczyzn, którzy byli zajęci taką robotą przy ul. Granicznej. Pracowali widząc z daleka barykady powstańcze przy ul. Królewskiej i za Ogrodem Saskim. Dla nich wyniesiono zupę na konserwach, której zapach był dla nas poezją, niestety z braku jakichkolwiek naczyń nic nie mogliśmy wyżebrać od rozdzielających ją. Z tego względu dla siebie i dla Henryka, z którym trzymaliśmy się razem, wyciągnąłem z tlącej się kupy śmieci i odpadków na cmentarzu kościelnym dwie puszki po konserwach niemieckich, z kawałków drutu zrobiłem uchwyty i jakąś szmatą z damskiej koszuli wiszącej w strzępach na zasiekach doprowadziłem do jakiej-takiej czystości. Było już za późno, zupa została w międzyczasie zjedzona.
O zmroku zapędzono nas do dolnego kościoła, drzwi zaryglowano i w prawie zupełnych ciemnościach, gdyż kilka świeczek praktycznie nie dawało światła, układaliśmy się do snu. Było nas tylu, że ręce, głowy i nogi stykały się ze sobą. Głęboki chłód podziemia, kamienne ściany i posadzki powodowały, iż ci, którzy byli tu dopiero trzy noce, a więc najdłużej, kaszleli jak w ciężkim przeziębieniu. Podłożyłem sobie buty pod głowę, kolega zwinięty sweter, ale o śnie nie było mowy w takich warunkach. Pchły skakały po nas i gryzły bezkarnie, a z górnego kościoła dobiegały dźwięki muzyki tanecznej, granej na organach. Tak dotrwaliśmy do rana, po czym odryglowano drzwi i wyprowadzono nas na dziedziniec. Było bardzo mglisto i zimno, nasilał się huk strzałów od strony dzielnic zajętych przez powstańców, a także huk zza Wisły, co od razu wywołało ożywienie i komentarze. Podoficerowie niemieccy zaczęli formować dwie grupy, jedną do robót na mieście, drugą do obozu w Pruszkowie, zarówno z nas sprowadzonych wczoraj, jak i pozostałych mężczyzn. Opętani ideą ucieczki z Henrykiem próbowaliśmy dołączyć się do grupy warszawskiej (może się uda uciec do naszych za barykady), ale jakoś w ostatniej chwili przeskoczyliśmy do grupy pruszkowskiej, co nas kosztowało parę mocnych słów od feldfebla [niemiecki podoficerski stopień wojskowy – przy. red.] i po kopniaku, na tym się skończyło, zostaliśmy w tej grupie. Prowadzeni ul. Bema obok częściowo zburzonych Zakładów Lilpopa (gdzie w ogromnym budynku biurowym siedziała masa ludzi, którzy widocznie się tu schronili lub byli pracownikami tych zakładów), doszliśmy do Dworca Zachodniego i tu na peronie spotkaliśmy tłum obładowanych mężczyzn, kobiet i dzieci, chyba z ul. Koszykowej. Odseparowani od nich, zostaliśmy władowani do stojącej trzywagonowej jednostki pociągu podmiejskiego trakcji PKP i pociąg ruszył. Wraz z Henrykiem i dwoma synami właściciela willi w Izabelinie, gdzie aktualnie przebywała narzeczona Henryka wraz z rodzicami, oraz dwoma nieznanymi mężczyznami w naszym wieku, siedzieliśmy w kabinie motorniczego na końcu jednostki. Zanim nas załadowano, zdążyliśmy się umówić z motorniczym (który mimo niemieckiego munduru kolejowego był Polakiem), aby na każdej stacji zwalniał ile może, to kolejno będziemy wyskakiwać. Muszę tu podkreślić, że konwojujący nas starzy policjanci niemieccy nie panowali w pełni nad utrzymaniem porządku w ogólnym tumulcie na dworcu, a ponadto od początku nie widziałem u nich przejawów tak typowej u młodszych Niemców skłonności do „ordnungu”.
Pociąg ruszył i po kilku chwilach zatrzymał się na moment we Włochach. Stojący tłumnie na peronie mieszkańcy podawali papierosy, pomidory, owoce. Ten moment wystarczył, aby dwaj obcy chłopcy zniknęli w tłumie. Zachęceni brakiem reakcji ze strony konwojentów, nabraliśmy otuchy i pewności, że już za kilka chwil będziemy również wolni. Następna stacja Ursus, ten sam krótki postój, gęsty tłum rzucający w okna wagonów, co kto przyniósł i dwaj z Izabelina „urwali” się przy końcu peronu. I znów cisza. Teraz była nasza kolej. Pociąg przyhamował w Piastowie, ale prawie natychmiast ruszył dość szybko. Trzymając otwarte drzwi kabiny, ujrzeliśmy koniec peronu i migające szyny drugiego toru. Było za późno na skok. Postanowiliśmy za wszelką cenę skakać na następnej stacji. Tak, tylko pociąg zatrzymał się daleko przed nią przy głównej bramie do ogromnego terenu i kompleksu hal Zakładów Naprawczych PKP w Pruszkowie, gdzie urządzono osławiony obóz przejściowy dla warszawiaków. Nie udało się.
POBYT NA TERENIE OBOZU I UCIECZKA
Od przejazdu (szosa z Pruszkowa do Warszawy w tym miejscu przechodziła przez tory) aż do bramy wjazdowej stał gęsty szpaler własowców, między którymi prowadzono nas wszystkich wyładowanych z pociągu. Obaj z Henrykiem szliśmy na końcu jako ostatni z grupy nadal licząc, że jakimś cudem nawet tu może uciekniemy. Niestety, za chwilę brama z hukiem zamknęła się za nami. Zaraz za nią przed domkiem dróżnika stał zbity tłum dopiero co przywiezionych mężczyzn, nad którymi górowały postaci kilku kobiet, głośno wykrzykujących z wysokości jakichś skrzynek: „Mechanicy – tu! Tokarze i ślusarze – tu!” itd. wskazując rękami miejsca zbiórki segregowanych zawodów. My obaj nadal staliśmy z boku, nie przyłączając się do nich. Cała ta fala ludzka z gwarem oddalała się w głąb obozu, zrobiło się pusto, wokół walało się pełno papieru, ogryzków pomidorów i owoców. Zaraz za wspomnianym domkiem na murze była zatknięta chorągiew Czerwonego Krzyża i napis „Punkt RGO” (Rady Głównej Opiekuńczej), pod nim stał stolik i parę krzeseł czy ławek. Siedział tam mężczyzna w sile wieku w bryczesach i długich butach i jadł białą bułkę z wędliną. Ja od pięciu tygodni nie widziałem i nie miałem w ustach kawałka chleba (dopiero wczoraj Henryk poczęstował mnie kawałkiem razowca, który dostał na drogę), a tu bułka z wędliną, jak za dobrych przedwojennych czasów. Okazało się, że jest to przedstawiciel RGO na terenie obozu. Indagowany przez nas na temat ucieczki, wręcz odradzał nam to nawet jako zamiar, powołując się na znane mu fakty zastrzelenia w ostatnich dniach kilku ryzykantów. Wreszcie, wobec naszej nieustępliwości, objaśnił topografię najbliższego terenu, z czego wynikało, iż zaraz za załomem muru jest piwnica ziemna, prawie równa wysokiemu murowi ogrodzenia i przylegająca do niego, a za nią jest ulica z domem mieszkalnym zamieszkałym przez niemieckich kolejarzy i ich rodziny. Teraz (a była to godzina 10.-11. rano) jest tam pusto i przy pewnej dozie szczęścia ewentualny skok może się udać. Za tym domem była szkoła w budynku z wieżą, w której kwaterowali chyba Azerbejdżanie lub tzw. kałmucy. W tym momencie nadszedł oficer SS i zapytał, czy rozumiem po niemiecku. Na mą twierdzącą odpowiedź polecił wziąć łopatę, miotłę i grabie z domku dróżnika, pozamiatać i zrobić porządek przy punkcie RGO, a następnie oddać narzędzia posterunkowi wojskowemu w domku i poczekać na dalszą partię transportu (w tym przypadku na wysiedleńców z ul. Koszykowej, którzy mieli tu być przywiezieni tym samym pociągiem co my). Powiedziałem mu, że jestem tu z kolegą, że we dwóch szybciej to zrobimy. Zgodził się i odszedł. Zacząłem robić porządek, a kolega tymczasem poszedł na zwiady, czy za załomem muru jest istotnie tak, jak powiedział pracownik RGO. Po pewnym czasie wrócił, potwierdzając prawdziwość informacji oraz mówiąc, iż w interesującym nas miejscu nie ma zupełnie ludzi. Ja w międzyczasie zakopałem papiery i odpadki, zamiotłem i zagrabiłem cały skrawek wokół punktu RGO. Oddaliśmy narzędzia podoficerowi z domku, który kazał nam usiąść na ławce. Niby nie rozumiejąc, o co mu chodzi, zaczęliśmy iść powoli na miejsce przewidywanej ucieczki. Przedstawiciel RGO, przy którym zostawiliśmy nasze prowizoryczne naczynia z puszek, rozmawiał teraz z paroma starszymi mężczyznami z terenu obozu (podobno któryś z nich był komendantem jednej z hal) chyba na nasz temat, bo ciekawie nam się przyglądali, ale nic nie reagowali na to, co robimy. Ale Niemiec, w czym się nie orientowaliśmy, patrzył za nami i wezwał z powrotem… po polsku. Zawróciliśmy i stawiając wszystko na jedną kartę powiedzieliśmy mu, aby nas puścił. Zawahał się, ale odrzekł: „Nie, panowie, jestem żołnierzem i przysięgałem na wierność”. Odparłem mu: „O co chodzi, po jakimś czasie strzeli pan parę razy i wywoła alarm”. Znów kategorycznie odmówił i kazał usiąść na ławce przy domku. Cały czas nas już pilnował. Było chyba już po 11., gdy usłyszeliśmy hamujący pociąg elektryczny, przy bramie zrobił się ruch, znów stanęły szpalery własowców i kobiety do selekcji, bramę otwarto i zaczął się wlewać tłum obładowanych bagażami uchodźców. Korzystając z dużego zamieszania, niepostrzeżenie oddaliliśmy się za załom muru. Gdy mijaliśmy grupę mężczyzn przy punkcie RGO, ten, który miał być komendantem hali, powiedział: „Panowie, zabierzcie swoje puszki, przydadzą się wam”. Odrzekłem na to, że nie będą nam już potrzebne. Popatrzyli na nas w milczeniu, w oczach ich widziałem jakąś bierną rezygnację i obojętność na to, co zamierzamy zrobić, tak jakby chcieli dać do zrozumienia, iż ostrzegli nas lojalnie, co nas w razie niepowodzenia czeka, a to, że uparcie trwamy przy naszym zamyśle ucieczki z terenu obozu, to jest wyłącznie nasza sprawa i wobec tego: „róbcie, co chcecie na własną rękę”. Praktycznie więcej nam chodziło o to, aby nikt się nami nie interesował, zwłaszcza z „władz”, byliśmy wprost opętani myślą opuszczenia tego przeklętego miejsca za wszelką cenę. Niestety, znów nie mieliśmy szczęścia, gdyż w pobliżu ziemnej piwnicy pod nadzorem niemieckiego żołnierza kilkunastoosobowa grupa jeńców radzieckich kopała rów przeciwlotniczy. Idąc więc dalej zobaczyliśmy parterowym kilkurodzinny dom kolejarski przy ogródku z drzewami owocowymi, otoczonym parkanem z drutu kolczastego, za którym widać było jakieś tory, znów wysoki mur i ową szkołę z wieżą. Wydawało nam się, że wolność jest już za tym ogródkiem i parkanem z drutu kolczastego. W ogrodzie znajdowały się dwie ładne dziewczyny w naszym wieku, które zdaje się wcześniej nas zauważyły i teraz badawczo się nam przyglądały. Powiedziałem do Henryka, aby wejść do ogrodu i poprosić o szklankę wody, co pozwoli na nawiązanie rozmowy i zorientowanie się, kim są te młode dziewczyny i jakie są szanse „wyjścia” z obozu. Przypuszczaliśmy jednak, że są to raczej Niemki lub volksdeutschki, gdyż nie wyobrażaliśmy sobie, aby na terenie obozu mogli znajdować się i swobodnie poruszać Polacy. Mimo to weszliśmy do ogrodu prosząc o wodę. Odpowiedź po polsku i przychylne zachowanie rozwiało nasze wątpliwości. Jedna z dziewcząt poszła do domu i wtedy upewniwszy się, że są one Polkami, zapytaliśmy o możliwości wydostania się z obozu. Tymczasem wróciła pierwsza z dziewcząt z wodą, która po kilkunastu godzinach jej braku wydawała nam się smaczniejsza od najlepszych napojów. Nasze rozmówczynie potwierdziły jednak ostrzeżenia przedstawiciela RGO, że wydostanie się na zewnątrz jest wręcz niemożliwe, gdyż wokół obozu są rozstawione patrole kolaborantów kwaterujących w szkole i że podobno leży parę trupów zastrzelonych podczas ucieczki dla odstraszenia innych śmiałków. Poza tym obóz nie kończy się za ogrodem, ale właśnie za wysokim murem widocznym za torami. Sytuacja stawała się beznadziejna, gdyż oba transporty były już w halach, jednak obaj nadal czepialiśmy się wątłej nitki nadziei, że może znajdzie się jakiś cudowny koncept. Zapytałem nasze rozmówczynie kim są i co tu robią. Okazało się, że ich ojciec jest kolejarzem z Równego, który z grupą innych kolejarzy oraz swoją i ich rodzinami został przymusowo ewakuowany. Mieszkali teraz w domu przyległym do ogródka, w którym obecnie byliśmy i tylko ojcowie-kolejarze mieli przepustki służbowe do wyjścia na zewnątrz do pracy, a ze wszystkich ich rodzin jedynie jedna z rozmawiających z nami dziewcząt, o ile dobrze pamiętam, miała przepustkę do jednorazowego wyjścia poza teren obozu w ciągu dnia. Nie dopuszczano ich w ogóle w pobliże hal, w których lokowano wysiedlanych z terenów dzielnic Warszawy, zajętych lub stopniowo opanowywanych przez Niemców. Wydaje się, że w tym okresie transporty nie były jeszcze tak masowe jak przy końcu powstania i po jego upadku. Obóz działał już jednak z prawdziwą niemiecką brutalnością i bezwzględnością również w stosunku do tych, którzy nie byli wysiedleńcami z Warszawy.
Nasze sympatyczne rozmówczynie szczerze przejęły się naszą sprawą i postanowiły, że ich znajomy pracujący na pompie kolejowej (podobno też z Warszawy) w nocy około 22.00 przystawi drabinę do muru, po której kolejno przedostaniemy się, gdy tylko posterunek oddali się, przez mur na ulicę i w ogrody. Sprowadzony przez nie znajomy z pompy już z daleka oponował, że jest to niemożliwe i aby go w to nie plątać. Wreszcie ustąpił i obiecał tak zrobić, jak postanowiły dziewczęta. Pamiętam, że noce wtedy były tak jasne od pełni księżyca, iż można było znaleźć przysłowiową szpilkę. Dochodziła dopiero 12.00, wysiedleńcy zostali odprowadzeni do hal, zamienionych na pomieszczenia obozowe, mieliśmy więc czekać co najmniej 10 godzin.
Dziewczęta zaprowadziły nas do mieszkania swoich rodziców wyjaśniając im, kim jesteśmy, co mamy zamiar zrobić i jak postanowiły nam pomóc. Oboje rodzice ani jednym słowem czy gestem nie wyrazili sprzeciwu, wprost przeciwnie, jakby to wszystko odbywało się w najnormalniejszych warunkach i bez grożącego w każdej chwili niebezpieczeństwa, aktualnie w równym stopniu także im wszystkim, za udzielenie pomocy dwóm „bandytom” (gdyż w razie złapania inaczej by nas nie nazwano). Potraktowali nas, jak dawno niewidzianych bliskich znajomych. Dowiedziawszy się, że jesteśmy praktycznie dwie doby bez jedzenia, podali co tylko mogli w swoich warunkach, nie żałując przydziałowej puszki konserw i obfitego obiadu. Z wielką ciekawością słuchali naszych relacji o Warszawie i przebiegu powstania oraz o naszym życiu po opuszczeniu Warszawy. Jednak, aby nie zwracać na nas uwagi (gdyż coraz to ktoś z innych zamieszkałych w tym domu zaglądał do ich mieszkania w różnych sprawach) poradzili nam przeniesienie się z plikiem gazet niemieckich i polskim „szmatławcem” (Nowym Kurierem Warszawskim) na koc do ogrodu. Tak też zrobiliśmy. Z początku oboje rodzice siedzieli z nami na ławce rozmawiając , jednak obowiązki domowe, a ponadto praca zawodowa ojca dziewczyn spowodowały, że około 14. pozostawiono nas samych. Dziewczęta również udały się do swoich zajęć, obiecując wrócić, jak tylko będą wolne.
Powstała paradoksalna sytuacja: w miejscu, które we wspomnieniach przebywających tam wiąże się z jak najgorszymi przeżyciami, leżało dwóch młodych mężczyzn, nareszcie najedzonych, opalało się na słońcu i czekało „beztrosko” na noc, aby po prostu przeskoczyć przez mur i uciec. Tak było tylko na pozór, w rzeczywistości byliśmy napięci do ostateczności, ciągle zdawało nam się, że lada chwila ktoś nas rozpozna. Najwięcej obawialiśmy się patroli. Przechodziły dość często dwu- lub trzyosobowe grupy kałmuków dosłownie o parę metrów od nas, za ogrodzeniem od strony drogi, którą przyszliśmy od głównej bramy. Może dlatego, że wiedzieli, iż w tym domu mieszkają kolejarze zatrudnieni u Niemców, a my leżąc w koszulach ze specjalnie na pokaz rozłożonymi gazetami niemieckimi widocznie kojarzyliśmy się z nimi, żaden z patroli nas nie zaczepił. Powoli senna atmosfera bardzo ciepłego słonecznego dnia wrześniowego uspokajała nas, ale napięcie nasze znów wzrosło, po rozmowie z matką poznanych rano dziewcząt. Po jej odejściu zjawiło się dwu trochę starszych od nas mężczyzn, bardzo porządnie nie roboczo ubranych. Usiedli obaj na ławce niedaleko od nas i rozmawiając wciąż spoglądali w naszym kierunku. Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała nieprawdopodobne przypuszczenia. Półgłosem, niby zachowując się swobodnie i beztrosko, wymienialiśmy uwagi, co w razie czego zrobić, gdyby się okazało, że są to jacyś obozowi tajniacy, konfidenci czy coś w tym rodzaju. A przecież po prostu mogli być mieszkańcami tego domu, znajomymi naszych dziewcząt i ich ciekawość co do nas mogła być uzasadniona i całkowicie nieszkodliwa. To wszystko wydało nam się oczywiste dopiero znacznie później, gdy, już wolni, analizowaliśmy przebieg wydarzeń. Teraz jednak trwała „wojna nerwów”. Mimo iż znałem dobrze język niemiecki, nie byłem w stanie tłumaczyć koledze ciekawszych tekstów z gazet, on zresztą nie słuchał, bowiem całą uwagę mieliśmy zwróconą na domniemane zagrożenie. Najgorsze było to, że na razie nikt z poznanych przez nas osób nie pokazywał się.
Około 16.30 za ogrodzeniem stanął ten sam pociąg, który nas tu przywiózł. Henryk poszedł na rozpoznanie (ja „pilnowałem” obu elegantów) i przybiegł zaraz z wieścią, że pociąg wyjeżdża na zewnątrz i że nas wywiozą. Nie patrząc na siedzących mężczyzn i nie pamiętając już o nich, jak w transie jednym skokiem byliśmy przy ogrodzeniu. Kalecząc sobie do krwi dłonie, rozciągnąłem kolczaste druty tak, aby Henryk przez nie przelazł. To samo zrobił on i już byliśmy w wagonie. Kolega powiedział, że mamy schować się w toalecie. Ponieważ miała wyrwany zamek, drzwi do niej wciąż się otwierały, usiedliśmy więc na podłodze między ławkami naprzeciw siebie. Pociąg wciąż stał i w ciszy usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Przed nami stanął kolejarz w niemieckim mundurze, który wprost zbaraniał na nasz widok, wreszcie wyksztusił: „Skąd się tu wzięliście?”. Odparliśmy: „Jeśli jest pan Polakiem, niech pan nas stąd wywiezie”. On na to: „Jazda do ubikacji, chcecie mnie skrócić o głowę swoim głupim siedzeniem między ławkami?”. Usiedliśmy więc w ubikacj na podłodze, kolejarz polecił nam być cicho, bo może być inspekcja wagonów i zaczął toczyć się ku bramie wyjazdowej. Nam się wydawało, że trwa to wieki, w rzeczywistości było to niewiele ponad 150-200 m.
Pociąg przy bramie znów stanął, kolejarz powiedział coś po niemiecku, pociąg ruszył, przejechał bramę i znalazł się po drugiej stronie szosy do Warszawy. Kolejarz gdzieś znikł, my już nie czekając skoczyliśmy kolejno na nasyp kolejowy. Pociąg właśnie w tej chwili zahamował, stoczyłem się na Henryka, wybijając sobie przy okazji duży palec u ręki, wstaliśmy z ziemi i poszliśmy przed siebie w pole w kierunku Żbikowa. Podnosząc się z ziemi, kątem oka zarejestrowałem gapiącego się na nas o kilkadziesiąt metrów wartownika przy bramie wyjazdowej z obozu i przejeżdżający szosą w kierunku Warszawy ciężarowy samochód wojskowy pełen SS-manów. Zastanawialiśmy się w późniejszym okresie, dlaczego nikt z nich, a przede wszystkim wartownik, nie zareagował? Doszliśmy do wniosku, że dla przyzwyczajonego do drylu i niemieckiej organizacji żołnierza wprost niewyobrażalne było, aby uwięzieni w obozie mogli w ten sposób wydostać się i tuż za ogrodzeniem opuszczać pociąg, który ich z obozu wywiózł. Nie mógł sobie wyobrazić takiego układu sytuacji, że planujący ucieczkę znajdą sojuszników o 200 metrów od bramy, że wywiezie ich z tego miejsca pociąg elektryczny, który wjechał kilka minut przedtem i zaraz opuścił teren obozu i który obsługiwany był przez kolejarzy w niemieckich mundurach kolejowych. Najprawdopodobniej przypuszczał, że jesteśmy pracownikami kolejowymi, dla których zatrzymano pociąg, aby mogli go opuścić i udać się do domu.
I tak po sześciu godzinach pobytu w obozie, dzięki, w naszym rozumieniu nieprawdopodobnemu szczęściu, ale właściwie dzięki dziewczętom i ich rodzicom oraz obsadzie pociągu opuściliśmy to przeklęte miejsce. Jak na skrzydłach, śmiejąc się i poklepując w wyniku ogromnego odprężenie nerwowego, oddaliliśmy się polami obok Żbikowa i Ożarowa w kierunku Babic i Lipkowa, aby dostać się jak najszybciej, Henryk do Izabelina, ja do Lasek. Szliśmy nieznanym terenem osiągając przed wieczorem wieś Babice, gdzie, usłyszawszy, że uciekliśmy z obozu w Pruszkowie, nakarmiono nas świeżo upieczonym razowcem i mlekiem, a późnym wieczorem – Lipków. Dla bezpieczeństwa postanowiliśmy tu zanocować, bowiem przy pełni księżyca była bardzo dobra widoczność. Ze strony niedalekiej Puszczy Kampinoskiej od czasu do czasu słychać było strzał armatni i wybuch pocisku gdzieś w głębi. Nie wiedzieliśmy, co to oznacza. Dopiero fakt, że żaden z gospodarzy nie chciał nas przyjąć na noc, obawiając się, że jesteśmy partyzantami, wyjaśnił nam sytuację: puszczę „atakowali” z bezpiecznej odległości strzelaniem na oślep własowcy, grasujący w Lipkowie i okolicznych wsiach. Stąd też obawa przed nami z uwagi na wiek i zjawienie się nie wiadomo skąd. Wreszcie jeden z gospodarzy na skraju wsi „zadekował” nas w stodole i tak przespaliśmy pierwszą spokojną noc od paru dni.
Fragment mych wspomnień poświęcony temu wydarzeniu nie odzwierciedla oczywiście warunków obozowych i gehenny tych, którzy trafili do właściwych pomieszczeń obozowych tj. do hal naprawczych taboru i przeszli to piekło, które wielokrotnie było już opisane w różnych opracowaniach i wspomnieniach oraz publikacjach.
Udanych ucieczek z obozu w Pruszkowie i sposobów ich organizacji oraz śmiałości i ryzyka ich wykonania było wiele. Jedną z nich była i nasza, która w ogóle nie miała organizacji, lecz zaangażowała małą grupkę osób, zupełnie przypadkowych, być może nie włączonych podówczas w ruch obozowej organizacji niesienia pomocy uwięzionym w obozie wysiedleńcom. Ludzie ci, dotąd mi nieznani, sami w nie najlepszej sytuacji życiowej mogli przecież pozostawić nas obu swemu losowi, ostrzegając co najwyżej o stopniu ryzyka i niewykonalności zamysłu ucieczki. Mogli też w ogóle odżegnać się od nas.
Dzięki jednak ich życzliwości i bezinteresownej odwadze (choć trwało to zaledwie sześć godzin) nasza prymitywnie od początku pomyślana ucieczka z obozu w Pruszkowie uwieńczona została sukcesem.