Langner-Matuszczyk Hanna – Ocalić od niepamięci
Hanna Langner-Matuszczyk, urodzona w Warszawie w roku 1940, podczas niemieckiej okupacji mieszkała wraz z rodzicami, Antonim i Małgorzatą z d. Melcher, początkowo na Ulrychowie przy ul. Zaolziańskiej, a od połowy roku 1941 na Mokotowie przy ul. Asfaltowej. Jej ojciec, który jako żołnierz Armii Krajowej brał udział w Powstaniu Warszawskim, przez ponad miesiąc walcząc w batalionie liniowym „Czata 49” zgrupowania „Radosław”, zmarł 7 września od odniesionych ran w szpitalu powstańczym przy ul. Mokotowskiej. Dziewczynka z matką zostały wypędzone do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie do przymusowej pracy w lazarecie dla żołnierzy rosyjskich wcielonych do niemieckiej armii. Po wojnie osiedliły się we Wrocławiu. Tam Pani Hanna w roku 1957 zdała maturę, a w roku 1963 – po ukończeniu studiów matematycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu – podjęła pracę na stanowisku asystenta w Zespołowej Katedrze Matematyki Politechniki Wrocławskiej, z którą później – po uzyskaniu w roku 1971 stopnia doktora nauk matematycznych na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego – związała się aż do emerytury już jako adiunkt Instytutu Matematyki Politechniki Wrocławskiej. Swoje wspomnienia, przekazane Muzeum Dulag 121 w roku 2017, napisała w odpowiedzi na apel członków Zarządu Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944. [1] Tekst ten stanowi świadectwo powstańczych i popowstańczych doświadczeń rodziny pani Hanny, wojennych losów znanych jej osób, w szczególności tych ze świata nauki, a także – powojennej traumy, objawiającej się w dręczących, powracających z przeszłości, obrazach.
Jestem emerytowaną adiunkt Instytutu Matematyki Politechniki Wrocławskiej. Moim promotorem był Profesor Władysław Ślebodziński (6.02.1884-3.01.1972), wybitny polski matematyk, twórca pojęcia pochodnej Liego, który 13 listopada 1942 r. został aresztowany w Rabie Wyżnej, we dworze państwa Głowińskich, przez funkcjonariuszy zakopiańskiej placówki Gestapo za wielkie wykroczenie przeciwko zarządzeniom niemieckich władz okupacyjnych, jakim na ziemiach polskich zagarniętych przez III Rzeszą Niemiecką było uczenie polskich dzieci i polskiej młodzieży m.in. matematyki i fizyki w tajnie zorganizowanych gimnazjach, liceach i uczelniach. Gdy w Warszawie 1 sierpnia 1944 r. wybuchło powstanie przeciwko znienawidzonemu niemieckiemu okupantowi, Profesor Władysław Ślebodziński był nadal Numerem 79053 w niemieckim obozie koncentracyjnym i zagłady w Auschwitz i miał wtedy już ponad sześćdziesiąt lat.
Ja zaś w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego miałam zaledwie cztery lata, cztery miesiące i siedem dni i razem z rodzicami mieszkałam w Warszawie przy ul. Asfaltowej 14.
Moi rodzice pobrali się 28 maja 1939 r. w Kościele św. Marii Magdaleny w Cieszynie. Ojciec mój – Antoni Władysław Langner, urodzony 20 grudnia 1917 r. był katolikiem, ochrzczonym w Kościele Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej w Ostrzeszowie, natomiast Mama – Małgorzata Anna Melcher, urodzona 11 lipca 1923 r. była luteranką, ochrzczoną w Kościele Jezusowym w Cieszynie; przed ślubem dokonała konwersji na katolicyzm. Ojciec pracował wówczas w Cieszynie jako urzędnik biurowy w firmie ciesielskiej swojego ojca Władysława Langnera, oddelegowanego z Warszawy na Śląsk Cieszyński z zadaniem rozbudowy Centralnego Okręgu Przemysłowego w tamtym regionie Polski. Mama zaś była uczennicą Żeńskiego Gimnazjum Kupieckiego w Cieszynie, a ponieważ w dniu ślubu nie miała ukończonych lat szesnastu, na swoje zamążpójście musiała uzyskać specjalne urzędowe zezwolenie. Do końca sierpnia 1939 r. rodzice moi mieszkali w Cieszynie przy Alei Łyska 3 wraz z resztą rodziny mojej Babci Anny Melcherowej z domu Cieślar, nieszczęśliwie owdowiałej w dniu 11 czerwca 1932 r.
31 sierpnia 1939 r. wyjechali z Cieszyna, chcąc przed końcem wakacji dotrzeć do Warszawy, gdzie mieli zamieszkać przy ul. Zaolziańskiej 33, w domu rodziców mojego Ojca – Wiktorii i Władysława Langnerów. Wybuch wojny pokrzyżował im te plany, bowiem pociąg, którym jechali został zatrzymany w Częstochowie i przez blisko cztery tygodnie, aż do dnia kapitulacji stolicy Polski, rodzice koczowali na tamtejszym dworcu, zanim znów zaczęły kursować pociągi do Warszawy.
Urodziłam się w domu Dziadków Langnerów. Przyjście na świat dziewczynki wywołało na Ulrychowie wielką konsternację, ponieważ niemal wszyscy spodziewali się narodzin chłopca, dla którego już nawet wybrano dwa piękne imiona: Wojciech Jerzy. W dodatku pojawiłam się na świecie w samo święto Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie, które w roku 1940 było ponadto Lanym Poniedziałkiem oraz Śmigusem–Dyngusem, czyli drugim dniem Świąt Wielkanocnych.
Kilkadziesiąt minut po moim urodzeniu Mama moja wprowadziła swoją Teściową w jeszcze większe osłupienie, orzekając, iż będę nosić imię Hanna na pamiątkę tytułowej bohaterki ostatniej powieści Jej ulubionego pisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, który we wrześniu 1939 r. w stopniu kaprala podchorążego poległ w granicznym miasteczku Kuty.
Na takie dictum moja Babcia Wiktoria dość szybko oświadczyła, iż w takim przypadku, mimo wcześniejszych obietnic, ona jednak nie może zostać matką chrzestną swojego pierwszego wnuczęcia (co w przypadku przyjścia na świat Wojciecha Jerzego już dawno było ustalone), ponieważ imię Hanna jest imieniem pogańskim, bowiem jeszcze nie ma świętej Hanny. Na szczęście, również w dniu moich urodzin Ojciec mój zachował tak wówczas niezbędną przytomność umysłu i rzekł (cytuję): Mamo kochana, to prawda, że jeszcze nie ma świętej Hanny, ale kiedyś będzie! I po tych słowach, chcąc nie chcąc, Babcia Wiktoria wycofała swój sprzeciw, dodając jednakże warunek, że w takim przypadku drugie imię Jej pierwszej wnuczki musi być najświętsze.[2]
Dzięki wyżej opisanej wymianie zdań spór rodzinny, spowodowany moim niespodziewanym pojawieniem się na świecie, został zażegnany i w najbliższą niedzielę, 31 marca 1940 roku, w Kościele św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny na Kole (przy ul. Deotymy) ówczesny ks. Proboszcz Jan Sitnik już mnie ochrzcił dwojgiem imion: Hanna Maria. Moim ojcem chrzestnym był stryjeczny brat mojego Ojca, również Antoni Langner, późniejszy więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego KL Flossenbürg Nr 19745.
Nawiasem mówiąc, po sprowadzeniu do Warszawy w listopadzie 1978 r. prochów Tadeusza Dołęgi-Mostowicza i ich pochowaniu w katakumbach na Starych Powązkach, również i ja, gdy tylko jest to możliwe, zapalam tam światło pamięci.
Latem 1941 r. rodzice moi przeprowadzili się na Mokotów. Zamieszkaliśmy przy ul. Asfaltowej 14 m. 12. Mama – poza prowadzeniem gospodarstwa domowego – zaczęła uczęszczać na tajne komplety, na których rok później zdała egzamin maturalny. Ojciec zaś, będąc już właścicielem dwóch samochodów ciężarowych marki Chevrolet, założył firmę transportową „A. Langner Transportunternehmen – Warschau, Asfaltowa Str. 14”, która na oficjalnych papierach pracowała na rzecz Feldbauleitung der Luftwaffe 29-II-B Luftgau Moskau in Posen.
To sprawiło, że gdy mojego Ojca pod koniec 1941 r. poznał Zygmunt Jędrzejewski „Jędras”, żołnierz wydzielonej organizacji dywersyjnej Związku Walki Zbrojnej o kryptonimie „Wachlarz” (utworzonej latem 1941 r. po agresji III Rzeszy Niemieckiej na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich), to w firmie Ojca dostrzegł możliwości swobodnego przerzutu ludzi i broni na tereny położone za wschodnią, przedwojenną granicą Polski, które były objęte działalnością „Wachlarza”. O odkryciu firmy Ojca „Jędras” powiadomił swojego przełożonego Remigiusza Grocholskiego „Doktora”, który wyraził zgodę na wciągnięcie Ojca do konspiracji. I wczesną wiosną 1942 r. Ojciec został zaprzysiężony jako nowy członek „Wachlarza”. Od tego momentu „Pan L.” wspólnie z „Jędrasem” odbył wiele wypraw na wschód, przewożąc ludzi (na ogół z fałszywymi dokumentami) oraz broń, mapy, materiały wybuchowe i amunicję przesyłaną terenowym komórkom III Odcinka „Wachlarza” (Brześć-Homel) przez warszawską centralę ZWZ-AK.
Dalsze informacje o działalności konspiracyjnej Ojca w „Wachlarzu”, a później w batalionie kuriersko-przerzutowym CZT, przekształconym w ostatnich dniach lipca 1944 r. w kadrowy batalion liniowy „Czata 49” oraz informacje o Jego szlaku bojowym w Powstaniu Warszawskim znaleźć można w rozkazie gen. Stefana Roweckiego „Grota” o odznaczeniach nadanych za akcję pińską, opublikowanym w Biuletynie Informacyjnym Nr 7 (162) z dnia 18 lutego 1943 roku i ponadto w czterech książkach autorstwa Cezarego Chlebowskiego: „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”, „Wachlarz”, „Odłamki granatu” i „Zagłada IV Odcinka” oraz we wspomnieniach Alfreda Paczkowskiego „Ankieta cichociemnego” (których pierwsze wydanie nosiło tytuł „Lekarz nie przyjmuje”), Zygmunta Jędrzejewskiego „Od września do września”, Romualda Śreniawy-Szypiowskiego „Barykady Powstania Warszawskiego 1944” i opracowaniu Bartosza Nowożyckiego „Batalion Armii Krajowej „Czata 49” w Powstaniu Warszawskim”. Dodaję, że na podstawie zawartych tam informacji Pan Tomasz Zatwarnicki „Whatfor” opracował powstańczy biogram mojego Ojca, który wraz z reprodukcjami zachowanych zdjęć i dokumentów, został zamieszczony na stronie internetowej Muzeum Powstania Warszawskiego, pod adresem:https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/antoni-langner,26518.html. [3]
Ostatni raz widziałam Ojca we wtorek, 1 sierpnia 1944 r. Żegnając się ze mną, powiedział, że wróci najpóźniej w niedzielę. Pierwszy i jedyny raz Ojciec mój nie dotrzymał danej mi obietnicy. Jeszcze przez wiele długich dni czekałam na Jego powrót. Gdy wraz z Mamą, na rozkaz Niemców musiałyśmy opuścić mieszkanie na Mokotowie, to w maleńkiej fibrowej walizeczce, którą była w stanie unieść czteroipółletnia drobniuteńka dziewczynka, musiały się zmieścić moje wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i moje wszystkie skarby. Ale wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że do mieszkania na Mokotowie już nigdy nie wrócę i, co znacznie ważniejsze, jeszcze nie wiedziałam, że 7 września 1944 r. zostałam półsierotą.
I dlatego, mimo iż od tego dnia upłynęły już ponad 73. lata, na tzw. „wszelki wypadek”, staram się mieć zawsze przy sobie moje przysłowiowe „trzy pokoje z kuchnią”, a mała deserowa łyżeczka, ta niewielka pamiątka z warszawskiego mieszkania, wtedy niezwykle przydatna, wiele lat później stała się nawet moim talizmanem. Gdy bowiem w trakcie egzaminu z ekonomii politycznej podczas studiów na Wydziale Matematyczno-Fizycznym w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, nagle sobie uświadomiłam, że nie mam jej przy sobie, to od tego momentu, w pewnej chwili nawet zaczęła mi grozić ocena niedostateczna z tego przedmiotu, ponieważ mojemu egzaminatorowi nie byłam w stanie wyjaśnić, w zadowalający go sposób, jaka jest istotna różnica między mieszadełkiem w aptece według teorii ekonomii politycznej kapitalizmu i takim samym mieszadełkiem w aptece, ale już według teorii ekonomii politycznej socjalizmu. Nawiasem mówiąc, choć między tymi aptecznymi mieszadełkami nadal nie widzę żadnej istotnej różnicy, jednak od tamtego dnia ta mała łyżeczka już mi stale towarzyszy przy załatwianiu wszystkich ważniejszych spraw.
A teraz krótki opis dalszych dziejów kilku innych skarbów czteroipółletniej dziewczynki, wypędzonej przez Niemców w 1944 r. z jej rodzinnego miasta.
Gdy ileś lat temu, podczas kolejnej przeprowadzki, już chciałam wyrzucić moją dziecięcą, fibrową walizeczkę, to przeciwko temu stanowczo zaprotestowała moja Córka (też Hanna). Obecnie właścicielem tej malutkiej walizeczki jest już mój najmłodszy wnuk – Maksymilian, który przyszedł na świat w 2006 r. Natomiast „”Siedmiomilowe buty” [zbiór wierszy Zofii Bronikowskiej wydanych w Krakowie w 1944 r. (niestety, już bez pięknej okładki)] są własnością Mai – mojej pięcioletniej, pierwszej Prawnuczki po najstarszym Wnuku Jakubie.
Z wielką zaś przykrością – już siedemdziesiąt lat temu – musiałam się pozbyć mojego ukochanego malutkiego misia, z oklapniętym jednym uszkiem, który też wraz ze mną opuścił Warszawę, ponieważ Mama się złościła, że wszędzie pełno wysypujących się z niego trocin. Na szczęście, podobne misie od kilkunastu lat są eksponowane w Sali Małego Powstańca w Muzeum Powstania Warszawskiego. Mój najmłodszy Wnuk obejrzał je tam w piątek, 14 lipca 2017 r. A cztery dni później, 18 lipca, w Muzeum Powstania Warszawskiego spotkało nas ogromne wyróżnienie. Bowiem dzięki wielkiej życzliwości Pani Hanny Zaremby mogliśmy w muzealnej kaplicy obejrzeć oryginał mojego malutkiego świętego obrazka Matka Boska AK sierpień 1944, który wraz ze mną przeszedł nie tylko przez obóz w Pruszkowie, i który – podobnie jak małą, deserową łyżeczkę – też staram się mieć zawsze przy sobie. Obraz Matka Boska AK 1944, autorstwa Ireny Pokrzywnickiej, równie szczęśliwie dotrwał do naszych czasów, a podczas koniecznej konserwacji jedynie został nieco podkoloryzowany.
Z pobytu w obozie Durchgangslager 121 w Pruszkowie zapamiętałam głównie to, że często byłam głodna oraz że bardzo musiałam strzec mojej malutkiej walizeczki i zawsze miałam być jak najbliżej Mamy; najczęściej schowana między Mamy nogami. I właśnie to spowodowało, że któregoś dnia podczas dokonywanej tam kolejnej selekcji więźniów została zauważona wyłącznie moja Mama, wówczas młoda, zdrowa i sprawna; i dlatego razem z Mamą zostałam wywieziona na roboty do lazaretu dla „własowców”. Tak przynajmniej mówiła o nich moja Mama. Dziś wiem, że wówczas znaczna część warszawiaków nazywała własowcami niemal wszystkich obywateli Związku Radzieckiego, którzy współpracowali z Niemcami. Zatem mógł to być szpital polowy np. dla członków brygady RONA, która wspólnie z Niemcami pacyfikowała Powstanie Warszawskie. Tego już nie jestem w stanie ustalić. Natomiast doskonale pamiętam, że wraz z przesuwaniem się frontu za zachód również i ten lazaret kilkakrotnie się przemieszczał, ale żadnej nazwy nie zapamiętałam. Wtedy jeszcze nie umiałam ani pisać, ani czytać, a po wojnie chciałam jak najszybciej zapomnieć o wszystkich doznanych tam przykrościach.
Według opowieści Mamy, w lazarecie dla „własowców” ocalałyśmy tylko dlatego, że jego naczelnym lekarzem był Niemiec, któremu przypominałam jego małą córeczkę. Z ust Mamy wielokrotnie słyszałam, że gdy ów Niemiec już naprawdę zrozumiał, iż „Hitler kaput” i nas wypuścił, to na drogę powrotną do Polski dostałam od niego nawet tabliczkę czekolady… Jednak tego faktu nie zapamiętałam. Natomiast jeszcze teraz potrafi mi się przyśnić wydarzenie, którego z mojej pamięci, mimo upływu już ponad 73. lat, nic nie jest w stanie wymazać.
Któregoś dnia Mama poleciła mi jak najszybciej pobiec właśnie po tego lekarza. A gdy wraz z nim znalazłam się w sali, w której była Mama, zobaczyłam, że Mama leży na podłodze, a na Mamie – jakiś ozdrowieniec. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. I nagle widzę, jak ten lekarz wyciąga, chyba z kieszeni (?), jakąś broń… i strzela! O, Boże, przecież on zabije mi Mamę… I w tym momencie najprawdopodobniej straciłam przytomność, bo niczego więcej już nie pamiętam. Za to, jeszcze przez wiele lat po wojnie, Mama chodziła ze mną do różnych lekarzy, również i do psychiatrów, abym nocami przestała cały dom „stawiać na nogi”, budząc wszystkich domowników przeraźliwym krzykiem. Miało mi to minąć w okresie dojrzewania, nie minęło. Potem miało mi minąć po porodzie, nie minęło. I po klimakterium też mi nie minęło… Pewnie ta trauma już do końca będzie mi towarzyszyć.
Czasami budzi mnie również taki obrazek: czterech lub pięciu mężczyzn wiszących między dwiema latarniami… Lecz chyba nie jest to obrazek z Powstania Warszawskiego, ale jeszcze sprzed 1 sierpnia 1944 r. Natomiast zdarza się, że z późniejszych, już powstańczych dni, czasami jeszcze teraz „słyszę” ryczącą krowę – a tak Mama określała jakieś niemieckie pociski i bywa, że czasami „widzę” spadające bomby i płonące domy… Tego też nie potrafię zapomnieć… I nieustannie całym sercem Bogu dziękuję, że już trzecie pokolenie moich Zstępnych nie wie, co to wojna i co naprawdę może oznaczać słowo „głód”… I choć później też zdarzało się, że bywałam głodna, to nigdy tak, jak w owe dni.
W roku 1945, w naszej drodze powrotnej do Warszawy, Mama najpierw w Cieszynie szukała Babci Anny. Trochę więc czasu upłynęło zanim odnalazła Ją w Zebrzydowicach, we wsi odległej od Cieszyna o 16 kilometrów. Albowiem Babcia Anna dopiero tam, po wyrzuceniu przez Niemców wszystkich Polaków mieszkających nad Olzą przy Alei Łyska, znalazła dla siebie nie tylko kąt i pracę, a kilka lat później nawet swojego drugiego męża. I to przesądziło o tym, że po raz pierwszy moja Mama mnie opuściła. Zostałam w Zebrzydowicach pod opieką Babci Anny, a w dalszą podróż do Warszawy Mama już sama wyruszyła.
Z opowiadań Mamy zapamiętałam, że część drogi pokonała pieszo, potem jakąś furmanką i jakimś eszelonem, i dopiero w ostatnich dniach maja 1945 r. dotarła do Warszawy. Na Mokotowie zastała wszystko wypalone, same ruiny. Znikąd żadnej wiadomości o Ojcu. I już nie pamiętam, czy kiedykolwiek słyszałam od Mamy, kiedy dokładnie udało się Jej dotrzeć na Zaolziańską, gdy pieszo brnęła przez to warszawskie morze ruin. Zapewne w pierwszych dniach czerwca 1945 r.
Wtedy były to jeszcze peryferie Warszawy i być może dlatego Niemcy nie spalili domu Dziadków Langnerów. Dziadkowie też ocaleli. I mój Stryjek Stanisław, młodszy brat Ojca, który również był żołnierzem „Czaty 49”, też przeżył. Okazało się, że przepłynął Wisłę przed zajęciem Czerniakowa przez oddziały niemieckie, a z Pragi do lewobrzeżnej Warszawy wrócił w styczniu 1945 r. wraz z żołnierzami 1. Armii Wojska Polskiego.
I właśnie od Stryjka Staszka Dziadkowie dowiedzieli się o śmierci swojego starszego syna. A ponieważ 8 września 1944 r. Stryjek uczestniczył w pochówku mojego Ojca na podwórzu posesji Mokotowska 48, leżącej naprzeciwko Szpitala Powstańczego przy ul. Mokotowskiej 55, gdzie w wyniku odniesionych ran Ojciec mój zmarł w nocy z 7 na 8 września, więc gdy w kwietniu 1945 r. można już było przeprowadzić ekshumację, Stryjek bez trudu zlokalizował miejsce pierwotnego spoczynku mojego Ojca.
Po dokonaniu ekshumacji, 14 kwietnia 1945 r. Ojciec został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, w kwaterze A-25. W przeciwieństwie do wielu sąsiednich kwater, kwatera A-25 nie jest zbiorową kwaterą powstańczych grobów. W grobach indywidualnych spoczywają tam zarówno żołnierze Armii Krajowej, którzy polegli w Powstaniu Warszawskim, jak i cywilni mieszkańcy Warszawy, którzy w tym czasie zostali zamordowani przez Niemców. A zwiedzając Cmentarz Wojskowy na Powązkach warto również zwrócić uwagę na to, że spośród wielu powstańczych batalionów wyłącznie żołnierze „Czaty 49” nie mają wspólnej oddzielnej kwatery. Powstańców z „Czaty 49” upamiętnia tam jedynie kamienny obelisk otoczony kilkunastoma kamiennymi tablicami epitafijnymi.
Do dziś nie znam przyczyny nieutworzenia na Powązkach oddzielnej kwatery dla żołnierzy „Czaty 49”. Być może zaważyła na tym m.in. decyzja moich Dziadków Langnerów. Otóż, gdy do pierwszych dni kwietnia 1945 r. nie dotarła do Nich żadna o nas informacja, zgodnie uznali, że najprawdopodobniej nie przeżyłyśmy pacyfikacji Warszawy. I po naradzie ze Stryjkiem Staszkiem postanowili pochować Ojca w indywidualnej mogile, do której, już później, i nas zamierzali dochować. Dlatego przez wiele lat na pierwszej tablicy nagrobnej stojącej na mogile Ojca było tyle wolnego miejsca… Gdy zaś moja Mama w jednym z pierwszych dni czerwca 1945 r. stanęła w drzwiach domu Dziadków Langnerów, to Babcia Wiktoria zemdlała, myśląc, że zobaczyła tam jakiegoś ducha lub nieczystą zjawę. Splot tych wydarzeń stał się główną przyczyną, że Mama moja już nigdy więcej nie pojawiła się na Ulrychowie, a nowe miejsce na Ziemi znalazła dla nas we Wrocławiu.
W tym miejscu warto przypomnieć, że w 1964 r. ówczesne władze stolicy Cmentarzowi Wojskowemu na Powązkach nadały nazwę „Cmentarz Komunalny (d. Wojskowy) na Powązkach”, co spowodowało, że po upływie zaledwie trzech lat szczątki żołnierzy poległych w Powstaniu Warszawskim i pochowanych na tym cmentarzu w kwaterach indywidualnych były już traktowane tak samo, jak zwłoki każdej osoby grzebanej na dowolnym cmentarzu komunalnym. Na szczęście, w powązkowskiej kwaterze A-25 nie odważono się podjąć likwidacji powstańczych grobów bez uprzednich stosownych publicznych ogłoszeń.
Ale dopiero wiele lat później, na mocy decyzji Prezydenta miasta stołecznego Warszawy Profesora Lecha Kaczyńskiego, podjętej w trakcie przygotowywania uroczystych odchodów 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, cmentarzowi na Powązkach przywrócono jego pierwotną nazwę. Dzięki temu Wojewoda Mazowiecki (decyzją WPS IX – 0522/8/05 z dnia 6 lipca 2005 r.), jeszcze za życia Mamy, mogile Ojca nadał – a w rzeczywistości przywrócił – status grobu wojennego, co nam umożliwiło zamieszczenie na Jego drugiej tablicy nagrobnej wszystkich adekwatnych informacji.
Wracając zaś do opisu moich dalszych powojennych losów, należy dodać, że ponieważ mojej Mamie w roku 1946 nie udało się zapisać mnie do którejkolwiek z ówczesnych wrocławskich szkół powszechnych, moją szkolną edukację rozpoczęłam w Zebrzydowicach, w jedynej istniejącej tam publicznej szkole powszechnej. Tam bowiem nie widziano żadnych przeszkód w rozpoczęciu nauki w klasie pierwszej przed ukończeniem przez dziecko siódmego roku życia. Natomiast po zakończeniu pierwszego półrocza roku szkolnego 1946/1947 już bez przeszkód zostałam przyjęta do klasy pierwszej w Publicznej Szkole Powszechnej III stopnia Nr 11 we Wrocławiu, która mieściła się w jednej z poniemieckich kamienic przy ul. Generała Ignacego Prądzyńskiego. W szkole tej ukończyłam klasę pierwszą i drugą. Naukę w klasie trzeciej pobierałam w Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego Nr 16 we Wrocławiu. W następnym roku szkolnym uczęszczałam do kolejnej szkoły powszechnej – Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego Nr 47 we Wrocławiu, w której ukończyłam klasę czwartą. I dopiero począwszy od roku szkolnego 1950/1951 miałam w trzech kolejnych klasach: piątej, szóstej i siódmej te same szkolne koleżanki i tych samych szkolnych kolegów. Do dziś z Hanką Wojtusikówną utrzymuję niezwykle serdeczny kontakt; przy czym innych moich dawnych koleżanek z mojej czwartej wrocławskiej szkoły powszechnej już nie ma między nami. Była to Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego Nr 15 na wrocławskim Oporowie, gdzie zamieszkałyśmy przy Alei Piastów 31 wraz z drugim mężem mojej Mamy. W czerwcu 1952 r. otrzymałam „Nagrodę dla przodownika nauki” – za pilność – do dziś przechowuję zaświadczenie o przyznaniu mi takiej nagrody. A w klasie siódmej, nadal jako przodownik nauki, zostałam zaproszona przez wrocławski oddział Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na uroczystość powitania Nowego Roku 1953, która odbyła się 2 stycznia w najbardziej wówczas renomowanej wrocławskiej szkole powszechnej, przy ul. Parkowej 18.
I w tym miejscu, zgodnie z zaleceniami członków Zarządu Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944, zawartymi w apelu o spisywanie wspomnień z dzieciństwa, już powinnam przerwać w miarę syntetyczny opis moich powojennych losów. Mimo tego, muszę tu poruszyć jeszcze jedną, niezwykle dla mnie ważną sprawę. Otóż, gdy w klasie pierwszej, w wiejskiej szkole publicznej w Zebrzydowicach, już w trakcie pierwszego półrocza roku szkolnego 1946/1947 dość szybko nauczyłam się „składać litery” (a tam właśnie tak mówiono), to po przyjeździe do Wrocławia równie szybko na kilku miejskich słupach ogłoszeniowych przeczytałam tę samą, bardzo groźnie brzmiącą informację AK – ZAPLUTY KARZEŁ REAKCJI, obok której widniał rysunek jakiegoś potwora. Wówczas nowym dla mnie wyrazem był ostatni wyraz tej informacji; i on brzmiał najgroźniej. Mama moja starała się w miarę przystępnie podać mi jego definicję, ale końcowe polecenie Mamy też było groźne (cytuję): gdy w szkole będą cię pytać o dane ojca, podawaj jego imię, ewentualnie jego datę urodzenia oraz krótko informuj: zginął na wojnie; wszak wiele twoich koleżanek i kolegów, to sieroty lub półsieroty. I pamiętaj, nic więcej!
A w październiku 1952 r. na Cmentarzu Komunalnym w Cieszynie, na polecenie ówczesnych władz miasta, został zlikwidowany grób ojca Mamy – Daniela Melchera (21.10.189411.06.1932), przodownika Policji Województwa Śląskiego, ochotnika III Powstania Śląskiego, odznaczonego Śląską Wstęgą Waleczności i Zasługi klasy I, Medalem pamiątkowym za wojnę 1918-1921, Medalem dziesięciolecia odzyskanej niepodległości (1918-1928), Odznaką honorową za „Obronę Śląska Cieszyńskiego (1919) oraz Odznaką pamiątkową „Krzyż cnocie wojskowej”, a pośmiertnie – w dniu 16 marca 1937 roku – Medalem Niepodległości, na mocy decyzji ówczesnego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Profesora Ignacego Mościckiego. Dziadek Daniel zmarł w Szpitalu Miejskim w Cieszynie, w wyniku komplikacji po jakiejś akcji pościgowej, podczas której został postrzelony. Lekarze nie byli w stanie go uratować. W roku 2012 miał się ukazać pierwszy tom Słownika biograficznego funkcjonariuszy Policji Województwa Śląskiego 1922-1939, a w następnym roku – jego tom drugi, ze zdjęciem oraz notą biograficzną mojego Dziadka Daniela (autorstwa Pana Grzegorza Grześkowiaka, będącego członkiem Zarządu Ogólnopolskiego Stowarzyszenia „Rodzina Policyjna 1939 r.” z siedzibą w Katowicach). Do dziś nie znam powodów wstrzymania publikacji tego, również bardzo ważnego pomnika pamięci. W czerwcu 2017 r. minęła kolejna, już 95. rocznica powrotu części Górnego Śląska do Polski oraz 95. rocznica utworzenia Policji Województwa Śląskiego. I nadal cisza. Przy czym już od 2012 r. światło pamięci o Dziadku Danielu mogę zapalać przy jednej z tablic epitafijnych umieszczonych przy Grobie Policjanta Polskiego w Katowicach, na której wyryto Jego imię, nazwisko oraz liczbę przeżytych przez Niego 37 lat.
Tak oto toczą się nie tylko nasze dzieje, ale i dzieje wielu naszych Przodków, przy których czasami potrafi znacznie zblednąć i ta nasza trauma, której doznaliśmy we wczesnym dzieciństwie… ale i tę traumę, bezsprzecznie, też należy ocalić od niepamięci.
Dziękuję Zarządowi Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 za podjęcie starań o jej godne upamiętnienie.
[1]Wspomnienia te po raz pierwszy zostały opublikowane w roku 2018 na portalu Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944, pod adresem:www.sdpw44.blogspot.com/2018/05/biuletynnr-39-czerwiec-2018.html[przyp.red.].
[2]Babcia Wiktoria, niestety, nie doczekała dnia beatyfikacji Sługi Bożej Hanny Chrzanowskiej. Uroczystość ta odbyła się bowiem 28 kwietnia 2018 r. w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach. A ponieważ Błogosławiona Hanna Chrzanowska – prekursorka polskiego pielęgniarstwa domowego i parafialnego – jest wzorem prawdziwej służby drugiemu człowiekowi, więc nie jest wykluczone, że w świetle obecnie panującej pandemii koronawirusa, jeszcze doczekam dnia jej kanonizacji [przyp. autorki].
[3]W poniedziałek, 28 sierpnia 2018 r. Pan Tomasz Zatwarnicki „Whatfor”, autor powstańczego biogramu mojego Ojca zamieszczonego w portalu Muzeum Powstania Warszawskiego, podczas przeglądania książki autorstwa Juliusza Kuleszy „W murach Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych (konspiracja i Powstanie Warszawskie)”, opublikowanej w Wydawnictwie ASKON w roku 2003, na jej stronicy 269. natrafił na wcześniej mu nieznaną informację o moim Ojcu i od razu powiadomił o niej nie tylko mnie, ale i osobę, która po nim przejęła opracowywanie powstańczych biogramów w portalu Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie poznałam ani imienia, ani nazwiska tej osoby, ale jestem jej bardzo wdzięczna, że bez zbędnej zwłoki uzupełniła powstańczy biogram mojego Ojca o tę informację. Tutaj jednak warto zacytować cały akapit tego fragmentu książki Juliusza Kuleszy, który w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych w latach 1942-1944 pracował jako rysownik, a w Powstaniu Warszawskim, jako bardzo młody żołnierz Armii Krajowej, uczestniczył w obronie jej gmachu. A w omawianym akapicie swojej książki Juliusz Kulesza podał następującą informację, którą odnalazł w Archiwum Romualda Śreniawy-Szypiowskiego (byłego żołnierza „Czaty 49”): „Na gmachu Wytwórni już w ciągu dnia umieszczono megafon, skierowany ku pozycjom powstańczym, co pewien czas nawołujący do złożenia broni, a ludność cywilną nakłaniający do przechodzenia na stronę niemiecką. Inne megafony – zainstalowane na samochodach – wygłaszały podobne teksty od strony Wisłostrady, kursując wzdłuż niej. Przed zmrokiem powstańcy z ul. Zakroczymskiej spostrzegli żołnierzy niemieckich, ustawiających flagę na dachu PWPW. Jednego z nich trafił sierż. „Douglas” (A. Langner) z baonu „Czata 49”.[koniec cytatu]. Jednak w opisie tej sytuacji należy jeszcze dopowiedzieć, że kilku żołnierzy niemieckich, po opanowaniu przez Niemców budynku PWPW, weszło na jego dach, aby zamocować tam flagę ze swastyką – jako znak rozpoznawczy dla niemieckich lotników [przyp. autorki].