Łukasik Leszek – Wspomnienia Dziecka Powstania
Leszek Łukasik, ur. w 1938 roku, wraz z rodzicami, Krystyną i Stanisławem, podczas powstańczych walk przebywali wpierw przy ul. Królewskiej, a następnie w piwnicach kamienic na Śródmieściu. Po kapitulacji dzielnicy zostali wygnani do obozu Dulag 121. Tam, dzięki temu, iż podczas selekcji udało im się przekupić Niemca złotą papierośnicą – cenną rodzinną pamiątką, Stanisław Łukasik uniknął wysłania na przymusowe roboty do III Rzeszy. Wraz z członkami dalszej rodziny – Jadwigą, Stefanem oraz Hanną Szymanowskimi, zostali wysłani do wsi Zelków w powiecie krakowskim.
Nazywam się Leszek Łukasik. Urodziłem się w Warszawie w 1938 roku.
Oto moje wspomnienia Dziecka Powstania.
Był rok 1944. Już od 6 lat mieszkałem na ulicy Królewskiej 29, w klatce na wprost od wejścia w II oficynie, ale tylko pierwszy rok mojego życia ubiegł mi w wolnej, przedwrześniowej Polsce. Rodzice prowadzili sklep kolonialny na froncie kamienicy, w której mieszkaliśmy. Pierwsze dni wojny przyniosły częściowe zniszczenie sklepu, na skutek uderzenia bomby lotniczej. Z niemałym trudem musieli ograniczyć działalność w zmniejszonej powierzchni; większość cennych towarów, szczególnie ekskluzywnych trunków zostało sprzedanych, gdyż nie było na nie miejsca. Za uzyskane pieniądze rodzice zakupili w 1940 roku domek letniskowy w Michalinie pod Warszawą, który niespodziewanie zaważył po zakończeniu wojny na dalszych losach rodziny.
Pomimo, że po kamienicy przy Królewskiej 29, jak również po wielu sąsiednich położonych przy tej ulicy już nie ma śladu, to mógłbym ustalić lokalizację naszego mieszkania, gdyż okna naszej kuchni i sypialni wychodziły na podwórze posesji Kredytowa 8. Z tych okien widziałem charakterystyczny posąg „pani z gołąbkiem” na podwórzu kamienicy przy Kredytowej. Nie wiem, czy „pani z gołąbkiem” jeszcze tam stoi!!
Po upadku Starówki walki przeniosły się w rejon ul. Królewskiej. Niemcy zajęli pozycje strzeleckie armat i moździerzy w Ogrodzie Saskim i wycelowali ogień na wprost w kierunku Królewskiej. Do tej pory tylko opowieści mieszkańców przybyłych z innych rejonów Warszawy świadczyły o ciężkich walkach z Niemcami. Teraz front przebiegał na linii naszej kamienicy – powstańcy zajęli pozycje na ulicy Kredytowej. Zadaniem ognia niemieckiego był zniszczenie wyższych pięter domów na Królewskiej, żeby uzyskać wyczyszczone pole ostrzału domów na Kredytowej.
Ojciec mój z wujem zgłosili się do lokalnej obrony przeciwlotniczej. W tej samej kamienicy zamieszkiwali bowiem wujostwo Szymanowscy – siostra matki Jadwiga z mężem Stefanem i czteroletnią córką Hanią. Z tego co pamiętam, jednym z zadań OPL było zrzucanie pocisków zapalających z dachów i gaszenie pożarów. Przy tych akcjach ojciec mój został ranny odłamkiem z granatnika w szczękę, pierś i ramię. Rany były na tyle ciężkie, że musiał być hospitalizowany przez kilka dni w szpitalu mieszczącym się w hotelu „Terminus” na ulicy Chmielnej. Po tym pobycie pozostała niewielka karteczka – wypis z „Terminusa”, który po wojnie został skradziony wraz z innymi dokumentami w kasetce pancernej podczas niegroźnego włamania. Zawierał on informację o rodzaju ran, okresie hospitalizacji i o pełnionej przez chorego funkcji – komendant OPL, Królewska 29. Wuj też otrzymał uderzenie odłamkiem, który ostatecznie utkwił mu w pośladku. O tkwiącym w nim pocisku wuj dowiedział się po 20 latach.
Wkrótce po powrocie ojca ze szpitala, z ręką na temblaku i obandażowaną głową, przenieśliśmy się całą rodziną do piwnic naszej kamienicy. Spędzaliśmy tam całe dnie, bez wychodzenia na górne piętra. Spowodowane to zostało niezwykle intensywnym ostrzałem od strony Ogrodu Saskiego. Z podwórza widoczne były poważne zniszczenia górnych partii budynku. Pewnego dnia, siedząc w piwnicy, usłyszałem wielki huk, po którym piwnicę opanowała ciemność. Po kilku chwilach strasznego przerażenia, ciemność zaczęła się przerzedzać. Ktoś pierwszy stwierdził przyczynę i głośno ją wykrzyczał. To kurz i sadza z przewodów kominowych trafionych pociskiem przedostała się w ogromnych ilościach przez kratki rewizyjne w piwnicy. Nie wiem czy to była bomba zrzucona z samolotu czy też pocisk artyleryjski, w każdym razie nasze mieszkanie i sąsiednie zostały zniszczone. Po wybuchach dzieci wyskakiwały na podwórze i zbierały odłamki. Nie wolno im było jednak w żadnym wypadku penetrować wyższych kondygnacji. Sytuacja stała się skrajnie niebezpieczna. Bombardowania nasilały się. Musieliśmy opuścić dom na Królewskiej. Rodzice zabrali najcenniejsze rzeczy, resztę wartościowych powtykali w „bezpieczne” schowki. Przeszliśmy Królewską przez plac Małachowskiego, przekroczyli ulicę Kredytową, kierując się w stronę Śródmieścia.
Śródmieście jeszcze walczyło, było wolne od Niemców. Kierując się opowieściami o bezpiecznym Śródmieściu na południe od Alej Jerozolimskich przeszliśmy Szpitalną do Alej. Część Alej Jerozolimskich, na u wylotu Szpitalnej (Brackiej) była zamknięta barykadą (barykadami?) chroniącymi przed ogniem niemieckim ze strony Woli i Powiśla. Przejście przez Aleje było intensywnie ostrzeliwane. Powstańcy decydowali na bieżąco, kiedy można było przekroczyć ulicę. Pech chciał, że akurat, kiedyśmy chcieliśmy ją przejść to ogień niemiecki na to nie pozwolił. Potem ktoś opowiadał, że Ci, którzy przeszli byli przez Niemców rozstrzelani.
Pamiętam, że nasze kolejne miejsca pobytu po opuszczeniu piwnicy własnego domu były pod adresami – Górskiego 5 i Kredytowa – róg Placu Dąbrowskiego (obecnie piwnica pod księgarnią). Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak i na jak długo trafiliśmy na Górskiego 5. Przypuszczam, że ojciec zabrał mnie na rekonesans w celu ustalenie nowej kryjówki po tym, od kiedy przebywanie na Królewskiej zagrażało życiu. Na Górskiego zostałem zraniony w oko odłamkiem z rozsypującej się witryny. Ojciec mój ciągnął mnie za rękę po sąsiadujących piwnicach i szukał punktu opatrunkowego. Sam niewiele widziałem, gdyż oko miałem zalane krwią. W końcu znaleźliśmy taki punkt, gdzie mi je opatrzono.
W kilka dni później przenieśliśmy się do naszej ostatecznej kryjówki na Placu Dąbrowskiego.
Doskonale za to pamiętam atmosferę podziemi na rogu Placu Dąbrowskiego. Do niedawna, w czasie okupacji mieściła się w nich dość elegancka restauracja (obecnie pomieszczenie pod księgarnią szkolną). Wzdłuż ścian i po środku ustawione były w czterech rzędach loże, okrążające każdy stolik z trzech stron. Wokół stolika było co najmniej 9 -12 miejsc. W miarę przybywania uciekinierów warunki stawały się trudne. W ciemności i zaduchu tłum uciekinierów wegetował, czekając na wyzwolenie ze strony aliantów. Przed oczami mam obraz księdza spowiadającego w loży rannego powstańca.
W tej piwnicy przeżyliśmy być może kilkanaście dni. W niej zastał nas koniec walk w tym rejonie. Do naszej piwnicy zawitał Niemiec i kazał nam się wynosić. Ustawionych w szeregi mieszkańców Niemcy wyprowadzili ulicą Marszałkowską w stronę Dworca Głównego. Na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, w miejscu, gdzie teraz stoi drogowskaz z odległościami do różnych miast Europy, leżał zabity młody gazeciarz, przykryty towarem, którym handlował.
Odcinek wzdłuż Alei Jerozolimskich od Dworca Głównego do Dworca Zachodniego przyszło nam pokonać pieszo. Korzystając z warzyw rosnących w ogródkach działkowych położonych przy torach, mama próbowała uwarzyć zupę na ogniu z ogrodowego chrustu. Niespodziewanie na pomocnika do ogniska zgłosił się niemiecki żandarm, z charakterystyczną blachą na szyi. Pomagał nam przy zbieraniu suchych gałęzi na ognisko.
Na Dworcu Zachodnim załadowano na do otwartych węglarek i dowieziono do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie – wtedy pełniących funkcję obozu przejściowego DULAG. Z pobytu w DULAGU nie pamiętam wiele, poza wielkim tłumami ludzi. Spaliśmy przez kilka dni na betonie, na jakichś szmatach. Na pewno nie spaliśmy w kanałach rewizyjnych. Moje pytanie „Mamo, a co to za robaczki?” i jej odpowiedź „To wszy Leszku” wryło mi się do pamięci.
Wysiedleńcy byli segregowani przez Niemców wg przydatności dla dalszej pracy dla „niezwyciężonej Rzeszy”. Ojciec został uznany za przydatnego. Ja z mamą zostaliśmy przeznaczeni do wywiezienia w głąb Polski. Ojca od wywózki do Niemiec uratowała połówka złotej papierośnicy. Dozorujący Niemiec przyjął „prezent” bez wahania. W rewanżu – skinienie ręki we właściwą stronę. Ta złota połówka była pamiątką po ojcu ojca – weterynarzu.
Identyczny los był udziałem siostry mamy, jej męża i ich córeczki. Wszyscy zostaliśmy wywiezieni do podkrakowskiej wsi Żelków koło Zabierzowa. Wieś była biedna i tym bardziej biedne było nasze życie. Byliśmy dokwaterowani przymusowo, zajęliśmy pokoik w niewielkiej chałupie – nie byliśmy więc pożądanymi lokatorami. Nasi gospodarze Krakusi zażyczyli sobie odpowiednią część maminych oszczędności. Po wojnie już nikt już o takich sprawach nie wspominał. Na nasze utrzymanie mama zarabiała we wsi handlem garnkami wśród okolicznych gospodyń. Ojciec przez dwa miesiące w ogóle nie opuszczał chałupy. Groziło to schwytaniem przez Niemców i wywózką. Tam w styczniu 1945 roku obserwowaliśmy paniczną ucieczkę Niemców przed obchodzącymi Kraków wojskami Koniewa. Wycofywanie Niemców po wzgórzach sprawiało wrażenie całkowitego zaskoczenia.
Z drogi powrotnej koleją do Warszawy pamiętam, że wyruszyliśmy ze stacji kolejowej w Zabierzowie, ale pociąg został zatrzymany w miejscowości Tunel. Prawdziwy tunel był zniszczony, tory zerwane i 10 kolejnych kilometrów byliśmy zmuszeni przejść piechotą.
Dalsza podróż przebiegała bez przeszkód. Dzieci zostały zabrane do przez radzieckich żołnierzy do ciepłego wagonu. Od nich usłyszałem pierwsze słowo rosyjskie – „krot” oznaczające kreta. „Krot, krot” wołał żołnierz pokazując mi przy tym kopki, które na poboczu kolejowym usypywał kret.
Po przybyciu do Warszawy pierwsze kroki skierowaliśmy na ul. Królewską. Część pomieszczeń, kuchnia, służbówka, łazienka istniała, z tym, że w miejscu czwartej ściany tych pomieszczeń była przepaść spowodowana wybuchem bomby. O pozostawione przedmioty wartościowe ktoś się już zatroszczył.
Rodzice rozważali możliwość pozostania w mieszkaniu, jednakże po jednej nocy spędzonej w ruinach mieszkania ostatecznie zdecydowali, że miejsce to nie nadaje się do zamieszkania. Matka uczepiła się więc jedynej możliwej w tych warunkach deski ratunku wykorzystując domniemaną dobrą sytuację jej siostry na gospodarstwie koło Działdowa. Wszyscy tęsknili za tym, żeby odetchnąć w miarę normalnych warunkach. Wyruszyliśmy w drogę do Działdowa do rodziny. Cały czas podróżowaliśmy z wujostwem Szymanowskimi, z którymi rodzina na wsi była identycznie spokrewniona. Najpierw pieszo przeszliśmy mostem pontonowym na prawą stronę Wisły, do początkowej stacji kolejowej. Na wsi pod Działdowem zostaliśmy na kilka tygodni. Ojciec dostał nawet zatrudnienie jako pisarz przy sołtysie, którym był wuj – gospodarz. Odkarmieni w dobrych warunkach skorzystaliśmy z rady rodziny, aby jechać na tereny Prus Wschodnich, na ziemie odzyskane. Nasza rodzina trafiła do Elbląga, wujostwo zamieszkali w Malborku.
Na wiosnę 1946 roku, po przyjeździe do Elbląga, ojciec zgłosił się do pracy i otrzymał posadę Naczelnika Urzędu Likwidacyjnego. Mama znalazła pracę w Społem. W dwa lata później urodził się w Elblągu mój brat Wojtek. Mieszkaliśmy w bardzo dobrych warunkach lokalowych w willi przy Ślepej 2 (dawna Ferdinand von Schill Strasse), na I piętrze. Mieszkanie należało do końca wojny do profesora Gimnazjum Elbląskiego Hellmich`a.
Ja we wrześniu 1946 roku rozpocząłem naukę w Szkole Podstawowej nr 3.
W tym okresie socjalistyczna władza wprowadziła na dobre system oceny pracowników pod kątem pochodzenia społecznego i poglądów ideowych. Ojciec zdawał sobie sprawę, że jako przedwojenny „prywaciarz” bądź „kapitalista” nie miał dużych szans na zachowanie odpowiedniego stanowiska, tym bardziej, że okres działalności Urzędu Likwidacyjnego się kończył.
Ojciec tęsknił za Warszawą. Do tego dołączyła się troska o pozostawiony na pastwę losu domek letniskowy w Michalinie. Do tej pory stał jeszcze pusty, ale zakwaterowanie w nim lokatorów przez gminę było tylko kwestią czasu. Zajęcie domku przez obcych lokatorów kończyło się często utratą własności. Ojciec podjął decyzję o powrocie i zamieszkaniu w tym domku. Matce ta cała operacja wydawała się koszmarem, nawet biorąc pod uwagę tylko różnicę standardu mieszkania.
Przez okres około roku, co niedzielę, ojciec jeździł z Elbląga do Michalina, żeby zapoznawać się z postępem robót remontowych – od wymiany podłóg po wewnętrzne wykładziny ocieplające. W 1950 r. powróciliśmy pod Warszawę. Mimo pewnej stabilizacji warunków życia po latach decyzja ta odbiła się na całym życiu rodziny, a szczególnie na zdrowiu rodziców….