Kulińska Elżbieta – Z walczącej Starówki do obozu przejściowego
Elżbieta Kulińska z d. Jakubowska, urodzona w 1937 roku, przeżyła walki Powstania Warszawskiego w piwnicach kamienicy na Starym Mieście. 2 września wraz z matką i babcią zostały wygnane z piwnic i pognane w kierunku Dworca Zachodniego, a następnie pociągami przewiezione do obozu przejściowego w Pruszkowie. Pani Elżbieta do tej pory pamięta łunę unoszącą się nad płonącą stolicą, którą widziała opuszczając miasto. Po pobycie w obozie Dulag 121 wraz z matką i babcią zostały skierowane do wsi Dłużniewice, a wiosną 1945 roku wróciły do Warszawy. Zamieszczony tekst jest zestawieniem dwóch wspomnień Elżbiety Kulińskiej, które zostały przekazane Muzeum Dulag 121 w 2013 roku.
2 września 2012 roku minęła 68. rocznica upadku Powstania na Starym i Nowym Mieście w Warszawie oraz wypędzenia ludności cywilnej. Dzień 2 września 1944 roku pamiętam od momentu obudzenia mnie rano w piwnicy domu przy ulicy Mostowej 24 na Starym Mieście aż do zaśnięcia wieczorem na drzwiach w obozie przejściowym w Pruszkowie w nieczynnych Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Miałam wówczas siedem lat i pięć miesięcy.
Gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło w Warszawie Powstanie, na Starym Mieście i na Nowym Mieście zapanowała powszechna radość – koniec niemieckiej okupacji! Euforia trwała pięć dni. 6 sierpnia Niemcy zaczęli ostrzeliwać Starówkę z dział, posyłać „krowy” i „szafy”, bombardować z samolotów, z kanonierki na Wiśle ostrzeliwać z ciężkich karabinów maszynowych. Upodobali sobie ulicę Mostową, a szczególnie nasz dom, bo był czteropiętrowy, wyższy o jedną kondygnację od pozostałych oraz wystawał na ulicę. Ludność zaczęła schodzić do piwnic. Powstańcy i mężczyźni przebili otwory między piwnicami poszczególnych domów, aby można było bezpiecznie przechodzić między budynkami, a ponadto, aby móc się wydostać z piwnicy domu w przypadku zawalenia wejścia gruzami.
W naszej piwnicy (w boksie) było pięć osób: mama, babcia, ja i dwie młode Żydówki, które ukrywały się w naszym mieszkaniu nr 7 na czwartym piętrze od czasu Powstania w getcie warszawskim. Pamiętam ich imiona – Helena i Antonina. Nikt z mieszkańców naszego domu nie wiedział, że Żydówki są u nas. Nie było w piwnicy mojej siostry Anny, starszej ode mnie o 12 lat, ani taty. Siostra 1 sierpnia pojechała po kartofle do Włoch do cioci Mani, siostry mojego taty, i nie zdążyła wrócić na Mostową przed godziną „W”. Mój tata był kolejarzem. Pracował na Dworcu Gdańskim. 8 września 1939 roku z tego dworca pojechał z transportem wojskowym na wschód i nigdy nie wrócił. Gdy na stałe przenieśliśmy się do piwnicy, niektórzy lokatorzy domu pytali mamę, kim są te młode kobiety. Mama im powiedziała, że to nasze kuzynki.
W drugiej połowie sierpnia naloty i ostrzał artylerii bardzo się nasiliły. W gruzach legła „Piwnica Gdańska” [kamienica znajdująca się przy ul. Nowomiejskiej 20, wewnątrz barbakanu – przyp. red.] znajdująca się po drugiej stronie naszego domu. Któregoś dnia po 20 sierpnia mama poszła na czwarte piętro do naszego mieszkania po ubrania. Cudem ocalała, bo gdy była na górze i zabierała ubrania, „coś” jej mówiło: „Uciekaj! Uciekaj!”. Mama zaczęła zbiegać po schodach i gdy była na pierwszym piętrze, w dom uderzyła „szafa” i zmiotła trzecie i czwarte piętro. Bałyśmy się bardzo i wszystkie się modliłyśmy, żeby nas nie zasypało jak tych w „Piwnicy Gdańskiej”.
Pod koniec sierpnia został zbombardowany kościół świętego Jacka przy ulicy Freta. Świątynia się zawaliła, grzebiąc tysiące zgromadzonych w niej ludzi: rannych i tych, którzy się w niej schronili. Część muru spadła na nasze podwórko. Wejście do naszej piwnicy nie zostało zasypane.
Ostatnie dni sierpnia spałyśmy w ubraniach i w obuwiu, abyśmy mogły w razie niebezpieczeństwa szybko opuścić piwnicę. Takie niebezpieczeństwo przyszło 2 września rano. Do piwnicy wpadli niemieccy żołnierze z krzykiem: „Raus! Raus!”. Mama chwyciła mnie za lewą rączkę. W prawej trzymałam moją białą miseczkę w kwiatki. Usłyszałam głos babci: „Elżuniu, trzymaj się nas!”. Wyszłyśmy z piwnicy na podwórko i przez bramę na ulicę. Światło dnia raziło mnie w oczy. Przez chwilę prawie nic nie widziałam. Prowadziły mnie mama z lewej strony, a babcia z prawej. Schodziłyśmy w dół ulicy Mostowej, środkiem wąwozu powstałego z gruzów zburzonych domów po obu stronach ulicy. Przed nami szli mieszkańcy domów położonych niżej, a za nami – wyżej. Mama mocno trzymała moją dłoń w swojej dłoni. Babcia szła obok z obandażowaną głową. Żydówki nie szły przy nas. Dotarłyśmy do bramki. Nie pamiętam, czy ta bramka była przy ulicy Rybaki, czy przy ulicy Boleść. Stali przy niej niemiecki oficer, tłumaczka i żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Oficer powiedział coś po niemiecku, a tłumaczka przekazała, że należy oddawać pieniądze, złoto i kosztowności, bo kto nie odda, będzie zrewidowany i zastrzelony. Mama pod sukieneczkę włożyła mi w woreczku moje pamiątki z chrztu świętego: złoty łańcuszek z medalikiem i dwa złote pierścionki. To było wszystko, co wyniosłyśmy z Powstania. Zrewidowali mamę i babcię. Mnie nie. Innym [również] zabierali wartościowe rzeczy. Po rewizji zeszłyśmy pod eskortą na Wybrzeże Gdańskie. Tu zobaczyłam tłum ludzi. Mama nie wypuszczała mojej rączki z dłoni. Babcia stała przy mnie. Patrzyłyśmy na ulicę Mostową. Zobaczyłyśmy biegnącego mężczyznę. Prawie wpadł na nas. Był to sąsiad z naszego piętra, ojciec mojego rówieśnika Zygmusia. Miał na sobie jasny prochowiec poplamiony krwią. „Pani Jakubowska! Pani Jakubowska! Żona i Zygmuś nie żyją! Wrzucili granaty do naszej piwnicy. Chcieliśmy przeczekać. Ich krew mam na płaszczu. Pani Jakubowska! Pani Boryń! Co ja mam robić ze sobą?” – zaczął głośno płakać.
Nad Starym Miastem i nad Nowym Miastem zaczęły się unosić kłęby dymu. Buchnęły płomienie. Stłoczeni na Wybrzeżu ludzie patrzyli na płonącą Starówkę. Mama głośno się rozpłakała. Babcia też. Całe Wybrzeże Gdańskie patrzyło na swoje ukochane miasto, spowite w dymie i w ogniu… i płakało. Przy nas stał młody żołnierz w niemieckim mundurze. Popatrzył na mamę i powiedział łamanym polsko-rosyjskim językiem. „Nie płacz matka! Tu swieżyj wozduch… a tam wsio goreje! Nie płacz matka!”. Zapamiętałam ten „swieżyj wozduch” i pamiętam do dziś. Mama mi to przetłumaczyła. Znała język rosyjski. Przed pierwszą wojną światową, w czasie zaborów, uczyła się go.
Nie wiem, jak długo stałyśmy na Wybrzeżu. Pamiętam, że świeciło słońce i było ciepło. Wreszcie kolumna wygnańców ruszyła. Nie przypominam sobie, jakimi ulicami szłyśmy. Zapamiętałam… i widzę to zawsze, gdy wspominam ten marsz ku nieznanemu w dniu 2 września 1944 roku. Po lewej stronie jakiejś ulicy był wysoki mur, a w nim krany z wodą. Przy nich stało kilku niemieckich żołnierzy z karabinami. Tylko dzieci mogły brać wodę. Mama pozwoliła mi iść po picie z tą moją miseczką. Pobiegłam, nabrałam wody i gdy się odwróciłam, zobaczyłam kobietę biegnącą do kranów. Żołnierz skierował karabin w jej stronę i strzelił. Kobieta upadła, a ja przestraszona pomknęłam do maszerującej kolumny. Woda z miseczki wychlapała mi się wszystka.
Doszłyśmy do Dworca Zachodniego. Tu czekały na nas wagony towarowe z niskimi burtami. Przy każdym wagonie dwóch żołnierzy z karabinami. Gdy wagony zapełniły się ludźmi, pociąg ruszył w nieznane. Stałam przy burcie między mamą i babcią. Mama trzymała mnie za rączki. Widziałam ludzi pracujących na polach. Ci, co byli blisko torów, wrzucali do wagonów jabłka, pomidory, marchew. Widziałam zagony nieściętego zboża i żołnierzy na początku i na końcu każdego wagonu z karabinami gotowymi do strzału. Z wagonu przed nami wyskoczył młody chłopak, przewrócił się, zaraz podniósł i ruszył zygzakiem przez zboże. Żołnierze zaczęli do niego strzelać. Chłopak padł w zboże i się nie podniósł…
Pociąg minął kilka przystanków. Wreszcie stanął na większej stacji. Niemcy kazali nam wysiadać. Gdy wszyscy opuścili wagony, wartownicy poprowadzili nas wzdłuż torów. Zapamiętałam, że droga, którą szłyśmy, była czarna. Zatrzymali nas przed budynkiem. Przed wejściem była bramka podobna do tej na ulicy Mostowej. Stali przy niej: oficer niemiecki, tłumaczka i uzbrojeni żołnierze. Tutaj dokonywano selekcji: na wywóz do Niemiec – na roboty, do obozów koncentracyjnych i na poniewierkę do Generalnej Guberni. Przyszła kolej na nas. Tłumaczka spytała mamę, kto jest kto i dlaczego starsza kobieta ma bandaż na głowie. Mama powiedziała, a tłumaczka powtórzyła niemieckiemu oficerowi, który decydował o przydziale. „To jest matka tej małej dziewczynki, a to jest matka tej matki. Ona ma różę przyranną na głowie i dlatego ma bandaż. Ta matka opiekuje się tą dziewczynką i swoją matką”. Zostałyśmy skierowane do wnętrza budynku – na wywóz do Generalnej Guberni. Weszłyśmy. Podłoga betonowa, mokra i brudna. Mama rozglądała się za miejscem, w którym mogłybyśmy się „umieścić”. Podszedł do nas mężczyzna, popatrzył na nas i zapytał: „Żyjecie? Ja też żyję! Jak się cieszę! A co z Hanią?”. Był to znajomy mamy. Mama ze łzami w oczach powiedziała: „Nie wiemy. Ktoś ze Śródmieścia przedostał się kanałami na Starówkę i powiedział, że Hania została zasypana gruzami domu, w który uderzyła »krowa«”. „Widziałem gdzieś tutaj drzwi. Przyniosę je, abyście mogły na nich usiąść i odpocząć”. Odszedł i zaraz wrócił z drzwiami. Położył je na podłodze pod ścianą i powiedział: „Zostanę przy was. Będzie wam i mnie raźniej. Dziecko, siadaj na tych drzwiach. Jesteś bardzo zmęczona”. Usiadłam i zaraz się położyłam. Trzymając miseczkę przy sobie, natychmiast zasnęłam.
(…)Parę dni później – 5 lub 6 września – z mamą i babcią zostałyśmy wywiezione do Opoczna, a następnie do wsi Dłużniewice. Zakwaterowano nas u gospodarzy, którzy sami bardzo biedni dzielili się z nami tym, co mieli. Byłam dzieckiem, które nigdy nie było na wsi i pewnie dlatego w mojej pamięci pozostało trochę śmieszne zdarzenie. Obok domu, w którym mieszkałyśmy, był staw. Była już zima, staw zamarzł. Wyszłam na dwór i nagle zza stodoły wyszło stadko gęsi z gąsiorem na czele. Gąsior zobaczył mnie i z sykiem zaczął gonić. Tak bardzo się przeraziłam, że zaczęłam uciekać po lodzie na stawie. Poślizgnęłam się i przewróciłam tak nieszczęśliwie, że straciłam przytomność. Obudziłam się w domu, a przy mnie siedziała przestraszona babcia i synek naszej gospodyni, siedmioletni Adaś, mój rówieśnik, który pocieszał mnie i obiecał, że jutro porozmawia z tym gąsiorem. W rączce trzymał patyk, którym ochoczo machał. Do dziś z daleka omijam gęsi.
We wsi było kilkoro dzieci, które powinny zacząć edukację, ale jak i gdzie? Również dzieci z Warszawy było kilkoro. Znalazła się jednak wspaniała osoba – miejscowa pani dziedziczka, która w swoim dworku uczyła nas czytać, pisać i liczyć. Nie zapamiętałam niestety jej nazwiska, ale do dziś pamiętam zdania, które nam dyktowała, między innymi to: „Mała Zosia bawi się”.
Wiosną 1945 roku wróciłyśmy do Warszawy, ale naszego domu nie było – został całkowicie zburzony.
Przyjęła nas ciocia Mania, siostra ojca mieszkająca we Włochach , która później pomogła nam w wynajęciu małego pokoiku w Rembertowie. 3 września 1945 roku poszłam do pierwszej klasy szkoły nr 2 w Rembertowie. Pani zapytała mnie o coś i kazała to napisać. Odpowiedziałam i napisałam. Następnego dnia wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do klasy drugiej, mówiąc, że za dużo umiem jak na początek nauki. W drugiej klasie posadzono mnie w ławce obok ślicznej dziewczynki – miała na imię Irenka. W czasie przerwy zobaczyłam, że przy ławce od strony Irenki stoją kule. Śliczna dziewczynka nie miała nogi. Zostałyśmy przyjaciółkami i dopiero później powiedziała mi, że nogę straciła w czasie Powstania Warszawskiego i opowiedziała jak to się stało. W czasie przerwy w bombardowaniu Irenka wraz z innymi dziećmi wybiegła z piwnicy na podwórko. Wszyscy zaczęli się bawić, gdy nagle ktoś krzyknął: „Samoloty!”. Dzieci zaczęły uciekać. Spadły bomby. Dwanaścioro dzieci zginęło. Irenka straciła nogę – była trzynasta.
Minęło wiele lat, a ja wciąż pamiętam przeżycia z Powstania Warszawskiego i po nim, i pierwsze lata mojej nauki. A Irenka – już teraz Irena – nadal jest moją przyjaciółką.
Mijały lata… a ja czekałam na powrót taty i siostry. Siostra wróciła na początku czerwca 1947 roku. Zobaczyłam ją w kościele w Rembertowie w czasie mojej Pierwszej Komunii Świętej. Z wrażenia pocałowałam ją w rękę. Czekałam i czekałam na powrót mojego taty… bardzo, bardzo długo… aż do 2000 roku. Miałby sto lat. Nie wrócił. Nie wiem, gdzie jest jego grób.
Zamieszczone wspomnienia zostały wcześniej opublikowane na portalu Seniorów i Starszyzny Harcerskiej GK ZHP www.starszyzna.zhp.pl