Łacheta Leszek – Moja trasa W-Z
Leszek Łacheta w czasie okupacji mieszkał przy ul. Grzybowskiej 56. Podczas Powstania Warszawskiego miał 12 lat. Na początku września 1944 roku wraz z rodzicami został wypędzony z Powiśla do obozu Dulag 121. Tam rodzinę rozdzielono, matka z synem została wysłana do wsi Sucha na terenie Generalnego Gubernatorswa, natomiast ojciec chłopca do KL Dachau, gdzie zginął. Prezentowane relacja Pana Leszka Łachety „Moja trasa W-Z” została zebrana w ramach projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.
Ulica Tamka, dom pod numerem 21 znalazł się nocą z 5 na 6 września 1944 roku na ziemi niczyjej. Doszliśmy tu z Woli, cofając się w głąb miasta, gdy cofali się powstańcy lub waliło się i paliło nasze kolejne schronienie. Stąd albo pójdziemy do niewoli, albo zostaniemy pod gruzami. Powstańcy odchodzili, w górę do Śródmieścia wycofywała się załoga Elektrowni. Cywile tym razem musieli pozostać. Wielu powstańców, szczególnie ranni i bez broni, także pozostało. Przebierali się w nowe, szare, robocze drelichy i ukrywali się wśród cywilów. Dostałem i ja przy okazji takie ni to cywilne, ni wojskowe spodnie, bo w moich, po ostatnim zasypaniu na ulicy Śliskiej, cały był tylko pasek. Jako jeden z ostatnich odszedł tuż przed świtem kapelan, po odprawieniu mszy i udzieleniu wszystkim rozgrzeszenia w obliczu śmierci. O świcie ucichł ogień broni maszynowej, Niemcy przestali strzelać rakietami oświetlającymi, artylerzyści i lotnicy jeszcze spali.
W piwnicy u pani [Marii] Remiszewskiej było nas osiem lub dziewięć osób, pogorzelców z innych domów i dzielnic. Ja z matką i ojcem przybyliśmy tu około 1 września z ulicy Siennej. Umyłem się pierwszy raz od dwóch tygodni. Było światło, do piwnicy schodziło się tylko w czasie nalotu. Spałem albo w mieszkaniu na dywanie, albo w piwnicy na klockach drewna, co było luksusem w porównaniu z gołym betonem lub posłaniem z butelek od Maggi z piwnic browaru Haberbuscha na Ceglanej.
Po dotychczasowych przejściach obecne schronienie wydało się nam wyjątkowo bezpieczne i wygodne. Jedynym właściwie mankamentem był ostrzał karabinów maszynowych i strzelców wyborowych z Uniwersytetu, z mostów i od Wisły. Ostrzał był tak silny i z takich kierunków, że praktycznie wzdłuż Tamki nie można było się poruszać. Spotkaliśmy się tu z bratem, wyszedł kanałami ze Starówki, miał przestrzelony lewy bark. Był w szpitalu na Chmielnej i wybierał się do Elektrowni. To nasze spotkanie nastąpiło 4 września. Piątego miał przyjść ponownie, ale zaczęli nas Niemcy obrabiać artylerią i stukasami, tak, że nie można się było ruszyć. Padła Elektrownia.
Gospodyni, pani Remiszewska, dotychczas bardzo aktywna w niesieniu pomocy innym, załamała się całkowicie po stracie córki [Danuty]. Wiadomość o śmierci córki przyniósł jej w tych dniach starszy wiekiem AL-owiec. Podał, że zginęła na Czerniakowie od pocisku moździerzowego w czasie ewakuacji rannego. Przekazał matce pamiątki po córce: krzyż harcerski, pas z lilijką i finkę oraz książeczkę do nabożeństwa. Określił miejsce jej pogrzebania. Pierwszy raz zetknęłam się z powstańcem z AL. Przyglądałem mu się ciekawie i słuchałem z zainteresowaniem jego słów. Wiedziałem, że to był jeden z tych, którzy wiosną na ul. Młynarskiej, Obozowej, Karolkowej, Wroniej i wielu innych ulicach Woli malowali na murach hasło „drugi front, niszcz transport”, a pod nim tajemnicze wówczas dla mnie trzy litery KRN. Uderzyła mnie w nim jakaś dziwna powaga i godność. Był w wieku mojego ojca, a nie był oficerem. Wiadomość i pamiątki po poległej córce przekazywał matce wyjątkowo uroczyście, a zarazem serdecznie i naturalnie. Mówił dużo o wspólnej walce AK i AL, o jedności narodu, bliskiej już pomocy zza Wisły i o wolnej Polsce.
6 września od świtu biły w Tamkę artyleria i moździerze, falami nadlatywały i zrzucały bomby stukasy. Po kolejnym nalocie chwila ciszy i wybuchały w piwnicach granaty. Krzyki rannych i pożar –nad nami Niemcy. Na głos jednego ze starszych mężczyzn, marynarza z żeglugi wiślanej, że w piwnicy były tylko kobiety, dzieci i starzy mężczyźni, Niemcy kazali wychodzić. Przy wyjściu stał ten marynarz z rękami podniesionymi do góry. Szwab wcisnął mu w brzuch lufę rozpylacza, drugi liczył nas lufą parabelki. Ja byłem „achtundzwanzig” [dwudziesty ósmy]. Niemcy podpalali granatami parter. W bramie wisiał jeszcze powstańczy plakat: trupia czaszka w szwabskim hełmie i napis „każdy pocisk, jeden Niemiec”. Pędzili nas kawałek w dół ku Wiśle i zaraz w lewo w płonącą po obu stronach ulicę Topiel. Szpalery esesmanów z zawiniętymi rękawami rabowały, biły, strzelały. Nie wiem, gdzie był ojciec, czy jeszcze żył. Matka w szoku, nie wiedziała, co się działo. Trzymałem ją pod prawe ramię i, gdy Niemiec zrywał jej z lewej ręki zegarek, ściągnąłem jej z palca obrączkę i schowałem do kieszeni. O sekundę uprzedziłem esesmana. Spędzali nas w kolumnę, szliśmy pod skarpą, po lewej w górę pięły się jakieś ogródki, dużo trupów świeżych i starych, tu musiał być ciągły ostrzał ze skarpy od Uniwersytetu. Naraz przepędzili nas na prawą stronę, krzykiem i biciem ustawiali pod ścianą, za nami karabin maszynowy z obsługą. Ludzie padali, płakali, modlili się, w pobliżu nikogo znajomego. Staliśmy twarzami do ściany, gdy ktoś próbował obejrzeć się lub poruszyć, wrzaski i strzały. Słyszymy nadjeżdżający czołg, który zatrzymał się za nami. Wśród Niemców poruszenie, głośny szwargot robił wrażenie kłótni, nie mogłem zrozumieć nawet pojedynczych słów. Trwało to bardzo długo, aż wreszcie czołg odjechał, a nas pędzili dalej. Byliśmy na Browarnej, jakiś duży plac po prawej stronie ulicy okolony wysokimi drzewami zapełniał się stopniowo takimi, jak my. Było dużo rannych i poparzonych. Na prowizorycznych noszach młoda kobieta cała w bąblach i strupach, włosy, brwi i rzęsy spalone, tylko oczy żyły. W tłumie odnalazłem ojca i zaprowadziłem go do matki. Esesmani kręcili się wśród nas, dalej trwał rabunek i wyłapywanie powstańców, przeważnie rannych i ubranych w szare drelichy z Elektrowni. Po godzinie formowali nas w kolumny i wyprowadzili z placu. Widziałem nienaruszony most Kierbedzia i wpadłem w panikę, że popędzą nas na most, by go razem z nami wysadzić.
Ojciec mi tłumaczył, że to niemożliwe i uspokoiłem się, gdy zwrócił mi uwagę, że przejął nas Wehrmacht. Skręciliśmy w ul. Karową, w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na placyku przy kościele krótki postój i ruszyliśmy dalej koło Hotelu Europejskiego do ul. Wierzbowej. Przeszliśmy koło małego terenowego samochodu, który miał przy burtach umocowane dziwne kratownice. Podobno ten niewinnie wyglądający twór był ruchomą wyrzutnią rakiet – „ryczących krów”, które zburzyły nasz dom na ul. Grzybowskiej. Z Wierzbowej, nie dochodząc do placu Teatralnego i Senatorskiej, skręciliśmy gdzieś w lewo i wyszliśmy od strony Żabiej do placu Bankowego. W gruzach na rogu Elektoralnej placówka Ukraińców z „patefonem” (rkm Diegtiariewa) – może to ci sami, co miesiąc temu wrzucali nam granaty z Krochmalnej na Grzybowską. Na wysokości Hal Mirowskich skręciliśmy biegiem w prawo i dalej w lewo w Ogrodową. Ulica zasłana była dobytkiem. Walizki, tobołki, palta i inne części garderoby należały do biegnących tędy przed nami. Niemcy popędzili nas biciem i strzałami. Kto, nie tak jak my, wyszedł z własnego domu i doniósł dotąd walizkę lub plecak, tu musiał go porzucić by kontynuować bieg. Potykaliśmy się o leżące bagaże, palta, futra. Nie wiem, co działo się z tymi, którzy przewracali się lub ustali w biegu. Wyszliśmy z powrotem na ulicę Elektoralną i z tyłu za kościołem św. Karola Boromeusza skręciliśmy w ulicę Chłodną. Kościół miał zburzone prezbiterium, na ścianach obelżywe dla wychodzących warszawiaków „powitalne” rysunki i słowa w języku polskim. Na murach kościoła w miejscach po strąconych figurach świętych esesmani z automatami udawali pomniki. Było ich wielu także na chodnikach. Widać, że „powitanie” było zorganizowane, szydzili z nas, rzucali kawałkami gruzu i ogryzkami, doskakiwali bili, strzelali nad głowami. Ten pochód ledwo żyjących cywilów, przeważnie kobiet, dzieci i starców, nazywali defiladą bohaterskiej polskiej armii. Zaskakująco wielu demonstrowało swoją nienawiść i starało się nas upokorzyć, wymyślając nam po polsku. Szliśmy bardzo wolno po niedawnym forsownym biegu, tak, że „witający” nas esesmani mogli się wyżyć. Mijaliśmy po lewej, na rogu Walicowa, ruiny wysadzonej w sierpniu przez niemiecką załogę szkoły i dalej przy ul. Żelaznej narożny budynek żandarmerii ze słynnym bunkrem przy bramie, zdobyty przez naszych w pierwszych dniach Powstania. Zawsze ruchliwa i gwarna nasza dzielnica była całkowicie zniszczona i spalona. Po lewej niskie stłuczone mury „Komety”, po prawej pustka Kercelaka – budki spłonęły jeszcze przed Powstaniem w czasie nalotu, okoliczne domy teraz. Dalej „Wenecja”, pusty plac po karuzelach, beczkach śmiechu, diabelskich młynach i gabinetach osobliwości. Na rogu ul. Młynarskiej, przed niezniszczonym budynkiem kina z ocalałym napisem (chyba „Roxy”), znów większa grupa Niemców. Ci przyglądali się nam spokojnie, jedni obojętnie, inni z oznakami współczucia. Jakiś oficer wyciągnął do mnie rękę z pomidorem i już miałem go chwycić, gdy ojciec mi na to nie pozwolił. Było mi przykro podwójnie, bo zrozumiałem, że przyjęcie podarunku w naszej sytuacji było czymś, co nosiło znamiona zdrady, ale przecież miałem tylko 12 lat, byłem głodny i spragniony, a jakikolwiek owoc nie tylko jadłem, ale w ogóle widziałem sześć tygodni temu. Niemiec nie reagował, schował rękę z pomidorem za siebie i odwrócił głowę. Doszliśmy do kościoła św. Wojciecha na ul. Wolskiej. Przez wąską bramkę z prawej strony weszliśmy na dziedziniec, Niemcy filmowali nas. Tuż za Niemcem z kamerą odprowadzali mężczyzn pod zachodni mur kościoła od strony ul. Sokołowskiej, resztę osób wpędzali do kościoła. Kościół był przepełniony, same kobiety i dzieci, na zewnątrz było słychać strzały, to rozstrzeliwano naszych mężczyzn. Była rozpacz i straszliwe zmęczenie, ale nie było histerii, nawet małe dzieci nie płakały. Zostawiłem matkę pod filarem i poszedłem szukać znajomych. Pod chórem pełno ludzkich odchodów, sikałem przy chrzcielnicy i uświadomiłem sobie, że to była moja pierwsza parafia, że tu byłem chrzczony. Trudno, od rana nie mogłem tego zrobić bez ryzyka pobicia, postrzału lub śmierci. Znalazłem ciotkę i jeszcze jedną panią z dwoma dziewczynkami w moim wieku, wszystkie z Powiśla. Ciotka była w zimowym palcie, wykończona fizycznie i psychicznie, kurczowo ściskała w dłoni klucze od mieszkania na Solcu, które pewnie się dopalało. Przypomniał mi się gniew i biadolenie matki, gdy na początku sierpnia zalałem niedawno malowaną ścianę, otwierając nieumiejętnie zdobyczną butelkę porteru. Za dwa dni nie było plamy, zniknęła razem ze ścianą. Teraz matka była inna, ale ciotka była do końca we własnym mieszkaniu, pewnie nawet je sprzątała. Może po godzinie wyprowadzali nas z kościoła. Skręciliśmy w ul. Bema, po prawej nierealna drewniana chałupa z omszałą strzechą miała nawet szyby w oknach. Nieco klucząc, zbliżyliśmy się do Dworca Zachodniego, kilka osób prysnęło w ogródki i zauważyłem rozbite małe domki. Na peronach były podstawione elektryczne pociągi, do których wsiedliśmy i ruszyliśmy na zachód.
Mijaliśmy Włochy i Ursus, widzieliśmy ślady walk, postrzelone i spalone małe domki, nie widać było ludzi. Staliśmy w Piastowie, ale drzwi nie zostały otwarte. Na peronie stali uzbrojeni Niemcy. Panie z RGO podały nam przez okna czarny chleb i pomidory, informowały, że jedziemy do obozu w Pruszkowie, skąd po selekcji dalej do innych obozów i na roboty. Podobno była w Pruszkowie misja Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, która miała nas chronić przed bestialstwem. Niedaleko bramy obozu pociąg zatrzymał się i wysiedliśmy na tory. Weszliśmy na ogrodzony teren z wieżami strażniczymi, przez długi wąski plac szliśmy do hali z numerem 5. Znów goła betonowa podłoga, bród, plamy z oliwy, fundamenty po zerwanych maszynach. Odpocząłem niedługo, nie pozwalały zjedzone pomidory. Po drodze po lewej stronie niedaleko bramy obozu widziałem ustępy i wodociąg, wyszedłem z hali i skierowałem się w tamtą stronę. Kończył się ten bardzo długi dzień, zaszło słońce i usłyszałem, że przyszedł transport mężczyzn. Pobiegłem do bramy i po chwili powtórnie odnalazłem żywego ojca. Noc spędziliśmy razem, było więcej mężczyzn, byli i ranni powstańcy z Powiśla w charakterystycznych drelichach z Elektrowni. Spałem jak zabity, ale obudziłem się wcześnie i musiałem wyjść, znów te pomidory. Przed halą leżała zastrzelona kobieta z pieskiem, dalej trup chłopca w takich spodniach jak moje. Poznałem go, szedł z nami wczoraj, był ranny w nogę, miał może 16 lat. Wróciłem wystraszony do hali, ojciec i matka jeszcze spali. Miałem prawie całą teczkę gazet powstańczych, większość sierpniowych numerów „Biuletynu Informacyjnego”, sporo egzemplarzy „Robotnika”, trochę innych tytułów. Zbierałem je celowo, zapewniając sobie zawsze zwrot przynajmniej jednego egzemplarza po „wyczytaniu”. Nosiłem je zawsze ze sobą licząc, że ocaleją ze mną. Teraz poczułem, że musiałem się ich pozbyć, że były niebezpieczne nie tylko dla mnie. Gdy na zewnątrz hali zaczynał się ruch, wyszedłem ponownie i z żalem utopiłem gazety w latrynie. Przy okazji jakiś szwab, przeprowadzający dezynfekcję, oblał mnie karbolem.
Mieli nas wywozić, kazali się zgłaszać rannym i chorym do lekarza. Ojciec poszedł ze swoją przepukliną i dostał kopniaka, im zależało na rannych, żeby wyłuskać powstańców. Koło dziewiątej rozpoczęła się selekcja i ładowanie nas do krytych wagonów towarowych. Ja z matką znalazłem się w jednej grupie, ciotka z jakimś pożyczonym dzieckiem w drugiej, a ojciec w trzeciej. Jak się później okazało, ciotkę puścili wolno po wywiezieniu w rejon Opoczona, ojciec trafił do Dachau i tam zginął. W wagonie było bardzo ciasno i duszno, nie było miejsca, aby usiąść, drzwi wagonu zamknięte. Staliśmy dość długo na bocznicy i wreszcie ruszyliśmy na zachód, przez małe zakratowane okienko wpadło trochę powietrza. Pociąg pojechał wolno i często przystawał. Okazało się, że razem z nami w wagonie było kilku mężczyzn, nawet niestarych. Oni organizowali obserwację i informowali, że co drugi czy trzeci wagon miał budkę, w której jechał uzbrojony Niemiec. Podobno w okolicach Łowicza minęliśmy granicę Generalnego Gubernatorstwa. Na kolejnym postoju, gdy ludzie mdleli z głodu, zaduchu i gorąca, Niemcy otworzyli drzwi wagonów i transport zaraz ruszał. Nareszcie świeże powietrze, widać było niebo, słońce, pola i w oddali las. Było już późne popołudnie. Mijaliśmy grupę chłopców pasących bydło, biegli w naszą stronę i starali się rzucić owoce w otwarte drzwi. Na kolejnym postoju zeskoczyła z naszego wagonu kobieta i próbowała załatwić się na torowisku. Ledwo przysiadła, jak padł strzał, zakurzyło się z pół metra od niej i już była z powrotem. Nie wiadomo, czy był to strzał ostrzegawczy, czy Niemiec nie trafił. Fakt, że pocisk padł bardzo blisko, a potrzebę delikwentka załatwiła do zdjętego z nogi pantofla. Po tym incydencie, Niemcy znów zamknęli drzwi, dzień się skończył, w wagonie panował mrok. Zrobiło się chłodniej, ale zaczęły niesamowicie dokuczać nam jakieś insekty. Własnych dotąd nie miałem, mimo braku wody, mydła i zmiany bielizny. Nie pamiętam, co to było, pchły, wszy czy pluskwy, ale musiały znajdować się chyba w wagonie, bo wszyscy się drapali. Jechaliśmy w transporcie kilkanaście godzin, byliśmy bardzo wyczerpani; myśleliśmy, że odjechaliśmy od Warszawy kilkaset kilometrów. Na kolejnym postoju bieganina i nawoływania Niemców, po czym ruszyliśmy z powrotem. Podobno gdzieś przed nami był nalot. Pociąg jechał szybko. Po kilku godzinach stanęliśmy i wysiedliśmy. Niemcy znowu nas sformowali w kolumnę, było pusto, ciemno i cicho. Szliśmy po „kocich łbach”, wzdłuż drogi wysokie drzewa, dalej małe, ciemne i ciche domki w ogródkach. Po lewej stronie znajdował się cmentarz, dalej dość duży plac, przy nim piętrowe domy i odchodzące w bok uliczki.
Doszliśmy do jakiegoś kartofliska, tu mieliśmy spać. Eskorta miała karabiny, furażerki i nieznane mi mundury. Nie był to Wehrmacht, SS, ani Żandarmeria, podobno Schupo [Schutzpolizei – państwowa policja ochronna nazistowskich Niemiec – przyp. red.]. Matka zapytała stojącego najbliżej Niemca, czy byliśmy w Polsce, czy w Niemczech. Odpowiedział, że w Sochaczewie. Nie wierzyliśmy, cały dzień i pół nocy jazdy i byliśmy tak blisko Warszawy. Matka miała w okolicy rodzinę i znała Sochaczew sprzed wojny, więc tym bardziej nie wierzyła Niemcowi. Ale zaczęły się ukradkiem zbliżać do nas miejscowe kobiety, które potwierdziły tę informację. Przyniosły chleb, kawę i słowa otuchy. Matka zapytała o swego dalekiego krewnego znając tylko jego nazwisko i to, że był stary, głuchy i prowadził przed wojną zakład kamieniarski. Jedna z miejscowych kobiet stwierdziła, że wiedziała, o kogo chodzi i ofiarowała się nas tam zaprowadzić. Uciekliśmy z kartofliska, zabierając ze sobą znajomą z Powiśla z dwoma córeczkami. Obudzony w nocy rzekomy krewny okazał się zupełnie obcym człowiekiem, noszącym tylko to samo nazwisko Gajewski. Dowiedziawszy się, kim jesteśmy, zatrzymał nas u siebie. Znał tego matki krewnego, twierdził, że jednego z jego synów poszukiwało gestapo, że idąc tropem nazwiska byli i u niego. Gospodarze częstowali nas „czym chata bogata” i układali do własnych łóżek, dali czystą pościel. Rano stwierdziliśmy, że zostawiliśmy gościnnym gospodarzom wszy. Przepraszaliśmy, chcieliśmy zapłacić za wszystko, ale gospodarze nie chcieli słyszeć. Niemcy zgromadzili nasz transport na rynku i szukali tych, co w nocy uciekli. Mieliśmy być rozwiezieni do pracy w okolicznych gospodarstwach polskich i niemieckich. O pozostaniu w Sochaczewie bez zameldowania i kartek żywnościowych nie było mowy, to jednak nie Warszawa, a od wybuchu Powstania Niemcy wzmogli represje.
Trafiliśmy na wieś Suchą do Polaków. Ziemi sporo, inwentarza też, ale do pracy były tylko trzy kobiety i stary już gospodarz. Dostaliśmy kwaterę w „komorze”, trochę słomy na podłogę i ze dwa stare podarte koce. Razem z jakąś babcią „na alimencie” mieliśmy tu spać w sześć osób. Po skromnym obiedzie szliśmy od razu w pole zbierać wyredlone przez gospodarza kartofle. Wszystkim rządziła znacznie młodsza od męża gospodyni, straszna przy tym jędza dla swoich i obcych. Nam wypominała, ile to straciła na owocach i warzywach przez to, że „nam się zachciało Powstania”. Ja, jako jedyny z darmowych parobków „mężczyzna”, rąbałem drzewo na opał. Po kilku dniach przyjechała z Warszawy rodzina gospodarzy. Był z nimi młody, fajny chłopak, który zastawszy mnie przy rąbaniu drzewa, wyręczył mnie w tej robocie i wypytywał o Powstanie i stosunki z gospodarzami. Zjawiła się gospodyni i mówiła coś „odpowiedniego”. Otrzymała taki opeer, że miałem ochotę bić brawo. Chłopak zapytał, odkąd ciocia volksdeutschka i dziwił się, że jej jeszcze nasi „nie ogolili”.
Nastąpiły korzystne zmiany, dostaliśmy lepsze jedzenie i dodatkowe koce. Chodziliśmy dalej w pole, ale chłopak odpowiednio organizował i rozkładał robotę. Na północy było lotnisko, na zachód baza remontowa czołgów, chodziłem z warszawiakiem podglądać startujące i lądujące samoloty, i czołgi po remoncie, liczyliśmy je.
W końcu września, gdy płonęły wsie Kampinosu, przechodziłem z matką zieloną granicę do rodziny w Iłowie, znajdującym się na ziemiach wcielonych do Rzeszy. Zebrało się tu kilka kobiet z Powstania, znów byłem sam między nimi. Kilkakrotnie pokonałem ponad 20-kilometrową trasę do Sochaczewa bocznymi drogami i ścieżkami przez pola i laski ze szmuglem. Chodziliśmy we dwójkę z Celinką, moją dziewiętnastoletnią wujenką od marca 1944, a od sierpnia już wdową.
Po wyzwoleniu, gdzieś na przełomie lutego i marca 1945 roku wróciliśmy do Warszawy odfrontowym pociągiem radzieckim. Szliśmy do Szczęśliwic na przełaj do bloków na Kole. Nocowaliśmy w na wpół spalonym mieszkaniu, w nocy był nalot niemiecki. Rano szliśmy przez Cmentarz Ewangelicki, Żytnią i Kercelak na ul. Kaczą. Stamtąd Wronią do Grzybowskiej. Szukaliśmy śladów obecności naszych bliskich, znaków ich życia i możliwości pozostania w Warszawie. Jak dotąd tylko na Wroniej, gdzie mieszkał kolega, był znak, że ktoś przeżył, że byli na Grzybowskiej 11. Nasz dom, Grzybowska 56, poharatany straszliwie i spalony. W pierwszym podwórzu trup sąsiadki z przeciwka, mimo rozkładu zwłok poznałem siwe włosy i brązowy sweter, przy nodze laska. Nieraz nią nam wygrażała, gdy zbytnio hałasowaliśmy z chłopakami pod jej oknami. Musieli ją zastrzelić Ukraińcy, gdy wpadli tu w sierpniu. W naszym mieszkaniu na parterze gruz sięgał do wysokości pieca, nad nami niebo, po pożarze spadły tu cztery stropy i dach. Na piecu stała prawie cała, tylko bez szkła, metalowa lampa naftowa, która była w użyciu, gdy jeszcze mieszkaliśmy na ul. Balickiej bez elektryczności. W piecu ojciec schował buty, chyba ocalały, ale nie sposób się było do nich dostać. Pisaliśmy kawałkiem cegły na murze, że żyjemy i gdzie nas szukać. Szliśmy po numer 11, coraz większe zniszczenia, przy ul. Ciepłej ani przejść, ani ominąć, ślady barykad i morze gruzów, wysoki żelbetowy budynek po prawej, nieparzystej stronie ulicy spłynął stropami przez jezdnię aż na przeciwną stronę. Betonowe płyty utworzyły tarasy, które trudno było sforsować. W gruzach tkwiły wraki niemieckich czołgów i innych pojazdów. To robota naszych z połowy sierpnia, a był w tym udział i moich kolegów – rówieśników. Pod numerem 11 „mieszkał” kolega z matką, ciotką i młodszym rodzeństwem. Mieszkanie było w drugim podwórku na trzecim piętrze, ale klatka schodowa była bez schodów. Długo szukaliśmy wejścia, wreszcie inną klatką i przez wypalone mieszkania trafiliśmy do Bohdana. W nocy musiałem wyjść i z korytarza zamiast w lewo, skręciłem w prawo, nie mogłem namacać klamki, stopą wyczułem próg. Myślałem, że drzwi do łazienki były otwarte i w ostatniej chwili widziałem świecące gwiazdy na niebie. Pode mną trzy piętra, a z oficyny została tylko futryna, czego w dzień nie zauważyłem. Nie znajdując wieści o życiu lub śmierci ojca i brata, zostawiliśmy wiadomość o sobie i wróciliśmy z matką na wieś. Z najbliższej rodziny zginęło lub zaginęło ośmiu mężczyzn, nie wiedzieliśmy ilu przeżyło i wróci – przecież wojna jeszcze trwała.