Kolanowski Stanisław – „Musicie ratować się sami”
Stanisław Kolanowski, ur. w 1934 roku, w czasie okupacji mieszkał z rodzicami, Karolem i Janiną oraz młodszym bratem Jarosławem przy ul. Uniwersyteckiej w Warszawie. Po wybuchu Powstania Warszawskiego, w połowie sierpnia 1944 roku, wraz z matką, bratem i przebywającym czasowo u rodziny wujem, Włodzimierzem Ciesielskim, zostali zgromadzeni w punkcie zbornym na Zieleniaku, a następnie popędzeni do majątku Raków. Przewiezieni stamtąd kolejką EKD do Pruszkowa, znaleźli się w obozie Dulag 121, z którego po około dwóch dobach udało im się wydostać. W późniejszym czasie przez obóz przeszedł również Karol Kolanowski, w czasie okupacji pracownik warszawskiego magistratu i współpracownik z Delegaturą Rządu na Kraj, który został wyprowadzony z dulagu dzięki pomocy Rady Głównej Opiekuńczej. Wywiad z Panem Stanisławem Kolanowskim został przeprowadzony w 2022 roku w Muzeum Dulag 121.
Nazywam się Stanisław Kolanowski. Urodziłem się w 1934 roku w Warszawie. Mój ojciec, Karol Adam Kolanowski, był pracownikiem przedwojennego Ministerstwa Skarbu. W 1938 roku, kiedy pełnił funkcję wicedyrektora jednego z departamentów w tym ministerstwie, przeprowadziliśmy się do skarbowego budynku przy ulicy Uniwersyteckiej 6. To prawie naprzeciwko domu akademickiego przy placu Narutowicza, przy jego bocznym skrzydle.
Ojciec, wiedząc, że się zbliża wojna, wysłał nas z rodziną do Zamościa do swojego brata, czyli mojego stryja. On prowadził tam kancelarię mierniczego przysięgłego, był geodetą. Tata uznał, że w Zamościu będzie bezpiecznie. Sam czekał w Warszawie, pracując. Kiedy nastąpiła ewakuacja organów państwowych z Warszawy, z całą ekipą rządową pociągiem pojechał na wschód. Dotarli do miejscowości Równe, tuż przy przedwojennej granicy sowieckiej. 17 września Równe oczywiście zajęli bolszewicy, tzn. RKKA [RKKA (ros. Рабоче-Крестьянская Красная Армия) – Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, w latach 1918–1946 nazwa sił zbrojnych Rosji Radzieckiej – przyp. red.]. My byliśmy w Zamościu i nas też opanowali Sowieci. To było straszne przeżycie, gdy zobaczyłem wkraczające wojska sowieckie. W stosunku do naszego wojska – pięknie umundurowanego – ci Ruscy wyglądali okropnie. Niektórzy szli w jakichś takich łapciach, karabiny mieli na sznurkach, do tego te małe włochate koniki ciągnące wozy. Coś okropnego, straszliwie to wyglądało. Po jakimś czasie, jak już ustały działania wojenne i została wyznaczona na Bugu linia demarkacyjna między okupacją sowiecką a niemiecką, wtedy wojska sowieckie się wycofały i weszli Niemcy. Jak już wszystkie te sprawy uregulowano, mama zawiozła nas z powrotem do domu, do Warszawy. W naszym mieszkaniu przebywała babcia, której dom zbombardowano, ale ona miała klucze do tego mieszkania i od tej pory mieszkała z nami aż do 1943 roku, kiedy pojechała do wuja, do Radomia.
Tymczasem tata, który znalazł się w Równem, postanowił wracać do rodziny, do Warszawy. Żeby móc wrócić, musiał się zgłosić na NKWD [NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) – centralny organ władz bezpieczeństwa w sowieckiej Rosji, pot. policja polityczna – przyp. red.] po przepustkę na przejazd do Warszawy. Oczywiście nie pokazał NKWD legitymacji służbowej, bo byłby natychmiast wywieziony do Kozielska, a później czekałby go Katyń. Z tego samego powodu nie pokazał swojej legitymacji oficera rezerwy i wylegitymował się jakimś innym dokumentem. Rosjanin przeczytał: „Король, какой Король? Болгарский, Румынский?” [Z ros. „Król, jaki król? bułgarski, rumuński?” – przyp. red.]. „Король” po rosyjsku to król. Ponieważ mój tatuś świetnie znał rosyjski (w okresie zaborów uczył się w gimnazjum rosyjskim), więc wyjaśnił: „Nie, to imię Karol, например [Z ros. „na przykład” – przyp. red.] Karol Marks, Karol Darwin”. „Aaaa, это другое дело.Tы хороший человек, пожалуйста ваш пропуск, иди домой” [Z ros. „Aaaa, to co innego. Jesteś dobrym człowiekiem, proszę, weź przepustkę, idź do domu.” – przyp. red.] – odpowiedział enkawudzista. Tak więc dostał tata tę przepustkę i przyjechał do nas do Warszawy.
Wtedy prezydentem miasta był jeszcze przez jakieś dwa miesiące Stefan Starzyński. Ściągnął ludzi, którym postanowił pomóc, a którzy nie mieli żadnych szans na przetrwanie w czasie okupacji – wszystkie ministerstwa zostały przecież zlikwidowane – i zatrudnił w magistracie. Przez całą okupację ojciec służył więc w magistracie, co zresztą było bardzo korzystne. Raz, że dostał przydział kartkowy, co było ważną rzeczą (nędza to była, ale zawsze), a dwa, że zyskał rodzaj ochrony. Kiedy Starzyńskiego uwięzili (a później rozstrzelali), nastał komisaryczny prezydent miasta z Niemiec (burmistrz jakiegoś miasteczka niemieckiego). Bardzo przyzwoity człowiek – on tak zarządzał miastem, by zachować wszystkich tych urzędników, których zgromadził Starzyński. Ojciec przez całą okupację pracował w magistracie. Dodatkowo ten pan wprowadził dla urzędników magistrackich specjalne czapeczki z syrenką. Pamiętam tę czapeczkę, taką okrągłą z syrenką na wierzchu. Te czapeczki chroniły przed łapankami, więc to było super, bo jako pracownik administracji niemieckiej nie podlegał łapankom. Mój tata, pracując w magistracie, nie był w wojsku, nie był w Armii Krajowej, tylko jako cywil współpracował w charakterze analityka z Delegaturą Rządu [Delegatura Rządu na Kraj – tajny organ władzy państwowej w okupowanej Polsce – przyp. red.], o czym się dowiedziałem dopiero po wojnie.
Czy w okresie okupacji chodził Pan do szkoły?
Tak, do szkoły prowadzonej przez panny Goldmanówny, która mieściła się przy ulicy Filtrowej róg Asnyka. Szliśmy do niej ulicą Mochnackiego, przekraczaliśmy Filtrową i już byliśmy w szkole. Nie wiem, czy panny Goldmanówny to były Żydówki, czy raczej Niemki z pochodzenia? Myślę, że Niemki, ponieważ w czasie okupacji ta placówka normalnie funkcjonowała i te panie, zresztą nauczycielki, w niej uczyły. Goldmanówny były panienkami nieco posuniętymi w wieku, ale jeszcze niezamężnymi. Poszedłem do tej szkoły chyba w 1940 roku, brat później. W ogóle, żeby mogła ona funkcjonować, Goldmanówny zmieniły ją w szkołę handlową przygotowującą młodzież do zawodu. Miała pełen profil szkolenia przedwojennego, ale dla kamuflażu wydano nam podręczniki handlowe. Ławki były z półeczkami pod pulpitem, zamiast krzeseł miały takie ławy. W razie kontroli woźne na dole wciskały ostrzegający nas przycisk, wtedy chowaliśmy zakazane podręczniki i wyciągaliśmy te handlowe. Byłem w tej szkole tylko do powstania, do 1944 roku.
Jak zapamiętał Pan wybuch Powstania?
1 sierpnia bawiliśmy się z moim bratem u kolegów w tym samym domu w sąsiedniej klatce schodowej. W tym dniu ojciec pracował w magistracie przy placu Teatralnym, a do nas przyjechał w jakichś tam sprawach brat mojej mamy, który świetnie znał niemiecki, i to tak, że mówił z berlińskim akcentem. Przed wojną był dyrektorem częstochowskiego oddziału firmy z kapitałem niemieckim, handlującej węglem. Często bywał w Berlinie w centrali firmy, doskonale znał to miasto. Jak Niemcy wkroczyli do Polski, to oczywiście znalazł się na listach osób wyznaczonych do aresztowania. Babcia, dzięki pomocy rodziny, zgromadziła biżuterię i wykupiła go z gestapo. Wuj dał dyla z Częstochowy do Radomia. Akurat przyjechał do nas z wizytą, coś załatwiał. Mówię o nim dlatego, że odegrał bardzo ważną rolę w naszych dalszych losach.
Dla nas powstanie zaczęło się, gdy podczas zabawy z tymi kolegami ołowianymi żołnierzykami usłyszeliśmy strzały na Uniwersyteckiej. Podeszliśmy do okna i zobaczyliśmy uciekającego niemieckiego oficera i goniących go dwóch chłopców z pistoletami. Trafili go, on padł. Naprzeciwko w domu akademickim mieściły się koszary wojska niemieckiego, przed którymi stały budki wartownicze. Jak to zobaczyliśmy, to chodu natychmiast do domu. Tak właśnie wyglądał u nas początek powstania. Chyba jeszcze dzień czy dwa przebywaliśmy w mieszkaniu, a potem oczywiście przez cały czas w piwnicy. Z informacji, które uzyskałem z literatury dotyczącej powstania i z dokumentacji, zorientowałem się, że musieliśmy być w niej mniej więcej do 10 sierpnia. Oczywiście w międzyczasie do tej piwnicy przychodzili chłopcy, powstańcy. Byliśmy nimi zachwyceni, oglądaliśmy te błyskawice [Błyskawica – pistolet maszynowy skonstruowany i produkowany w konspiracji na potrzeby Armii Krajowej – przyp. red.], które mieli, oglądaliśmy te granaty filipinki [Filipinka (ET-40, Perełka, Wańka) – ręczny granat produkowany w konspiracji przez wytwórnie Armii Krajowej – przyp. red.], jak to dzieci. Później oni poszli, na koniec mówiąc: „Musicie ratować się sami”.
Rzeczywiście nocą albo nad ranem usłyszeliśmy straszliwy huk, nie wiem, czy z działa czołgowego, czy to była któraś z tych latających min, tych krów [Nebelwerfer, zwana ryczącą krową lub szafą, ze względu na towarzyszący jej charakterystyczny dźwięk – przyp. red.]. W każdym razie tak trafiło, że zasypało klatkę schodową. Jakoś wydobyliśmy się z tych piwnic przez okienko piwniczne i przeszliśmy do domu Filtrowa 79. Nasze podwórko było ogrodzone stalowymi sztachetami. Jedna z tych sztachet została wycięta (nie wiem kiedy), dzięki czemu można było przejść na teren zielony pomiędzy budynkami ograniczony zabudową ulic Filtrowa, Mochnackiego, Mianowskiego, Uniwersytecka.
Ktoś powiedział, że przy ulicy Mochnackiego na górze siedzi gołębiarz [Gołębiarz – niemiecki strzelec wyborowy ostrzeliwujący powstańców i cywilów zwykle z górnych kondygnacji czy dachów budynków – przyp. red.] i strzela do ludzi. Na budynkach przy ulicy Mianowskiego rosła winorośl aż do samej ziemi. Ktoś to wino tak podciął, żebyśmy pod nim przechodzili niezauważeni przez gołębiarza. Przeszliśmy na drugą stronę terenu do Filtrowej i tam siedzieliśmy w piwnicy kolejne dwa dni i dwie noce. Około 13–14 sierpnia weszli ludzie z RONA [RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa) – kolaboracyjna formacja zbrojna złożona z Rosjan działających w służbie niemieckiej – przyp. red.]. Pierwsza rzecz, w drzwiach piwnicy stanął sołdat w niemieckim mundurze i zażądał: „Давай часы” [Z ros. „Dawaj zegarek” – przyp. red.]. Ktoś dał mu budzik, rzucił nim o ścianę. Miałem takiego bardzo ładnego, złotego schaffhausena, którego wuj mi kupił. Mama mi go zdjęła, dała sołdatowi i to nas uratowało. Wyszliśmy z piwnicy. Cały dzień siedzieliśmy na trawniku, podwórko było wybetonowane, ale była otwarta przestrzeń do tych trawników. Oni chodzili między mieszkańcami i rabowali, na przykład ściągali ludziom obrączki. Zdarzyła się też bardzo przykra sytuacja. Przy Mianowskiego mieściło się małe zgromadzenie sióstr zakonnych, mieszkało ich kilka na górze. Zobaczyłem, jak którąś z tych sióstr – prawdopodobnie po zgwałceniu – wyrzucili przez okno i jak ona leciała na dół. Rozwiewał się jeszcze ten habit. To rzeczywiście było straszne. Ustawili nas pod ścianą tego domu naprzeciwko. Rozstawili rkm-y [Rkm – ręczny karabin maszynowy – przyp. red.], położyli się przy nich, nam kazali klęknąć pod ścianą i cześć. Pamiętam, że zapytałem mamę: „Mamusiu, czy to boli, jak się umiera?”. Mamusia mówiła: „Jak upadnę, to się schowajcie za mną, to może przeżyjecie”. W tym momencie zza rogu budynku wyszedł oficer niemiecki, kazał przerwać egzekucję, bo potrzebował ludzi do osłony czołgów. Ruszyliśmy z Filtrowej 79, dalej Raszyńską. Nad naszymi głowami strzelali z tych czołgów w stronę ówczesnego Gmachu Kierownictwa Marynarki Wojennej, późniejszego Dowództwa Wojsk Lotniczych. Jak przestali strzelać, to ci z tej RON-y zaczęli wpędzać ludzi z początku kolumny do bram tych podpalonych domów przy Raszyńskiej. Kto się opierał, to oczywiście ginął na miejscu. Zanim to do nas doszło, to Niemcy znów nakazali zaprzestanie tego, ale część ludzi ci sowieccy jeńcy służący w niemieckiej armii zlikwidowali. Ich zresztą nie używano do walki, bo to było żadne wojsko, tylko do mordowania cywilów. Szliśmy wzdłuż płonących domów, czasami musieliśmy przekraczać takie napuchnięte zwłoki. Jak leżały w poprzek, to nie było innej rady. Wie pani, dla dziesięcioletniego chłopca to było straszne wrażenie.
Poprowadzono nas na Zieleniak [Punkt zborny dla wypędzanej ludności cywilnej utworzony na terenie targu warzywnego przy zbiegu ulic Grójeckiej i Opaczewskiej na Ochocie – przyp. red.], też pilnowany i obsadzony przez tych sowieckich jeńców. Jak to na targowisku, były te kocie łby, trochę takiego rozrzuconego gnoju. Oczywiście ani kropli wody. Nic do jedzenia, nic do picia. Siedzieliśmy tam dwie noce. Moja mama uprosiła od kogoś pieczone ziemniaki, żebyśmy chociaż po takim ziemniaku zjedli. To było wszystko. Ten okres na Zieleniaku wspominam jako coś przerażającego, coś potwornego. Oni chodzili między ludźmi, wyciągali młode dziewczyny, brali je do siebie do budynku, gdzie była chyba administracja tego targowiska. Straszliwe, przerażające krzyki tych dziewcząt to była zgroza.
Na Zieleniaku byłem z mamą, bratem i wujkiem, bratem mojej mamy, tym, który tak świetnie znał niemiecki i cenił Niemców za ich dokładność, rzetelność, ponieważ przed wojną pracował z nimi. Jarek, mój brat, był bardzo ciężko chory, bo tuż przed powstaniem zapadł na nerki. Miał zapalenie nerek. Nie było lekarstw, więc wywiązało się ropne zapalenie i właściwie zamiast moczu oddawał krew z ropą. Sytuacja była bardzo poważna, właściwie zbliżała się śmierć. Wuj się dowiedział, że w starym czterokondygnacyjnym budynku stojącym po drugiej stronie ulicy Grójeckiej, czyli naprzeciwko Zieleniaka, Niemcy urządzili szpital dla chorych. Namawiał moją mamę, czyli swoją siostrę, żeby chore dziecko, tzn. mojego brata Jarka, oddała do tego szpitala, bo tam lekarze to go wyleczą. Mama się jednak uparła i powiedziała, że dziecka nie odda. I nie oddała. Oczywiście później się dowiedzieliśmy, że w tym szpitalu rozstrzeliwano wszystkich, którzy się tam znaleźli. Nikt nikogo nie leczył, po prostu ich usuwano, żeby nie było zbyt wielu martwych na terenie Zieleniaka.
Z Zieleniaka pogonili nas – prawdopodobnie ulicą Żwirki i Wigury – do majątku Raków (to dzisiejsze WSM Rakowiec). Szliśmy pod eskortą niemiecką. Tam były takie duże stodoły, do których nas zapędzono. Spaliśmy w nich jedną noc, a rano chyba jakimiś polami powędrowaliśmy do EKD [EKD – Elektryczna Kolej Dojazdowa – przyp. red.]. EKD to dzisiejsza WKD [WKD – Warszawska Kolej Dojazdowa – przyp. red.]. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Jak się okazało, EKD jechaliśmy właśnie do Pruszkowa, do Dulagu. W pewnym momencie, już nie pamiętam gdzie, chyba w Opaczy, pociąg stanął i miejscowi ludzie podeszli z tacami pełnymi gorących kalafiorów polanych masłem, mieli też mleko w butelkach po wódce, oczywiście zakręconych gazetą. To mleko dostaliśmy, bo było nas dwóch małych chłopców. Mój brat był ode mnie młodszy o rok i cztery miesiące. Ja miałem wtedy dziesięć i pół roku. Tak wspaniałego jedzenia jak ten kalafior w życiu nie jadłem i już nie będę jadł, to było coś niesamowitego. Tak nas tam trochę odżywiono. Dojechaliśmy do Tworek, skąd przeszliśmy do Pruszkowa.
W obozie było już dość dużo ludzi. Spędziliśmy w nim dwie albo trzy noce. Znaleźliśmy sobie takie legowisko koło betonowego filaru w dużej hali, śmierdziało w niej olejami, smarami. Można było się oprzeć o ten filar. Tam dawali nam zupę, chyba też jakiś chleb. Jak się później dowiedziałem, tę zupę i jakąś tam opiekę zapewniała RGO [Rada Główna Opiekuńcza – legalna organizacja niosąca pomoc socjalną ludności cywilnej w czasie obu wojen światowych. Obejmowała rozdział żywności, odzieży i zasiłków pieniężnych dla najbardziej potrzebujących, prowadzenie kuchni, schronisk, domów noclegowych, wysyłkę paczek dla więźniów i jeńców – przyp. red.]. Ale w czym ta zupa była? Nie mieliśmy przecież z sobą żadnych naczyń. Mama zabrała tylko taką maleńką walizeczkę tekturową z lekarstwami dla brata na zapalenie nerek. Chyba z jakichś puszek po konserwach tę zupę jedliśmy. Łyżek nie było, więc piliśmy ją, przechylając puszkę. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakiś huk, szum czy chrobot. Podeszliśmy do drzwi tej hali i zobaczyliśmy, jak od bramy tą główną aleją wjeżdżały czołgi niemieckie, na których siedzieli żołnierze w czarnych mundurach. Rozległ się krzyk, że to SS [SS (Die Schutzstaffeln der NSDAP) – Sztafety Ochronne NSDAP, uzbrojona i umundurowana formacja partii hitlerowskiej – przyp. red.] i że będzie nas rozstrzeliwać. Ludzie zaczęli uciekać w stronę bramy, więc my oczywiście też chodu. Nie ma na co czekać, prawda? W pewnym momencie zaczęli od tej bramy strzelać z karabinów maszynowych. Przy szynach leżał przewrócony na bok stalowy wózek transportowy, którym wożono jakieś materiały budowlane. Schowaliśmy się za tym wózkiem. Do dzisiaj pamiętam stukot pocisków uderzających w tę blachę. Przed nami biegła jakaś kobieta z wielkim bagażem. Zastrzelili ją, przewróciła się tuż obok. W pewnym momencie ogień ustał. Siedzimy, czekamy, co będzie dalej, i naraz widzimy, jak idzie jakiś facet. Pamiętam, że miał długie buty i czarne bryczesy, brązową skórzaną kurtkę i pistolet za pasem. Ryczał: „Herr Ciesielski, Herr Ciesielski”. Ciesielski to nazwisko mojego wuja i panieńskie nazwisko mojej mamy. Wuj podszedł do niego i usłyszał, że ma wychodzić, bo ktoś za jego wyjście z obozu zapłacił. Wujek na to, że jest z siostrą i z dziećmi. „A niech będą wszyscy”. Pamiętam karabiny maszynowe stojące przy bramie i jakąś taką budkę. Przeszliśmy przez furtkę. Z tyłu na ulicy stał tłum ludzi, m.in. ksiądz. Niemiec podszedł do tego księdza i powiedział, że to jest Herr Ciesielski, a ksiądz na to: „To nie ten”. Niemiec zaczął odpinać kaburę, więc my chodu. Ludzie się rozstąpili, wpadliśmy w ten tłum i biegliśmy wzdłuż uliczki, wzdłuż tych budynków. Po drodze był sklep spożywczy, wpadliśmy do środka. To było blisko, daleko nie uciekaliśmy. Mnie i brata ludzie wsadzili pod ladę, mojej mamie narzucili biały fartuch sklepowy, a wuja na zaplecze wypchnęli. Wpadli żandarmi: „Czy ktoś tutaj był?”. „Nikogo tu nie było, wszyscy swoi”. I oni polecieli dalej. Dzięki temu możemy dzisiaj rozmawiać.
Dalsza droga też była bardzo ciekawa. Moja mama miała w Komorowie jakąś jedną ze swoich bardzo wielu sióstr ciotecznych, bo to była rozgałęziona rodzina. Postanowiliśmy jechać do tego Komorowa. Jak my się tam dostaliśmy? Chyba EKD. Przyjechaliśmy do Komorowa, tam nas oczywiście zaraz odżywili, umyli, wykąpali. Przespaliśmy się jedną noc i rano trzeba było ruszać dalej. Mieliśmy taką umowę rodzinną, że jak się zgubimy w czasie wojny, to się spotkamy we wsi Gomunice. To jest stacja Kamieńsk Stary, za Radomskiem. Tam mieszkała kolejna z wielu sióstr mojej mamy. Ona wyszła za mąż za kolejarza – Krysztof miał na nazwisko. Ten nasz wujek był zawiadowcą stacji kolejowej. To była nieduża stacyjka, liczyła pięć czy sześć osób personelu. Jako zawiadowca był kimś bardzo ważnym, miał bardzo ładny dom, duży sad przy domu, ule. Ciocia trzymała na podwórku klatki z królikami i drób, więc było źródło mięsa. W domu zamontowano centralne ogrzewanie z kuchni węglowej. Obok kuchni znajdował się taki dość duży salon, w którym stało pianino. Obok było też wejście do piwnicy. Przyzwoicie tam było. Postanowiliśmy więc tam pojechać. Dotarliśmy na przystanek kolejowy. Pamiętam, że peron był wysypany żużlem piecowym. Przyjechały wagony, tzw. bokówki, z taką deską, po której się wchodziło do każdego przedziału. W wagonach pełno ludzi, nawet na dachu siedzieli. Oczywiście mowy nie było, żeby do jakiegokolwiek przedziału wejść, wykluczone. Wszystkie te dechy obstawione ludźmi. Co tu robić? Pierwszy wagon był oczywiście „Nur für Deutsche” [Z niem. „Tylko dla Niemców”, napis umieszczany podczas II wojny światowej w okupowanych przez III Rzeszę państwach na środkach transportu, budynkach i w miejscach użyteczności publicznej, przeznaczonych wyłącznie dla Niemców – przyp. red.]. Wuj zarządził: „Idziemy do pierwszego wagonu”. Otworzyliśmy drzwi, a tam siedział jakiś oficer. Wuj piękną niemczyzną z berlińskim akcentem zapytał, czy można. Weszliśmy sobie spokojnie, usiedliśmy. Wuj powiedział, że jedziemy z Warszawy. „A gdzie są bagaże?” „Bagaże to poszły dużo wcześniej, zgubiliśmy się w tej zawierusze wojennej”. Mnie jeszcze na peronie ktoś pchnął i zdarłem kolano. Okazało się, że ten oficer, esesman, był lekarzem. Wyjął torebeczkę, zrobił mi opatrunek. Wuj powiedział: „Podziękuj panu doktorowi”. Podziękowałem po niemiecku. Niemiec był przekonany, że jesteśmy volksdeutschami [volksdutsch – podczas okupacji hitlerowskiej osoba wpisana na listę osób pochodzenia niemieckiego, mających przywileje w przeciwieństwie do ludności polskiej – przyp. red.]. Okazało się, że był z Berlina, więc zaczęli ze wujem rozmawiać o jakichś knajpach, burdelach. Wuj był używającym życia młodym człowiekiem. Oni cały czas gadali, wuj z tym esesmanem. Jakiś patrol przechodził, Niemiec od razu podniósł rękę: „Wszystko w porządku”, więc poszedł dalej. Gdyby nas wylegitymowali jako warszawiaków, to od razu trafilibyśmy do transportu albo do Auschwitz, albo do Niemiec na roboty. W tak cudownej atmosferze dojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego. On też zmierzał do tego Piotrkowa. Blisko dworca mieszkała jeszcze jedna z ciotecznych sióstr mojej mamy i na początek do niej chcieliśmy pójść, zatrzymać się na chwilę, przede wszystkim coś zjeść, bo nic nie mieliśmy. A on nas zaprasza, że po niego landrat przysłał samochód, że on nas odwiezie. Jeszcze było tak, że jak wyszliśmy z pociągu, to się okazało, że cały peron został obstawiony żandarmami z psami i wyłapywali warszawiaków. Gdy szliśmy z tym oficerem niemieckim, to żandarmi się rozstąpili, oczywiście zahajlowali jak trzeba. Przy pożegnaniu esesman dał wujowi wizytówkę, że jak tylko będzie w Berlinie, to żeby koniecznie do niego zaszedł. Pomachaliśmy, on pojechał, a my chodu. Niezła przygoda, prawda? Udało się.
U cioci nakarmili nas, położyli spać i rano pojechaliśmy do Gomunic. Tam już do ofensywy styczniowej mieszkaliśmy. W tych Gomunicach, gdzie był sad i ule, przy których zresztą pomagałem, wujek zaczął leczyć Jarka. Nie było żadnych leków. Kurował go miodem i mleczkiem pszczelim. Pamiętam, że brat musiał leżeć pod pierzyną, pocił się straszliwie, ale wujek go wyprowadził.
Obok tej wsi znajdowała się dość duża fabryka ceraty. Później przez wiele lat była tam fabryka tworzyw sztucznych. Ponieważ tamtędy biegła bocznica kolejowa do fabryki, Niemcy urządzili w niej sobie magazyny zaopatrzenia frontu, a w samej wsi zakwaterowali niemiecką kolumnę transportową, żeby dostarczała na front co trzeba – amunicję i żywność, głównie w konserwach. Po raz pierwszy i jedyny jadłem wtedy francuskie konserwy z żabich udek. Do tego naszego domu przysłali czterech żołnierzy do zakwaterowania. Najstarszy miał na imię Eduard, Edi, ale jak nazwisko nie pamiętam. Był plantatorem wina z Nadrenii. Nienawidził Hitlera, nienawidził Prusaków. Edi dowoził dla nas różne rzeczy, produkty żywnościowe. Mój cioteczny, brat, który był starszym chłopakiem, miał kontakty z partyzantami. Edi się z nim tak umawiał, że gdy jechał na front, to zrzucał a to skrzynkę granatów, a to skrzynkę innej amunicji. Ten Staś to wszystko pakował i chodu do lasu. Dowoził to tym oddziałom leśnym. Z Edim była taka sztama. Bardzo fajny, sympatyczny, wysoki chłop.
Wrócę teraz do wątku dotyczącego mojego taty, który w chwili wybuchu powstania był w ratuszu, a później, jak już zbliżyły się oddziały niemieckie, to ci wszyscy urzędnicy przeszli na Stare Miasto. Tata gdzieś na Freta się zakwaterował i tam całe to oblężenia Starego Miasta przeżył. Brał udział w odgruzowywaniu zbombardowanych domów, w ratowaniu ludzi, normalnie jak wszyscy. Gdy nastąpiła ewakuacja Starego Miasta, wychodzili kanałami, z wyjątkiem tych oddziałów, które w mundurach przeszły przez ogród Saski. Przywieźli ich do Dulagu, z tym, że nie wiem kiedy. Ojciec bardzo oszczędnie nam przekazywał te informacje. Po wojnie była taka sytuacja, że informacje o powstaniu mogły zaszkodzić. Rodzice na wszelki wypadek za wiele nam nie mówili. Później mama trochę nam opowiadała, pamiętałem też urywki rozmów z ojcem i na tej podstawie zbudowałem sobie jakąś wiedzę. Gdy ojciec był w Dulagu, okazało się, że RGO miała listę osób do uratowania. Na tej liście był też mój ojciec. Miał symulować czerwonkę, czyli dyzenterię, w związku z czym dali mu butelkę jakiejś krwi i po każdym wypróżnieniu musiał spryskać nią odchody, bo strażnik to sprawdzał. Skierowali go do szpitalika mieszczącego się chyba na terenie obozu. Jak tylko się znalazł w tym szpitaliku, to nałożyli mu fartuch pielęgniarza i z innym pielęgniarzem wyszedł na zewnątrz. RGO go uratowała.
Przyjechał do nas do Gomunic. Wreszcie byliśmy razem. W międzyczasie były święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Jak ci Niemcy się trochę popili, to jeden z nich powiedział: „Troszku pjanu”. Zapytał, czy może zagrać. Usiadł przy pianinie, pograł trochę, a potem sięgnął po zeszyt nut, który leżał na górze. Ciocia zzieleniała. Tam były same patriotyczne nasze pieśni. Zaczął grać „Jeszcze Polska nie zginęła…”, więc my wszyscy wstaliśmy. Edi zapytał: „Dlaczego wy wstajecie?”. „Bo to nasz hymn narodowy”. On natychmiast do tych Niemców: „Achtung!”, że wszyscy na baczność. Dopóki tamten grał hymn, wszyscy Niemcy stali na baczność. Powiedzieliśmy, żeby przestał, bo przyjdą żandarmi i nas wszystkich zaaresztują, rozstrzelają. Edi przesunął pistolet na brzuch: „No niech przyjdą”. Tak było.
Zbliżała się ofensywa styczniowa. W pobliżu przebiegała szosa . To była jedyna szosa asfaltowa w okolicy, prowadząca do Katowic. Słyszeliśmy już, że coś się dzieje, że huczy artyleria itd., że coraz bliżej są te strzały. Któregoś dnia Niemcy się pozbierali, umundurowali do wyjścia. Pamiętam, że za cholewami mieli włożone granaty, w ręku trzymali pancerfausty. Edi powiedział: „My już odchodzimy, nie możemy was chronić. Schowajcie się do piwnicy, bo mamy rozkaz wszystkich naszych gospodarzy rozstrzelać. Żandarmi będą to sprawdzać”. Weszliśmy do piwnicy, oni ją zamknęli, położyli dywanik, postawili stół, jeszcze nakrycia były na stole, i poszli. W tej piwnicy siedzieliśmy chyba jedną noc. Usłyszałem jakiś straszliwy chrobot. Wspiąłem się na skrzynki na owoce do okienka, spojrzałem, a tam jakiś czołg jechał przez ogrody, łamiąc wszystkie ogrodzenia, za nim jacyś żołnierze, ale nie Niemcy. To byli Sowieci. Mój tata też podszedł do okienka: „Tak, to sowieckie wojsko”. Jak tak, to wychodzimy. Trzeba było tę klapę podnieść, stół się przewrócił, naczynia się potłukły, ale wyszliśmy z tej piwnicy i tak się nam zakończyła wojna.
Co się zdarzyło potem? Wrócili Państwo do Warszawy?
Nie było do czego wracać. Oczywiście tata natychmiast pojechał z Gomunic do Warszawy, żeby zobaczyć, co i jak, ale dom był zburzony, spalony i jedyne, co przywiózł, to kawałek stopionego szkła z żyrandola, który przed powstaniem wisiał w stołowym pokoju. Po wojnie skarbowcy się poszukiwali. To był chyba dyrektor departamentu, ojciec był jego zastępcą, nazywał się Zagórowski. My byliśmy już w szkole, to musiało być w październiku. Wiadomo już było, że Śląsk będzie polski, i wtedy zorganizowano Bytomskie Zjednoczenie Przemysłu Węglowego. Zagórowski został dyrektorem tego Zjednoczenia i ściągnął ojca jako swojego zastępcę. Tata został dyrektorem administracyjnym. Zakwaterowaliśmy się na Śląsku. Początkowo w Szopienicach, a później w Bytomiu. W Bytomiu dotrwałem do 1951 roku, do matury.
W Bytomiu Jarek znów zachorował, ale już wtedy były lekarstwa, były szpitale. Nasz ojciec sprowadzał z Danii przez Czerwony Krzyż penicylinę i inne leki, bo w Polsce tego nie było. Zresztą mi też uratował życie, bo zachorowałem na tyfus, co w tamtym czasie oznaczało wyrok śmierci. Najprawdopodobniej zaraziłem się, jedząc niemyte owoce. Leżałem w szpitalu. Obok mnie dwóch chłopców było i obaj umarli na moich oczach na tyfus. Ojciec sprowadził wtedy penicylinę. Szalenie bolesne były te oleiste zastrzyki.
Obaj z bratem byliśmy harcerzami. Bezpośrednio po wojnie naszymi instruktorami byli dawni podchorążowie AK. Zostały nam z tego okresu ciekawe wspomnienia. Pierwszy obóz harcerski, na który pojechaliśmy z Bytomia, był w Sudetach, w okolicy Głuchołazów. Ponieważ działał jeszcze Werwolf [Werwolf – niemiecka partyzantka działająca na ziemiach utraconych przez III Rzeszę – przyp. red.], bo to był rok 1946, wieźli nas tam samochodami wojskowymi. Zajechaliśmy przed komendę miejską UB i tam nasza kadra pobrała broń krótką, krótkofalówkę do kontaktu z UB, skrzynkę granatów i karabiny z amunicją. Ponieważ trzeba było pełnić wartę dookoła obozu, oczywiście harcerze pełnili tę wartę. Chodziliśmy z karabinami naładowanymi ostrą amunicją. Zawsze były warty całonocne, dla nas to nie była żadna nowość ani rewelacja. Wszyscy przecież przeżyliśmy wojnę, szczególnie powstanie. Edi też mi dawał karabin, żebym strzelał na wiwat na Nowy Rok.
Zna Pan losy Ediego?
Tak, zginął pod Łodzią. Mój tata napisał na ten adres, który miał od niego, i miejscowy wójt odpisał, że ten pan nie wrócił z wojny i według informacji z Czerwonego Krzyża zginął pod miejscowością Litzmannstadt, to znaczy pod Łodzią. Niestety Edi nie wrócił, a mówił: „Koniecznie do mnie przyjedźcie, mam winnicę, będą piękne wakacje”. Taki serdeczny facet był, fajny, przyzwoity człowiek. Nie każdy Niemiec był zbrodniarzem i bandytą. Mieszkając później w Niemczech, też się przekonałem, że mnóstwo ludzi jest bardzo przyzwoitych, serdecznych, fajnych. Tak jak wszędzie.
Czy wie Pan o powstańczych przeżyciach sąsiadów z Ochoty?
Nazwisk nie pamiętam. Wiem, że na pewno zginął sąsiad, który był lekarzem i który stwierdził, że nie wyjdzie. Był już trochę starszy. Kiedy wychodziliśmy, on siedział w piwnicy koło nas, mówiąc: „Ja zostaję”. Oczywiście go zastrzelili. Poza tym nie umiem określić sąsiadów. Były dwie dziewczynki, starsza miała na imię Marta, a tej młodszej już nie pamiętam.
Jakie były dalsze losy Pana i Pańskiej rodziny?
Na studia wróciłem do Warszawy. To były też ciekawe historie. Początkowo waletowałem w tym akademiku na placu Narutowicza, czyli naprzeciwko mojego domu. Po studiach wzięli mnie przymusowo do wojska, więc byłem jeszcze w korpusie oficerów topografów, ponieważ skończyłem geodezję. Oczywiście fachowa robota przez cały czas i przyjemna zawodowo. Chwalę sobie, bo nauczyłem się m.in. kierować ludźmi – miałem żołnierzy, takich fachowców do roboty, i musiałem nimi odpowiednio zarządzać. To mnie nauczyło współpracy i kierowania ludźmi, co mi się bardzo przydało w dalszej karierze zawodowej. Po odbyciu służby wojskowej zamieszkałem w Warszawie. I tak już 62 lata.
Moi rodzice nie wrócili od razu do Warszawy. Mój tata został zaaresztowany przez UB, przesłuchiwany, ale nie udowodnili mu działalności wojskowej, bo jej nie prowadził, chociaż był oficerem rezerwy, bo brał udział w wojnie bolszewickiej. Później zgłosił się ktoś z dawnych skarbowców, był szefem Najwyższej Izby Kontroli i zatrudnił tatę do oddziału w Katowicach. Ojciec tam się przeniósł. W ramach NIK-u uzyskał potem przeniesienie do Warszawy. Właściwie do emerytury pracował w NIK-u.
Wspomnę jeszcze, że ojciec, działając przy Delegaturze na Kraj, która m.in. przygotowywała zasady odbudowy i funkcjonowania państwa po wojnie – pewnie to samo robili w Londynie – przeprowadzał rozmaite analizy. Było takie wydawnictwo przedwojenne „Pięć lat na froncie gospodarczym”, opisujące odbudowę odrodzonej Polski. Tam jest cały rozdział mojego ojca. Mój tata skończył w 1939 roku pracę w Ministerstwie Skarbu jako wicedyrektor departamentu. Ja także odszedłem na emeryturę z Ministerstwa Skarbu jako wicedyrektor departamentu. Dokładnie z tego samego stanowiska.
Czy w rodzinie mówiło się o czasie powstania? Czy tę pamięć się jakoś kultywowało, czy przeciwnie?
Nie rozwodziliśmy się nad tym nigdy, tzn. nie był to temat tabu, ale nigdy nie był poruszany. Później, jak już pracowałem, częściowo również w Niemczech (w Turyngii byłem przez trzy i pół roku), wtedy w dniu wybuchu powstania organizowałem dla swoich pracowników taki wieczór wspomnień powstańczych. Wśród pracowników miałem jednego, starszego ode mnie, który był żołnierzem i służył w żandarmerii powstańczej, uczestniczył również w tych mieszanych patrolach polsko-niemieckich przy likwidacji powstania, po kapitulacji. Opowiadał bardzo ciekawe rzeczy.
Jak przebiegały takie spotkania?
W powstaniu byliśmy tylko my dwaj, pozostali koledzy i pracownicy nie byli warszawiakami w tym czasie, nie brali udziału w powstaniu. Każdy miał jednak jakieś wojenne przeżycia. Zawsze starałem się udekorować miejsce tych wspominek – zdobyć kawałek tapety imitującej cegły, oczywiście namalować na niej kotwicę. Takie wieczory wspomnień robiliśmy w moim służbowym mieszkaniu.
Czy zachowały się jakiś dokumenty, cokolwiek z czasów wojennych?
Z czasów wojennych nic. Wszystko się spaliło, całe nasze rodzinne archiwa. Nikt tego nie spisywał, bo to była sprawa, której raczej się nie poruszało. Przez wiele lat to był niebezpieczny temat. Powiem pani taką ciekawostkę, otóż gdy mieszkałem w domu akademickim przy placu Narutowicza, za szafę wpadł mi but czy coś innego. Okazało się, że tam była ścianka z dykty, a w niej dziura. Sięgnąłem tam ręką – i co się okazało? W środku było dużo amunicji niemieckiej. Tam przecież były koszary. Wyciągnąłem tę amunicję i kolegom, którzy byli ze mną w pokoju, powiedziałem: „Patrzcie, amunicja”. Ktoś oczywiście doniósł, więc mnie aresztowali i UB przesłuchiwało mnie całą noc, skąd wiem, że to niemiecka amunicja. Po kilka razy to samo tłumaczyłem: „Bo mieszkaliśmy przez całą okupację naprzeciwko i wiem, że tam było zakwaterowane wojsko niemieckie, które ulicą Uniwersytecką koło Żwirki Wigury przechodziło na ćwiczenia. Stąd wiem o tym, że tam byli, i tyle”.
Wypuścili po tej nocy?
Tak, wypuścili.
Czy jest coś, do czego chciałby Pan jeszcze wrócić?
Po powstaniu straciłem mowę. Trudno się dziwić, że po tym wszystkim utraciłem zdolność mówienia. Po prostu emocje były tak silne, że mnie zablokowało wewnętrznie. W ogóle nie byłem w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Myślę, że to trwało parę miesięcy. Byłem kompletnym niemową. Później wróciła mi zdolność mówienia, ale się potwornie jąkałem. Właściwie jeszcze po studiach się jąkałem, ale opanowałem to.
To nastąpiło zaraz po powstaniu?
Tak, to były efekty popowstaniowe. Straszliwa trauma popowstaniowa. To, co przeżyliśmy… To rozstrzeliwanie. Wiedziałem, że to już jest koniec, że wszyscy umrzemy. Tylko bałem się, nie wiedziałem, czy to boli, jak się umiera. Po prostu bałem się bólu. Później ten Zieleniak, to było coś przerażającego. Raków to właściwie odpoczynek, później miły fragment w EKD i Dulag. W Dulagu straszliwe były ta niepewność i nędza koczowania na brudnym betonie przy słupie. Może już nieco odżywiani, ale szczerze powiedziawszy, luksusy to nie były. Raz dziennie gorąca zupa i chleb.
W jaki sposób pokonał Pan te trudności?
Siłą woli, miałem świadomość, że muszę to pokonać. Zaczęło się od tego, że jeszcze jak mieszkałem w akademiku przy placu Narutowicza, na dole były łaźnie, prysznice i maleńki basen, krótki, ale można było sobie popływać. Chodziłem tam i robiłem sobie taką hydroterapię, na przemian gorący i zimny prysznic. Uważałem, że to może mi pomóc. Ponadto zwracałem uwagę, na których głoskach się zacinam, i starałem się ich unikać. Przez cały czas uwaga i napięcie. Powolutku, powolutku to wszystko jakoś przechodziło, udało się to jakoś opanować. Przez wiele lat byłem nawet wykładowcą. Czasami jak jestem całkowicie rozluźniony, a do tego zmęczony, to się jeszcze zatnę, ale bardzo rzadko. Pomogły świadomość i siła woli. Tak uważam.