Kubissa-Boratowska Ewa – rozmowa
Ewa Kubissa-Boratowska, ur. 2 kwietnia 1936 roku, mieszkała wraz z matką Kazimierą w dzielnicy Mokotów przy ulicy Bałuckiego 20. Jej ojciec, asystent na Politechnice Warszawskiej, w czasie okupacji brał udział w konspiracji i zginął aresztowany przez Niemców przed wybuchem Powstania. Po kapitulacji matka z dwunastoletnią córką zostały wypędzone z domu, pognane do punku zbornego na Służewcu, a następnie do obozu przejściowego w Pruszkowie. Po paru dniach pobytu w obozie zostały wysłane transportem kolejowym w stronę Krakowa, z którego udało im się uciec. W Wolbromiu, do którego trafiły, spotkały się z dużą troską i gościnnością gospodarzy. W rozmowie przeprowadzonej w Muzeum Dulag 121 w 2013 roku Pani Ewa opowiada o wstrząsających przeżyciach z Powstania Warszawskiego, wypędzeniu, a następnie o okresie powojennym, który był czasem starania się o powrót do normalnego życia.
W 1944 roku miałam osiem lat. Byłam dużą dziewczynką, która wiele, bardzo wiele widziała i wiele zapamiętała. To były dla mnie niesamowite wydarzenia. Coś takiego przeżywać to wielkie „halo”, prawda?
Od urodzenia mieszkałam w tym samym miejscu na Mokotowie. Sprzed wojny, kiedy byłam malutka, to niewiele pamiętam, ale mam fotografię z tej okolicy. Potem to już były wielkie przeżycia, szczególnie czas Powstania Warszawskiego wbił się w pamięć takiego dziecka, które nigdy czegoś takiego nie widziało. Z wcześniejszego okresu pamiętam, jak Niemcy maszerowali, śpiewając to „Heili Heilo”, i stukot ich butów. W domu się przy mnie o tym nie mówiło, ale znałam nastawienie rodziców. Wie pani, wydaje się, że dziecko nie słyszy wielu rzeczy, ale jak trzeba, to odpowiednio reaguje. Było tak, że jak szłam z mamą na spacer, to na Rakowieckiej, tam gdzie oni mieli koszary, akurat maszerowali. „Mamo, to idą ci złodzieje, co zabrali nasze polskie wojsko i ukradli nasze radio” (bo jak Niemcy wkroczyli, nie wolno było mieć w domu radia, trzeba było odbiorniki oddawać). Więc mama mnie bierze szybko na bok, ludzie się śmieją, i mówi: „Nie mów takich rzeczy. Jak będziesz chciała coś powiedzieć o tym, to naciśnij mi rękę, to ja będę wiedziała, ale nie mów głośno, nie wykrzykuj tego!”. Następnym razem znów to samo, mama mówi: „Matko Boska! Znów powtórka sytuacji”. Trzeba było unikać takich miejsc, gdzie były zgrupowania. Mogły tam być różne osoby, choćby donosiciele. Te spacery mama więc ukróciła.
Kiedyś jechałyśmy tramwajem do ciotki na Mariensztat. Zwykle było tak, że mama nie korzystała z tramwajów, brała taksówkę i udawałyśmy się nad Wisłę, był spokój. Jechałyśmy więc tym tramwajem, a tramwaje były wtedy podzielone – przód wagonu był dla Niemców, a tył dla Polaków. To wyglądało w ten sposób, że na ławeczkach z przodu siedzieli sobie Niemcy, przeważnie umundurowani, żołnierze. Wsiadłyśmy do tego tramwaju, matka mówi: „Ewuniu, chodź”, i ciągnie mnie do tyłu. „Ale tam jest luźno!” – ja jej na to. Mama tłumaczy: „Słuchaj, tam nie można, tu będziesz stała, między ludźmi”. „Mamo, ale tam są miejsca, tam jest luźno!”. Mama znów mówi: „Tak, ale tu będziesz stała, tu jest miejsce do stania”. No i ja wreszcie: „Ach zapomniałam, dla ludzi jest tu!”. Śmiech wśród ludzi, bo jeżeli tu dla ludzi, to kto tam jedzie? Świnie? Tramwaj to też było miejsce niebezpieczne, niechby któryś z tych mundurowych znał język polski albo by jechał jakiś szpicel. Tego typu historie były na porządku dziennym i sobie teraz myślę, jak ta matka przeżyła przez takie sytuacje?!
Kiedyś mieliśmy gosposię, która jak już nastała okupacja, to była tylko na przychodne. Chodziła po zakupy na targowisko. Mama jej zawsze dawała mnie, żebym miała przy okazji jakiś spacer. Wszystko pięknie było, ale któregoś dnia ta gosposia do mojej mamy powiedziała, że ona mnie już nie będzie z sobą brała, bo się boi, bo oficerowie niemieccy się zatrzymują, pokazują na mnie palcami i szwargoczą między sobą. Ona się przeraziła, że po prostu mnie zabiorą – blondynkę z warkoczami, o słowiańskiej urodzie. Wie pani, oni zabierali wtedy takie dzieci. Mama powiedziała: „Dobrze, to już nie będziesz chodziła na targ”. A mi było przykro, bo na targu były atrakcje, np. żywe kurczaki. To wszystko było niezwykłe dla dziecka, ale przeważyły względy bezpieczeństwa. Tak to wyglądało.
Pamięta pani życie jakie było życie w Warszawie w trakcie Powstania?
Siedzieliśmy w piwnicy, w schronie, specjalnie na ten cel przygotowanym. Dom był wybudowany w 1937 roku i miał schron – w piwnicy były takie żelbetonowe wzmocnienia. W sąsiednich domach mieszkańcy poprzebijali korytarze piwniczne, żeby w razie czego można było uciekać czy przejść w jedną lub drugą stronę w przypadku zasypania czy innego niebezpieczeństwa. To była atrakcja, bo można było od tego domu dalej pójść, a tam dzieci miały jakieś wózeczki, hulajnogi. Dzieciarnia musiała przecież coś robić. Wyjść nie można było, bo trwał ostrzał, z krótkimi przerwami jedynie. Nikt nigdy nie wiedział, jak długa będzie ta przerwa. Po jakimś czasie ludzie się zorientowali, że to najwyżej 15–20 minut, potem znów następowało rąbanie. Nikt nie wychodził, żeby się tak narażać. Wszystko musiało być zorganizowane w piwnicy, również dla tych dzieciaków, żeby się nie nudziły. To była dopiero trudność.
Później zaczęły się problemy, jak bombardowali dalsze domy i ludzie uciekali. Albo Niemcy zajmowali budynek, wszystkich wyprowadzali na podwórko i strzelali. Na tych właśnie podwórkach były takie ogródki, kwiaty. Po takiej akcji Niemców zostawały trupy, a ci, którym udało się uciec, to cofali się do tych domów dalszych, tam gdzie myśmy mieszkali. Coraz więcej ludzi się zbierało w tych naszych piwnicach, bo oni musieli się gdzieś podziać. Tam leżały te trupy, więc nocą się do nich podkradano. Gdy ktoś tam jeszcze żył, wyciągano. Ale to wszystko pod osłoną nocy, w dzień nie można było, bo strzelali.
Pamiętam też, że przez pierwszych ileś tam dni, dość długo, na rogu Puławskiej i Szustra (dziś Dąbrowskiego), ukrywał się niemiecki strzelec wyborowy. Mówiono na niego „gołębiarz”. W idealny sposób trafiał ludzi w domu. To był taki czworobok: Puławska, Szustra, Bałuckiego, gdzie ja mieszkałam, i Odolańska. Siedział sobie gdzieś na dachu – to były trzy – czteropiętrowe budynki mieszkalne – i wypatrywał kolejne ofiary. Jak widział gdziekolwiek ruch w jakimś mieszkaniu, jak zobaczył kogoś, że idzie klatką schodową czy w domu, to strzelał.
Z początku nie było wiadomo, skąd on strzela. Nim go namierzono, to ileś tam osób poległo. Pyk i już nie było człowieka. Zaczęto szukać, obserwować, pod jakim kątem to pada. Strach było do domu wejść do siebie, więc jak ktoś się wybierał na górę, to szedł tak przy ścianie, żeby gołębiarz nie widział tego ruchu, a pod oknem to zgięty w połowie, żeby nie zastrzelił. Potem go zlokalizowano i unieszkodliwiono. Był z nim spokój, ale ciągle coś podobnego się działo.
Potem przychodzili powstańcy, a właściwie to sąd powstańczy. Znaleźli kogoś, kogo szukali, odczytywali wyrok i zabierali. Ślad ginął po człowieku. Po prostu karali za współpracę z Niemcami. Była taka pani, chyba z ulicy Szustra, spod jedynki, z pierwszego domu, kiedy Niemcy tam weszli, część mieszkańców zabili, a ona z mężem uciekli do nas i w takim najciemniejszym kącie tego schronu, przy wejściu, się umieścili. Nie wchodzili nikomu w oczy. W pewnym momencie przyszło dwóch czy trzech powstańców, wylegitymowali ich, czy oni to są oni, głównie chodziło o tego pana, odczytali mu jakiś wyrok i zabrali. Ona została. Była z nami do końca. Myśmy się tak razem w tej piwnicy zżyli. Bardzo się jej podobaliśmy ja i mój brat cioteczny, który przypadkowo z ciotką swoją, siostrą mojej mamy, w momencie rozpoczynania Powstania był u nas i tak został (nas było więc czworo. Ojca Niemcy już wcześniej zabrali i nie było wiadomo, czy on w ogóle żyje). Tak żeśmy zostali i ta kobieta mówiła, że ona pracuje w polskim radiu, że jej się bardzo podoba to, jak dzieci się zachowują tutaj, jak organizują sobie czas, i że jeżeli ona przeżyje Powstanie, to zrobi audycję w polskim radiu o Ewuni i Piotrusiu. Wie pani, ja to zapamiętałam i matka także pamiętała. Myśmy razem z piwnicy wychodziły. Nas wyprowadzali,
jak już była kapitulacja, 3 października. W 1945 roku myśmy wróciły do Warszawy 4 marca. Do mieszkania wygrabionego, okradzionego. Radia i tak nie było, bo przecież wcześniej oddaliśmy je Niemcom, ale ciotka z Piotrkiem była u swojej teściowej w Częstochowie i tam mieli radio. Mówiła, że słuchała, że ta kobieta zrobiła tę audycję. Wspominała: „Słuchaj, jaka ładna audycja była”. Tylko myśmy z mamą nie mogły tego słuchać, bośmy nie miały radia. Jak my wróciłyśmy, to najważniejszą sprawą było żeby się jakoś tutaj do życia przystosować. Szczęście, że ten dom stał, że było mieszkanie. Kto by tam o radiu myślał wtedy. Ale audycja się odbyła. Byłam ciekawa, czy ta pani pracowała w tym radiu potem. Nie miałam możliwości się dowiedzieć. Ale musiała wrócić do tej rozgłośni, skoro zrobiła tę audycję, prawda? Myślę, Boże kochany, jakie ona miała problemy… Czy ona powiedziała tym swoim współpracownikom, że jej męża zabrali? Zabrali za współpracę z Niemcami. A to nie byle co. Wyrok był na nim. Potem, tylko nie wiem, jaką drogą, matka się dowiedziała, że ona znalazła zwłoki tego męża. Widocznie wyroki wykonywali gdzieś niedaleko, w parku Dreszera lub w jego pobliżu. W 1945 roku robili ekshumacje, wyciągali te szczątki, żeby zrobić pochówki. Ona męża poznała po buteleczce od lekarstwa, które miał w kieszeni płaszcza, znalazła go i pogrzeb się odbył.
Ale przed Powstaniem jeszcze inna historia była. Od małego zawsze mnie interesowały zwierzaki. Matka mówiła, że to spowodowała chyba ciotka ówczesnego dyrektora zoo, doktora Jana Żabińskiego, zakochanego w zwierzakach wieloletniego dyrektora tej placówki. Gdy w czasie okupacji grupka znajomych starała się swoje dzieci czymś zająć, żeby coś dla nich stworzyć, kilkoro rodziców skrzyknęło się i codziennie zbieraliśmy się w innym miejscu, żeby Niemcy nas nie nakryli, bo to było zabronione. Jedni mieli na Krasickiego willę, inni gdzieś indziej, więc mniej więcej dwa spotkania były w jednym miejscu, potem w innym. Tak dorośli organizowali nam zajęcia. Była rytmika, jakieś robótki, była też ta ciotka Żabińskiego, która opowiadała o zwierzakach. Matka mówiła, że mnie to tak zafrapowało, że to przez nią poszłam potem w tym kierunku i w rezultacie skończyłam weterynarię. To nie przez nią, ale dzięki niej, bo mnie to naprawdę fascynowało. Gdy w międzyczasie usiłowali mnie wekslować, to im powiedziałam, żeby się ode mnie odczepili. „Co ty sobie wybierasz?”. To ja na to: „No to niech będzie np. socjologia”. I wtedy się wszystko uspokajało. Ale jak przy maturze było wypełnianie ankiet, to ja znów podaję weterynarię. „Jak to, znów?”. Ja na to: „Nie znów, tylko cały czas, ale ponieważ wyście mnie do tego zniechęcali, to żeby mieć spokój, mówiłam, że co innego, ale idę w tym kierunku, bo tylko to mnie interesuje”. „To nie jest zawód dla kobiety”. „Dobrze, dam sobie radę”.
W związku z tym zainteresowaniem zwierzakami uwaga dzieciaka była zwrócona w tym kierunku. Po drugiej stronie ulicy Bałuckiego, vis-à-vis mojego domu, był, widoczny z mojego balkonu, sklep warzywny. Przychodził tam codziennie człowiek, dość młody, taki około trzydziestki, jakbym teraz oceniała. Z psem, dogiem arlekinem. Pięknym, dużym psem. Ja po tym psie go identyfikowałam. Zostawiał go przed tym sklepem, wchodził do środka, tam coś kupował, wychodził. Zawsze go widziałam i pamiętam – mnie to dziwiło, bo on mieszkał kilka domów dalej – przychodził w takich klapkach domowych, nie w butach, lecz w laczkach. Ciągle widziałam tego psa. Pewnego dnia nie przyszedł. Jednego dnia nie przyszedł, drugiego dnia nie przyszedł. Mówię: „Mamo, popatrz, nie ma go”, a matka na to: „Słuchaj, ten pan już nie przyjdzie, ten pan nie żyje”. Okazało się, że to był znany plastyk czy grafik. Współpracował z Niemcami, działał na ich zlecenie. Robił dla nich plakaty przeciwko Żydom. Wesz taka. Jest taki plakat jego, dawno go nie oglądałam, ale zaraz po Powstaniu kilkakrotnie go widziałam. Przyszli do domu, zamknęli w łazience, odczytali wyrok i zastrzelili. Nie wiem, jak się ten człowiek nazywał, ale jakby się pani zainteresowała, to w świecie plastycznym na pewno jest znany. Mieszkał z matką, matce coś powiedzieli, odseparowali, strzelili i poszli.
Z kolei po drugiej stronie ulicy – ja mieszkałam na Bałuckiego pod numerem 20 – po przekątnej, pod 25, była kamienica, w której działała hodowla psów rasowych. Też się napatrzyłam na te psy, bo ode mnie z balkonu było widać, jak przyjeżdżali po nie Niemcy. Jak się okazało, hodowlę prowadziła żona oficera polskiego. Nie wiem, jak się ona nazywała, nigdy tego nazwiska nie słyszałam, bo dziecka to nie interesowało. Jakbym była starsza, tobym pewnie wiedziała. Systematycznie przyjeżdżali do niej Niemcy. Oni kochali psy i je kupowali. To chyba były bardzo dobre stosunki, dlatego że ona z uśmiechem takim jak gości ich traktowała. Wyprowadzali te psy do samochodów na różnokolorowych smyczach, w eleganckich skórzanych obróżkach, i odjeżdżali. To się ciągle powtarzało. Hodowczyni wiedziała, że jej mąż jest w oflagu, a mimo to prowadziła tę hodowlę. Jak się zaczęło Powstanie, to po kilku dniach przyszli do niej do domu i zabrali ją. Do końca Powstania już nigdy nie wróciła, więc nie wiem, co się z nią stało. W każdym razie zostali pracownicy i zostały te psy w klatkach, różne rasy tam były. Coś z nimi trzeba było zrobić. Nie można ich było żywić, bo nie było nic do jedzenia, nie było żadnych możliwości. Pracownicy rozpuścili więc wieść, żeby okoliczni mieszkańcy przychodzili, bo oni będą te psy wydawali. Jak myśmy z Piotrkiem się o tym dowiedzieli, to: „Psa!” i „Psa!”, a mama na to: „Słuchajcie, my sami nie mamy, co jeść, co my tym psom damy? Przecież nie można wziąć i głodzić. Ani na spacer wyjść, bo ostrzał!”. Logicznie człowiek tak rozumuje. Ale ciotka była po naszej stronie, też jakoś bezmyślnie: „Oj, Kaziu, dlaczego nie, niech mają te psy!”. Wzięła nas i poszliśmy do tej hodowli. Nie wiem, czy mama wiedziała, że my wybraliśmy się po te szczeniaki, czy nie. Ciotka się ugięła, poszliśmy i przyprowadziliśmy dwa. No, bo Piotrek i ja – jeden nie wystarczał, musiały być dwa. Znów zaczęła się historia, bo trzeba było te psy wyprowadzać, trzeba było je karmić. Było powiedziane, że nie wolno zwierzaka trzymać w schronie, bo i tak było w nim dużo ludzi, powietrza brakowało. Psy więc były w mieszkaniu. W tym mieszkaniu robiły, co chciały, gryzły, nie gryzły, z nudy przecież, zamknięte tyle godzin. Pamiętam, że balkon był na oścież otwarty jak była piękna pogoda. Matka widziała, jakie zrobiły spustoszenie, ale dla mnie to była radość, bo miałam swojego psa. Potem, po iluś dniach, znów puścili wieść, że trzeba psy odprowadzić, oddać. Więc myśmy te psy znów odprowadzili. Ten mój nie przyszedł, ale ten młodszy, Piotrka, taki duży szczeniak, ten, przyleciał z powrotem do piwnicy i tak stanął. Jak go zobaczyłam na górze schodów, tak łepek przekręcił, ale ja, jako dziecko grzeczne, stosujące się do zakazów, zaczęłam tupać i go wypłoszyłam. Potem pomyślałam: „Boże, jaka ja byłam głupia. On wrócił tu”. Ale cóż, nie wolno, to nie wolno. Później, jak sobie myślałam, to dochodziłam do wniosku, że nie przetrwałby. Jak nas wyprowadzali Niemcy, to by go zastrzelili albo przynajmniej odebrali. Przecież ani na Służewcu w tych stajniach, ani w Pruszkowie nie moglibyśmy być z tym psem. Taka to była historia.
Największy dramat nastąpił, kiedy nas wyprowadzali. Nie wiem, co to było, czy lęk po tym wszystkim, czy co… Nie chciałam wyjść ze schronu. Wszyscy już wyszli. Nawet jak jakaś babka chciała wrócić po coś ciepłego, bo to taki chłodny poranek był, to jej powiedzieli, że jak wróci, to nie wyjdzie, bo ją zastrzelą, bo nie wolno już wchodzić do tej piwnicy. Matka się ze mną szarpała, szamotała, żebym wyszła. Zaczęłam płakać, krzyczeć, pamiętam to. Widocznie opanował mnie strach jakiś taki, że postanowiłam, iż nie wyjdę i już. Na górze przy wejściu do piwnicy stał postawny Niemiec w butach z wysokimi cholewami. Widziałam go z dołu, głównie te jego nogi. Stał z karabinem i czekał. A ja nie i już. Matka do mnie mówi: „Przecież myśmy tylko zostały, koniec no!”. „Nie”. Te schody były dość wysokie, strome… Nie miała siły, żeby mnie, dużą dziewczynę, wyciągnąć. Od małego zawsze byłam dwa lata wyższa w stosunku do swojego wieku, po prostu tak rosłam. Lekarz mówił nawet: „Musi pani zawsze zaznaczać w szkole, bo jest taki głupi zwyczaj mówienia »O, taka duża«, ale wiekowo jest młodsza, tylko tak rośnie, a nie taka duża”. Byłam większa i silna, matce się postawiłam, postanowiłam, że nie wyjdę i koniec, a ona się ze mną szamotała. Teraz sobie wyobrażałam, co ona przeżywała? Musiała się starać, żeby skłonić mnie do wyjścia, żeby ten Niemiec nie wygarnął z pistoletu. On tylko na to czekał. I tak miał cierpliwość, że nie pociągnął i nie zrobił z nami porządku. Mógł się przecież zdenerwować czy zniecierpliwić. Takie to były historie bardzo nieprzyjemne.
Pamiętam, jak matka, wychodząc ze schronu, złapała dla ciotki Heli i Piotrka łyżki, widelce, noże. Takie podstawowe sztućce. Nie zabrała jednak żadnego naczynia, czy to na jakąś zupę, czy kawę, czy herbatę. Jak żeśmy szły do tego Pruszkowa ulicą, gdzie były wille takie, drzwi machające, to pamiętam, że matka wpadła do jakiegoś domu i wybiegła z aluminiowym rondlem. Pomyślała sobie, że jak gdzieś idziemy, to trzeba coś mieć, jak będzie jakiś kocioł i będą coś nalewali. Było czym zjeść, ale nie było, w co tego włożyć. Jak się ze mną szarpała, żeby wyjść ze schronu, to nie miała na tyle siły ani czasu, żeby jakieś naczynia brać. Też ze mną przeżyła! Ale zawsze miała refleks i to ją ratowało w takich sytuacjach.
Potem pędzili nas ulicą Szustra przez teren, na którym w latach 50. pobudowano osiedle mieszkaniowe, w stronę szpitala MSW na Wołoskiej, którego wtedy też jeszcze nie było. Śmieszna rzecz się zdarzyła. Idziemy ulicą Szustra, a tu, patrzę, na asfalcie leży szkatułka otwarta i precjoza wysypane. Ktoś to miał i albo wyrzucił, ale uważam to za mało prawdopodobne, albo mu to wypadło i zgubił. Jak tak szłam, to na to weszłam i do mamy zdziwiona mówię: „Ooo!”. Zatrzymałam się, a zza mnie jakaś babka, którą potem widziałam handlującą na bazarze, jak żeśmy wrócili w 1945 roku, pyk, pyk, pyk, pyk, pozbierała wszystko. Refleks, proszę pani! A ja, głupie dziecko: „Ooo!”. Coś takiego! Ona wiedziała, co z tym zrobić. Po wojnie handlowała warzywami. Jak ja ją spotykałam, to zawsze miałam w oczach ten obrazek. Ona oczywiście nie ukradła tego, tylko zabrała zgubione. Takie różne przygody. Nie z tej ziemi, prawda? Gdzie na asfalcie złoto widzieć?
Jeszcze jak nas prowadzili, tu na Szustra przy tych strzelających domach, gdzie z pomieszczeń i piwnic co rusz coś wybuchało albo strzelało, na krawężniku siedzieli chyba Węgrzy. Tak przynajmniej mówili, że to są Węgrzy albo Ukraińcy. Grali sobie oni na organkach. Tu nas pędzili, tu strzelające wille, pełno dymu i ci grający na organkach. Po 63 dniach siedzenia w schronie, w piwnicy, człowiek, zwłaszcza mały, patrzył na to szeroko otwartymi oczami, wszystko rejestrował, bo nareszcie coś się działo. Nagle człowiek wyszedł na dzień, na świat, w tej piwnicy siedział wszak przy lampce karbidowej czy przy świecach.
Po drodze mijaliśmy działki, to znaczy takie miejsca niezabudowane. Ludzie zrobili z tego ogródki. Rosły tam kalafiory na takich nogach, dojrzałe pomidory, nikt tego w czasie Powstania nie zrywał, rosło to olbrzymie. Nigdy nie widziałam takich kalafiorów. A tu my wygłodzeni, z tych piwnic prowadzeni pod karabinami. Niektórzy nie wytrzymywali i lecieli w te grządki, rwali, żeby tylko zjeść. Matka i ciotka pilnowały, żebyśmy czasem nie brali nic, bo wiedziały, że na wygłodzone brzuchy to niedobre, że mogłaby z tego dyzenteria zaraz się wywiązać, bo to surowizna. Masę ludzi chorowało, były z tym problemy. Widząc jedzenie, przechodząc obok, nie wytrzymywali, żeby nie zerwać i nie zjeść. To jest historia.
Szliśmy, właściwie nie wiedząc, w którą stronę i dlaczego nas prowadzą. Dla mnie, dzieciaka, wszystko było nowym doświadczeniem. Po drodze widziałam i trupy, i to, co tam się działo. Najpierw prowadzili nas tą ulicą Szustra, po obu stronach stały wille. Pamiętam drzwi pootwierane, furtki pootwierane, takie puste, opuszczone. Widać, wygarnęli tych mieszkańców. Niemcy podpalali te domy, a ponieważ był to ten fragment Mokotowa, gdzie działali powstańcy, to w piwnicach często poukrywana była jakaś broń. Myśmy szli środkiem, a z tych palących się willi co raz to wystrzeliwało coś, czasem w człowieka. Po drodze trupy leżały. Matka mnie zagadywała, starała się odwrócić moją uwagę. Uważała, że jej się to udawało, ale ja po dwóch, trzech dniach pytałam: „Mamusiu, a ta pani, co leżała w białych pantoflach, to…”. Matka mówiła: „Robiłam wszystko, żebyś nie widziała tego. Udawałaś, że nie patrzysz, bo nic nie mówiłaś, ale potem się zorientowałam, żeś wszystko widziała. To, czego ja chciałam ci oszczędzić, ty widziałaś”.
Wylądowaliśmy na Służewcu, w stajniach końskich. Znów było coś innego. Nie mogę dojść tego ani nigdzie się dowiedzieć, na czym my tam spaliśmy. Wiem, że spędziliśmy tam dwie czy trzy doby. Tam były zrobione z listewek lakierowanych na biało takie jakby łódki. Coś w kształcie łódki, wrzecionowate. Miały parciane pasy i klamry. Nie były to żłoby, bo żłób inaczej wygląda. W każdym razie w tym się spało w nocy na jakiejś słomie. Do dziś nie doszłam, co to mogło być.
Potem, już po Służewcu, trafiliśmy do Pruszkowa, do tych hal czy warsztatów. Wylądowaliśmy tam z ciotką i Piotrkiem. Stamtąd odchodziły transporty. Wywozili nas kolejno, sukcesywnie. Trzeba się było starać, żeby pojechać jak najwcześniejszym, bo panowały tam brud, smród i ubóstwo. Złapałam wszy, a miałam długie warkocze. Długo trwała walka z nimi. Z ich powodu w Wolbromiu trzeba było obciąć warkocz. Zawsze miałam gęste włosy, więc łatwiej było to wyczesywać z krótkich włosów, smarowanych czymś szczypiącym w skórę. To było straszne.
Jak można się było najprędzej stamtąd wydostać? To nie było takie proste, bo tam spędzono tysiące ludzi. Mama zostawiła nas, bo trzeba było iść do organizatorów. Wiem, że tam nasze PCK było, jakieś RGO. To wszystko działało. Mama zostawiła mnie na takiej ławce drewnianej, na której siedzieliśmy z ciotką i Piotrkiem. Wstała i powiedziała do ciotki, że odchodzi na chwilę, żeby ta zwróciła na mnie uwagę, bo idzie spytać, kiedy najbliższy transport będzie. Jak tylko odeszła, to na jej miejscu obok mnie usiadł jakiś człowiek, mężczyzna. Byłam ubrana w futerko fokowe, które miałam kupione dwa czy trzy lata wcześniej i z którego już trochę wyrosłam. Sięgało mi przed kolana, ale mama mi je włożyła, bo było zimno. Po jakimś czasie, gdy mama wróciła, a trwało to raptem parę minut, ten mężczyzna szybko wstał i odszedł. Matka jeszcze wtedy powiedziała: „Jaki uprzejmy człowiek, zobaczył, że kobieta przychodzi, zwolnił miejsce”. A to był złodziej! Złodziej, który mnie okradł. Nie wiedziałam, że mama w prawą połę tego futerka, między futerko a podszewkę, zaszyła mi jakąś biżuterię. Nie powiedziała mi o tym, może celowo, bo bym wypaplała. „Alboś ty brzęknęła tym o ławkę, albo on po prostu wyczuł, że coś takiego tam jest” –skwitowała zmartwiona mama. Złodziej wszystko to wyciął. Zostały nam tylko najmniej wartościowy pierścionek i obrączka, które mama miała na palcu. Potem dostałam od niej ten pierścionek na maturę. Ten pierścionek to świadek wszystkiego. Przetrwał, bo był na palcu, chociaż istniała obawa, że go Niemcy zrabują. W tym futerku zaszyte było wszystko. Różne takie moje złote rzeczy od chrztu. Matka to zaszyła, nie wiedząc, gdzie idziemy, żeby mieć w razie czego za co przeżyć. Grupa tych złodziei działała tam stacjonarnie. Mówili, że oni się nie starali o wyjazd. Ich nie interesowało odjeżdżanie, tylko obrabianie ludzi. To były takie fest baby i mężczyźni z tobołami. Mieli jakieś walizki czy torby. Nikogo to nie obchodziło. Siedzą to siedzą. A oni obrabiali ludzi! Jak matce to zrobili, okradli, to ona: „Pójdę do tych naszych, powiem, że coś takiego się dzieje”. Poszła do Czerwonego Krzyża i powiedziała, że taka rzecz się stała i jest bez niczego, a oni, że wiedzą o tym i że mama może iść do Niemców, zgłosić to. Tylko żeby miała świadomość, że jak doniesie na nich do Niemców, to oni ich wykończą raz–dwa. Ich reakcją będzie po prostu likwidacja tych ludzi. Matka powiedziała, że nie doniesie na Polaków. Potem, jak dorosłam, powiedziałam: „Mamo, wiesz, ja bym chyba poszła”. Mama na to: „Nie poszłabyś do Niemców”, a ja mówię: „Zrobiłaś to, że oni dalej żerowali. Ilu ludziom oni zabrali możliwość jakiegoś dalszego życia? Przecież to, co miał człowiek przy sobie po to, żeby móc przeżyć czy się wykupić, to było wszystko, co mógł złapać, w ostatniej chwili wychodząc z domu! A oszczędzając ich, dopuściłaś do tego, że kolejni ludzie byli obrabowywani!”. „Nie zrobiłabyś tego, na Polaków do Niemców byś nie poszła”. Myślę sobie, Boże, jakbym była dorosła, miałabym dylemat. Naprawdę, miałabym dylemat, bo już nawet nie chodzi o mnie, ale ilu ludzi oni tak urządzili? I ile jeszcze mogli urządzić? Przecież cała ta wataha na szczycie budynku, tam gdzie było ciemniej, siedziała po to, by okradać ludzi. To był ich sposób zarobkowania. Z jednej strony to Polacy, a z drugiej to przecież bandziory żyjące po to, by innych obrabiać i robić ludziom krzywdę. Ale byłam w takim wieku, że nie ode mnie to zależało. Nikt nie wie, co z nimi się stało, kiedy i gdzie oni pojechali, czy wreszcie ktoś na nich doniósł. Nie wiem, co dalej było, bo myśmy już z kolejnym transportem wyjechali. Chciałabym wiedzieć, jak potem potoczyła się ich historia. To się jakoś musiało skończyć. Transporty się skończyły, wszystkich wywieźli. To co z nimi? Czy oni ostatnim pojechali, tak bezkarnie z tym wszystkim, co ludziom pokradli?
Myśmy się z taką informacją się wcześniej nie spotkali.
Nie? Czyli nikt nie mówił…
Z Pruszkowa to właśnie pamiętam tłum ludzi, tę grupę siedzących złodziei i te wszy. Tych parę dni w Pruszkowie minęło, jakoś tam się spało. Mały człowiek nie odnotowuje takich rzeczy codziennych, po prostu nie zwraca na nie uwagi, chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego, jak ten złodziej, co mnie obrobił. A tak to jakoś wszystko płynęło.
Wreszcie wyjechałyśmy, pamiętam towarzyszący temu strach. Wieźli nas otwartymi węglarkami, a wtedy siąpiło, było zimno i deszczowo. Napchali ileś ludzi do takiego wagonu bez dachu, drzwi tylko zaryglowali. Stało się na baczność, jeden przy drugim. A to ktoś umarł, to go zostawiano przy drodze, a to ktoś uciekł. W co którymś wagonie były takie wieżyczki, na których stał żołnierz z karabinem. Gdy widział, że ktoś ucieka, to wtedy jedziemy i słyszymy: „Pa-pa-pa-pa-pa-pa-pa!”. Niemiec trafił albo nie trafił. Ludzie nie wytrzymywali, usiłowali uciekać. Wtedy robiło się luźniej w wagonie. Mama opowiadała, że ja wtedy spałam na stojąco. Nie wyobrażam sobie tego, ale tak było. Mama opierała mnie o siebie i ja spałam, stojąc. Jechaliśmy dzień, noc, dzień, noc, nie do wytrzymania. W tunelu pod Krakowem, jak parowóz wjechał z pełnym węglem, z dymem – to jest dosłownie miejscowość Tunel – to zrobiło się strasznie duszno. Tego dymu tam przybywało, pociąg jechał noga za nogą, wolniutko, więc ten cały tunel się wypełnił dymem. Para się skraplała, kapała z powały. Czuło się gryzący dym, nie było czym oddychać. Co ludzie jacyś bardziej nerwowi, to krzyczeli: „Gazują nas! Zagazują nas!”. A ten pociąg sobie powolutku, dryb, dryb, dryb, jechał przez ten tunel i wreszcie po iluś minutach się z niego wytoczył i można było normalnie odetchnąć. To był taki skoncentrowany dym, straszny. Zrobiła się cisza, ludzie się bali, widocznie wierzyli, że to jest gazowanie. Cisza i tylko ten krzyk: „Gazują nas!”.
Ludzie się bali, że jadą do Oświęcimia.
Po takich doświadczeniach ludziom puszczały nerwy, już nie mogli. Samo to, że wyskakiwali po drodze, nic nie widząc. Węglarki były bez okien , wysokie, więc jeden drugiego podsadzał i wyskakiwali, żeby tylko uciec, żeby się ratować. Sądzili, że jak pociąg dojedzie do celu, to pójdą do komór gazowych. Gdy strażnik zobaczył takiego uciekiniera, to czasem nie strzelał.
Wieźli nas do Oświęcimia, ale wypuścili zupełnie przypadkowo – nie wiem jak to nazwać, ale takie rzeczy się zdarzały – w Wolbromiu, tam gdzie przed wojną była fabryka masek gazowych i wyrobów gumowych. Podobno Wolbrom z tego słynął przed wojną. Ksiądz na mszy powiedział, że idą transporty do Oświęcimia, bo to przecież pod Krakowem, i że jeżeli zaistnieje sytuacja, iż ktoś ucieknie z takiego transportu czy jakimś cudem się on zatrzyma, to żeby mieszkańcy Wolbromia i okolicznych wiosek szybciutko rozdzielili uwolnionych między siebie. Żeby nikt nie został na peronie ani w okolicy dworca, bo wiadomo, że jeżeli ich chwilowo wypuszczą, to będą ich zaraz zbierać, bo muszą zapełnić obóz. Taka sytuacja się nadarzyła. Zajechaliśmy tam około dwunastej w nocy i od razu miejscowi zaczęli nas karmić. Pojawiła się gorąca herbata, były jakieś bułki. Oni wiedzieli, że głodni ludzie jadą. Rozdzielili nas między siebie. Piotrka i ciotkę wzięli do wsi Pilica. Mamę i mnie przygarnęła nieżyjąca już pani Elżbieta Głąbowa, która miała kiosk na dworcu. Tak jak teraz są kioski Ruchu, tak wtedy jej nazywał się Globus. Kiosk z gazetami polskojęzycznymi, niemieckojęzycznymi. Tym handlowała. Mieszkała obok w jednopiętrowej kamieniczce z synem Jankiem. Wzięła nas do siebie, więc byłyśmy blisko. Od rana zaczęło się zbieranie ludzi, łapanka. Wszyscy warszawiacy mieli kenkartę. Na podstawie tej kenkarty – żadnego innego dowodu nie było – nie można było powiedzieć, że się jest z dowolnego miejsca. Ludzie o tym wiedzieli i to była sprawa zupełnie prosta. A na dworcu zdarzały się łapanki. Wyobrażam sobie, co ta matka przeżywała, bo ja to się cieszyłam, że nareszcie było spanie w łóżku. A na dole Niemcy pozbierali ileś tam ludzi, kogo złapali, tego złapali, i pojechali. Ale my, ocaleni przez tych ludzi, zostaliśmy. Trzeba było jakoś żyć. Matkę obrobili ze wszystkiego, więc pomagała tej pani w kiosku i w domu. Jak ona szła do pracy, to mama gotowała.
Potem zaczęły się inne historie, gdy po 17 stycznia weszły wojska rosyjskie. Rosjanie spali pokotem na śniegu. Ja to widziałam. Wierzyć się nie chce, ale tak było. Wynajdowali kwatery, żeby chociaż to ich dowództwo nie leżało na śniegu. Szukali takich miejsc, gdzie raczej nie było mężczyzn. To dawało im większą pewność bezpieczeństwa. Ponieważ u nas były tylko pani Elżbieta i mama, to one się bały. Nas, dzieci, położyły spać, zrobiły, pamiętam, taką zieloną ceratę na sznurze przez pokój, przeciągnęły to. Oni w drugiej części pokoju, na szczęcie dość dużego, skomentowali tylko: „Wredne Polki”. Oni byli tacy kosoocy. Pamiętam, że się bałam tych twarzy, takich kałmuckich. To było już przeżycie innego rodzaju. Był taki pułkownik, który sadzał mnie sobie na kolanach. Matka mówiła: „Słuchaj, ty mu się tak podobałaś, musiał mieć albo wnuczkę, albo dziecko jakieś”. Ja się go bałam. Znów mundur, dopiero co Niemcy byli. Tu niby przyjaciel, a ja się przed nim bronię. Ile ta matka miała przeżyć… Musiała wszystko załagodzić jakoś. „Papierosy. Macie papierosy?”. „Mamy”. Mama paliła wtedy. „Ale nie żałujesz?”. „Nie”. „Ale na pewno nie żałujesz?”. Wszystko zabierali, szczególnie zegarki. Był zegarek Janka, prezent komunijny. Mama szybko go schowała. Pani Elżbieta wróciła i mówi: „Jaśka zegarek zabrali!”, a mama na to: „Nie zabrali, schowałam”. Nie wiem, co oni mieli na punkcie tych zegarków. Takie były czasy. Straszne, takie dzikie jakieś. A ja z okna patrzyłam, jak oni śpią na śniegu. Potem, jak Niemcy uciekali, było jakieś starcie. Trzeba było uciekać z tego domu. Pani Elżbieta mówiła, że tu będzie niebezpiecznie. Dworzec i linia kolejowa mogą zostać zbombardowane. Trzeba więc było uciekać na wieś, żeby przetrwać. Zaraz obok Wolbromia była taka wieś, w której ta nasza gospodyni miała zaprzyjaźnionych chłopów, gospodarzy, u których schronili się z Jankiem już w 1939 roku, jak Niemcy wchodzili. Pamiętam, że ten gospodarz nazywał się Zyś. Pani Elżbieta mówiła: „U Zysia myśmy byli w ’39 roku”, i do Zysia trafiliśmy, jak Ruscy weszli. Takie zwyczaje, dla mnie nowość. Jak już oni weszli i Niemcy uciekli, to gospodarze postanowili to uczcić – jeden kieliszek był, wódka jakaś i opijali to, bo to trzeba było opić, i mama razem z nimi z tą panią Elżbietą. „Nie wykpisz się, musisz, razem przecież jesteśmy”. Ten kieliszek wędrował od jednego do drugiego, nalewali, następny pił tym samym kieliszkiem. Pili, a resztę wytrząsali, nalewali i podawali następnemu. Pamiętam, taki chłop był, prosty człowiek, i powiedział tak: „Poszedł diabeł, przyszedł czort”. Tego „diabła…” to zapamiętałam. Myślę sobie, Boże, jakie to było trafne.
Ponieważ nas tam dużo było, spaliśmy w stodołach. Była taka duża stodoła, jej dalszy ciąg stanowiła obora, przedzielona ścianą drewnianą, ale na dole brakowało jednej czy dwóch desek, tak że to się dołem łączyło. Tam stały krowy, a ja spałam głową w stronę zwierzaków. Było ciepło, bo one oddychały prosto na twarz człowieka. Gdyby to były gruźlicze krowy czy na coś innego chore, to, rany boskie, murowane zakażenie. Wziewne zakażenie. Ale było dobrze, bo było ciepło, one dmuchały i pamiętam, jak zasypiałam, ten krowi oddech, ten powiew ciepłego powietrza. Nigdy w życiu nie miałam takiej sytuacji, żeby tak spać pod krowią mordą. To też było przeżycie! Tu na słomie się spało i te krowy z tymi mordami w naszą stronę, dmuchające tym ciepłem. To były niesamowite przeżycia, zwłaszcza kiedy wspomina się to z dorosłej perspektywy. Tylko zawsze podziwiałam, ile ta matula przeżyła! Ja to miałam trochę strachu, trochę zabawy, a ona to wszystko świadomie przeżyła, w dodatku nie wiedziała, czy ojciec żyje, czy nie. Ojciec nie przeżył tego, ale ona wtedy tego jeszcze nie wiedziała i tak sama się ze mną telepała przez całe życie.
Jaki był los Pani ojca?
Jaki? Ojciec i jego znajomi jeździli na fałszywe przepustki do Wilna. Jakieś sprawy organizacyjne załatwiali, co jakiś czas się tam udawali. Nie wiem, co to było i jak to wszystko działało. Może AK jakieś? W każdym razie pewnego razu powiedział, że ostatni raz musi pojechać. Była wtedy u nas ciotka, mamy siostra, moja mama chrzestna. Powiedziała do ojca: „Stasiek, nie jedź. Tego złapali, tego złapali”. Była wsypa. Ktoś z organizacji, jeszcze nie było wiadomo kto, zdradził, a Niemcy zaczęli ich wyłapywać. „Ten jeden raz muszę pojechać, zamknąć coś i już koniec”. Jeszcze ciotka powiedziała wtedy: „Żeby nie było momentu, że będziesz żałował, że będziesz żałował, że ten ostatni raz zdecydowałeś się pojechać”. „Nie kraczcie, nie kraczcie”. Ojciec był nastawiony, że załatwi sprawę i wróci. Przy czym tropili go już dłuższy czas, bo przychodzili do domu. Był asystentem na politechnice, u profesora Trechcińskiego, który miał katedrę teletechniki. Opracowywali ekran do aparatu telefonicznego, razem z tym szwedzkim uczonym, który to profesora do siebie, do Szwecji, na lato zawsze zapraszał i profesor Trechciński z synami jeździł. Ojciec w związku z tym, że był jego asystentem i w czasie okupacji wieczorami zawsze miał pracę. Mama mówiła: „A co wy tam?”. „My się uczymy języka angielskiego, bo mamy radio zakamuflowane na politechnice”. Mama w to wierzyła, dlaczego miała nie wierzyć. „My się doskonalimy w języku angielskim, właśnie mamy czas odpowiedni”. A oni nawiązali inną łączność, ale o tym nie opowiadał. Zostawał na politechnice i tam się uczył tego angielskiego, potem wracał do domu. Parę razy Niemcy byli na politechnice, szukali go, a on im powiedział, że „właśnie wyszedł”. Ojciec miał duże poczucie humoru i kawalarz był. Oni raz i drugi byli, rozmawiał z nimi. „A czy jutro będzie?”. „No będzie!”. Znów go nie spotkali go, przyszli więc do domu. Pamiętam, przyszli do domu o szóstej czy siódmej rano, jakoś tak stanęli od Odolańskiej, od drugiej strony, żeby ich samochód nie kłuł w oczy przed domem. Przyszli sprawdzić, czy ojca nie ma w domu. Mieli tłumacza, Niemca, który świetnie znał język polski i odpytywał mamę: „Gdzie ojciec jest?”. „Nie wiem”. „Jak to nie wie, jeździ do Wilna, bo ma kochankę”. „Jak to ma kochankę?”. Mama po chwili mówi: „Ma żonę i dziecko, nie wie pan, że tak bywa, że ma żonę i kochankę?”. Wreszcie powiedziała, że nie będzie przy mnie rozmawiała, żebym poszła do sąsiadów. Chciała zyskać czas, póki ja nie wyjdę, żeby pomyśleć, co ma powiedzieć, jak się bronić, bo to przecież było z zaskoczenia. Nim ja wyszłam, to sobie jakąś strategię przygotowała, żeby nie wpaść. Poszłam do sąsiadki, żeby nie słyszeć tej rozmowy. Potem znajomi, którzy mieli willę na Żoliborzu, przyszli i powiedzieli: „Słuchaj, Stasiek, ty do nas się przeprowadź. Jest willa, jest ogród, daleko i głęboko od ulicy, jest parkan, jest oddzielone, nikt tam nie przechodzi i niczego nie szuka, oni nigdy tam nie wpadają, więc przeczekasz ten okres, kiedy oni cię szukają, po prostu znikniesz i przestaną cię szukać”. Ojciec poszedł tam na dwa, trzy dni i powiedział: „Nudzę się, nie mogę tak, mam tutaj pracę, gdzie ja tam będę siedział”. Matka myśli: „Słuchaj, przecież to jest jedyna możliwość!”. „Oj, nie mówcie, nie mówcie”. Zostawił schronienie i przyszedł normalnie do domu. Nie mógł wytrzymać. Pojechał do tego Wilna i zgarnęli go z peronu. W walizce miał na szczęście takiego misia małego, maskotkę, którą zawsze mu dawałam, jak jechał. Jednak ten miś go nie uratował, zabrali wszystko, co przy sobie miał, zabrali go z peronu i nikt go nigdy już nie widział, nie spotkał się z nim. Matka szukała po wojnie przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, były te apele na cały świat. Ludzie, którzy się na tym znali, powiedzieli, że na pewno od razu dostał kulę w łeb i koniec. Niemcy zorientowali się, że na politechnice kilka razy ich wykołował, że to z nim przecież rozmawiali, że to jest to człowiek, którego szukali. I już. Tak się skończyło. Przepadł bez wieści, ostatni raz widziany, jak go zgarniali na peronie. I ten jeden raz był za dużo. Trzeba było już zostać. I tak niczego nie załatwił, a oni go mieli, prosto w ręce im wpadł. Zostałyśmy z mamą same. Wróciłyśmy do Warszawy, całe szczęście, że to mieszkanie pozostało, bo było gdzie wrócić.
Kiedy Panie wróciły?
4 marca 1945 roku. To były imieniny matki, matka miała na imię Kazimiera. Powiedziała: „Słuchaj, to były moje najwspanialsze imieniny w życiu”, bo wróciła do siebie, do mieszkania, gołego, ale własnego.
Z Dworca Gdańskiego szłyśmy na Mokotów wśród stert gruzów. Byłam wtedy mała, to dla mnie długi spacer, ale matka młoda kobieta była. I zaczęło się życie tutaj. Najpierw szukanie pracy. Na początku były same sterty gruzów, nie było tu jeszcze ludzi, jeszcze mieszkańcy nie popowracali. Jak wieczór się zbliżał czy zaczynało się takie późne popołudnie, to zimno, ciemnica, tylko się gdzieś tam widziało jakieś światło. Pamiętam, jak mówiłam: „Mamo, tam są ludzie, bo jest światło!”. Strasznie było ponuro, dochodziło do różnych napadów, bo to hulaj dusza, żadnego porządku nie było. Potem dzięki kolegom ojca matka dostała pracę. Poszła do nich z prośbą o pomoc. Oni tam tak kombinowali, żeby ją gdzieś zatrudnić. Chociaż to nie ta branża, bo mama była ekonomistą, to jakoś się udało i w ten sposób zaczęła pracować. Przecież musiałyśmy z czegoś żyć. Nic nie było, wszystko rozkradzione, goło i pusto. Tak się to wszystko toczyło w dziwny sposób, ale przeżyć była cała masa.
Z tym mieszkaniem to było tak. Nasza dozorczyni miała w Górze Kalwarii rodzinę na wsi. W czasie, jak nas wywieźli do obozu, to ona i jej rodzina dwukonnym wozem co noc przyjeżdżała i szabrowała. Wiedziała, kto co ma, jak ludzie są sytuowani, i wywoziła na wieś meble, rzeczy z mieszkań. Mówili o tym kupcy, którzy mieli na rogu Odolańskiej i Bałuckiego taki sklep kolonialny – oni wrócili jakoś szybciej. Opowiadali, że co noc te wozy wyjeżdżały. Dywany nie dywany, jakieś rzeczy z umeblowania, to wszystko szło na wieś. Do pewnego czasu. Potem, jak my żeśmy wróciły, to mama była przerażona, dlatego że zostawiła mieszkanie normalne. Tymczasem dozorczyni uznała, że ponieważ ona tutaj już wcześniej wróciła, a nasze mieszkanie jej odpowiadało, bo było na pierwszym piętrze, a u siebie jeszcze nie zrobiła porządku (ona miała taką dużą izbę z małą kuchenką na parterze przy wejściu), to zamieszkała w naszym mieszkaniu. I niech by zamieszkała i się normalnie zachowywała. Ale ponieważ nie działały wodociągi, kanalizacja, to wszystkie potrzeby załatwiali najpierw w ubikacji, a potem na podłogę. Jak już tam było zapełnione, to tutaj na klatkę, na dębową klepkę. Jak weszłyśmy, to matka musiała to wszystko sprzątać, żeby móc normalnie zamieszkać. Tacy są ludzie. Tak bywa. To się w głowie nie mieści.
Gdy się już w tym naszym mieszkaniu z matką znalazłyśmy, to się zaczęły problemy. Zarządzili dokwaterowanie, bo niby na nas to było za duże mieszkanie. Rodzice to mieszkanie wynajęli, bo gospodarz, który je postawił, budował bardzo przyzwoicie. Przynosił na politechnikę cegły, badał wytrzymałość. To było bezdzietne małżeństwo. Ona była modystką, zajmowała się kapeluszami i miała sklep na Kruczej. Krucza to była ulica sklepów z kapeluszami. Matka mówiła, że pewne branże miały swoje ulice. Ona miała taki duży magazyn z kapeluszami właśnie na tej ulicy. Ci ludzie postanowili wybudować sobie dom, żeby mieć na spokojną starość, zarabiać sobie na tym, wynajmując mieszkania. Ten dom zbudowali, wykończyli i zasiedlili w 1937 roku, czyli tuż przed wojną. On, czyli pan Olszewski, trafił do obozu. Mama mówiła, że w tym domu panował taki rygor, że była awantura, jak ktoś kiedyś bilet tramwajowy wyrzucił w trawę w ogródku. Nie można było mieć zwierząt, bo zwierzęta by zanieczyszczały i robiły nieporządek, froterowano kafelki na klatce schodowej, na murkach stały paprocie. Elegancki dom, wszystko stało zadbane. Potem się wojna zaczęła. Później nastała demokracja, różnie przez ludzi pojmowana.
Pewnego razu przyszli tramwajarze, powiedzieli, że im się ten domek podoba – trzypiętrowa kamienica – i że postanowili, iż to będzie ich dom i nikt, kto nie pracuje w tramwajach, nie ma prawa tu mieszkać. Postawili takich dwóch przy wejściu, w przedsionku. Dalej były schody i następne drzwi z mosiężną tabliczką. Normalnie trzeba było zadzwonić, gospodarz oddzwaniał i wpuszczał. Oni tam stanęli i kontrolowali. Nie wolno było ani nic wnieść, ani nic wynieść z tego domu. Matka walczyła, żeby nas nie wyrzucili z tego mieszkania, bo gdzie byśmy poszły… W końcu ktoś im coś wytłumaczył i zniknęli stąd.
Tymczasem do naszych drzwi ktoś puka, mama otwiera. Stoi taki w szynelu tramwajarskim z kobietą: „Myśmy przyszli mieszkanko obejrzeć”. „Jakie mieszkanko?!”. „No mieszkanko”. To mama drzwi „trzask!”. Jakie mieszkanko obejrzeć, przecież mieszkamy u siebie! A i tak dużo ich zakwaterowało się tutaj, ale nie wszyscy. Ci, co z tych starych lokatorów wrócili, mieszkali u siebie, tylko trzeba było mieć dowód pracy, świadectwo, że się pracuje. Każdy musiał pracować, żeby z czegoś żyć. Na początku było ciężko, bo nie było ani instytucji żadnych, ludzie jeszcze też nie popowracali, tak żeby to wszystko ruszyło.
Matka od razu miała to świadectwo, że pracuje. Tylko potem był problem, że pokój chcieli zabrać, bo na dwie osoby to za dużo. Pani jest głównym lokatorem, współlokator niesie kapustę przez przedpokój, leje się z tego: „To niech pani to wytrze, jest pani głównym lokatorem”. Takie podejście też się spotykało. Człowiek dopiero patrzy, mówi: „Matko Boska, jak to tak można?”. Czy coś się zepsuło, np. spłuczka w ubikacji: „Pani jest głównym lokatorem, to niech pani to naprawi”. Same nie umiałyśmy, trzeba było wołać hydraulika, płacić. Mentalność pewnych ludzi wychodziła w takich chwilach. Ale w końcu matka wywalczyła to, że kolejni, którzy się szykowali, by to zająć, zniknęli. Powiedziała: „Weto!”, i postarała się o nakaz. Ja nigdy nie wierzyłam w to, że odzyskamy to mieszkanie tylko dla siebie. Nawet się śmiałam z tego, jak któryś kolejny się wprowadzał i mama, wracając z pracy, zobaczyła, że on wynosi wannę z łazienki. Wanna była dwumetrowa, bo to normalne duże łazienki były. Mama go pyta: „Gdzie pan niesie tę wannę?”. „A na strych”. Matka refleks miała i przez życie nauczona mówi: „Proszę pana, na żaden strych, bo ona tam nawet dwóch godzin nie będzie stała. Ma pan ją zanieść do piwnicy, bo ja nie rezygnuję z tej wanny. To, że pan teraz mieszka, to nie dowód, że ja z tej wanny nie będę korzystać”. Słysząc to, myślałam sobie: „Boże, co ta mama ma za mrzonki?”. Nie wierzyłam. Już wtedy na studiach byłam. Ale potem, jak odzyskała mieszkanie, mówi: „Widzisz, Ewuniu? Tyś nie wierzyła, tyś się uśmiechała, a ja wiedziałam, że w końcu załatwię, że to mieszkanie do nas wróci. Że będziemy same, u siebie, z sobą mieszkać i nikt mi niczego nie będzie wynosił”. Myślę sobie: „Matko Boska, mieć taką siłę, jaką ona ma!”. Wystarała się, załatwiła nakaz na ten drugi pokój. To było piękne dwupokojowe mieszkanie, z dużymi przedpokojami, z takim przejściem, pokoikiem służbowym z oknem, przy kuchni. Rzeczywiście, tak jak mówiła, tak dopięła. Przez długie lata nie można było nic wskórać. Wtedy kiedy można było to załatwić, to ona się wzięła do tego, wystąpiła do lekarza o ocenę stanu serca, o opinię, że musi mieć spokój, więc należy jej się pokój. Ona to załatwiła i potem do mnie zadzwoniła do pracy. Myślałam że ze szczęścia, to nie wiem, co zrobię. Mama powiedziała: „Słuchaj, właśnie wyszłam z urzędu lokalowego kwaterunku, mam nakaz na całe mieszkanie. Nasze mieszkanie już jest teraz całkiem nasze. Mówiłam ci, ty nie wierzyłaś, ale ja wierzyłam, że w końcu załatwię, że my wreszcie do swojego dojdziemy”.
Wróćmy jeszcze na do pobytu w obozie w Pruszkowie. Ma Pani jakieś wspomnienia związane z zachowaniem Niemców w samym obozie?
Nie, w Pruszkowie nie miałam z Niemcami do czynienia, tylko z przewalającym się tłumem ludzi takich samych jak ja, tak samo tam zamkniętych. Pamiętam jedno, to było związane z ludnością Pruszkowa. Przerzucali przez mur jakieś karteczki, listy. Ludzie przerzucali na zewnątrz wiadomości o sobie. Nas to jednak nie interesowało, bo nikt z nas, ani matka, ani ciotka, nie miał tam nikogo takiego, żeby dać mu znać, gdzie jesteśmy. Rodzina matki, jej siostry były w takiej samej sytuacji co my, tylko w innych dzielnicach, więc nie było kogo zawiadamiać. Ale mówiły potem z ciotką, że jak siedziały w Powstaniu, w tej piwnicy, i potem przeżyły wypędzanie z Warszawy, to uważały, że w całej Polsce jest tak samo. Tych ludzi, którzy byli na zewnątrz, w Pruszkowie, uznawały więc za Niemców albo folksdojczów. Bo jeśli są na wolności, to nie są to Polacy. Jakoś im się tak wydawało, jakby wszyscy w całej Polsce byli w tej samej sytuacji. Potem do nich dotarło, że to są mieszkańcy Pruszkowa. Jak tyle czasu człowiek jest zamknięty, tak traktowany, to potem to, co porusza się wolno, to nie są Polacy, to są albo folksdojcze, albo Niemcy. Oczywiście zrozumiały wreszcie, że to są mieszkańcy Pruszkowa i że tylko my, warszawiacy, jesteśmy w obozie.
Nie miały Panie żadnych informacji, nikt niczego nie mówił…
Właśnie, więc skąd wiedzieć, że tu ludzie chodzą po ulicach, że to są normalni Polacy, tylko że się do nich jeszcze nie dobrali. Bo to kwestia czasu, prawda?
Przypominam sobie jeszcze, że w czasie Powstania ludzie zgromadzeni w schronie wyznaczyli komitet blokowy. Polacy umieją się tak ładnie zorganizować. Na rogu przed naszym domem znajdował się właz do kanału i ponieważ tamtędy chodzili powstańcy – był taki szlak – należało ludzi tak zorganizować, żeby zawsze ktoś w razie jakiegoś stukania we właz – ciężki, żeliwno-betonowy – pomógł go otworzyć. Szczególnie nocą się to działo. Dlatego organizowali takie dwójki czy trójki ludzi, żeby całą noc dyżurować i w razie czego, jak ktoś będzie wychodzić, to pomóc otworzyć i wyciągnąć. Ci ludzie byli często bez siły. Wszystko młode, przeważnie chłopcy. Wyciągali ich, pod pachę i do domu. Ja to wszystko widziałam, co się działo w piwnicy. To często byli ludzie, którzy szli ze Starówki, a więc ranni, postrzelani, z różnymi obrażeniami. W piwnicy ich opatrywano. Obmywanie tych ran, zmiana opatrunków, to się wszystko działo w schronie, na oczach takiego ośmiolatka. Dla mnie to też było niezwykłe zobaczyć ludzi w różnym stanie. Od jednego takiego powstańca, pamiętam, dostałam lustereczko. Wtedy takie były modne, po wojnie też. Z jednej strony lusterko, a z drugiej pod szkłem jakaś para tańcząca krakowiaka czy coś. Zobaczył taką małą dziewczynkę, to dał. Żałuję, nie wiem, gdzie się podziało. Ludzie mówili, że przez te wszystkie działania wojenne na Starówce porozbijane były sklepy, drogerie. Gdzieś to chłopak złapał i do kieszeni wziął, a tu zobaczył dziewczynkę, to jej dał.
Ciągle coś się działo. I to ciągłe wydobywanie ich z kanału. Jaki kawał oni szli, ile to kilometrów i jeszcze żeby się nie zgubić! Potem była ta straszna rzecz, jak wychodzili. Niemcy czekali na nich na rogu Puławskiej i Dworkowej, przed pocztą. Ilu ich tam zamordowali! Powstańcy nie wiedzieli, że tu Niemcy czekają, i wychodzili z tego kanału. Straszne rzeczy. Podobny kanał jest też na placu Krasińskich. Jak przechodzę, zawsze patrzę na to i myślę: „Jezu, co tam się działo!”. A teraz tak sobie ludzie po tym chodzą, nie wiedzą, co się działo, bo skąd.
Jest tam tablica, na budynku.
Tak, ale nie ma się takiej refleksji. To trzeba podejść, zwrócić uwagę, a tak człowiek przebiega, przechodzi. Życie musi się jednak toczyć normalnie i niech tak będzie, tak musi być.