Malinowska Aleksandra – Świadectwo Rzezi Woli
Aleksandra Malinowska podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała na Woli przy ul. Wroniej. Była świadkiem masakry ludności cywilnej Woli oraz egzekucji powstańców w pierwszych dniach powstania. 5 sierpnia 1944 roku została wygnana ze stolicy. Pędzona w stronę Pruszkowa, wraz z rodziną odłączyła się od kolumny, a następnie dotarła do Białej Wsi koło Grójca, gdzie doczekała końca wojny. Swoje świadectwo, spisane 30 stycznia 1985 roku, nadesłała do Edwarda Kołodziejczyka po lekturze jego książki „Tryptyk warszawski”. „Z wielkim bólem i wzruszeniem przeczytałam Pana książkę – pisała w dołączonym liście – która odzwierciedla mękę i nędzę mieszkańców stolicy w czasie powstania warszawskiego. […] Jestem niezmiernie wzruszona jej treścią. Odżyły wszystkie wspomnienia z przed 40 laty. Czytając ją przypomniałam sobie swoje własne przeżycia w kościele św. Wawrzyńca na Woli, które chciałabym Panu przekazać, być może przydadzą się kiedyś.” Relacja została przekazana do archiwum Muzeum Dulag 121 przez Edwarda Kołodziejczyka w 2011 roku. Zachowujemy styl i pisownie zgodną z oryginałem.
Mieszkałam przy ul. Wroniej 29 a róg Łuckiej wraz z rodzicami i bratem – starszym. Budowaliśmy wszyscy własnymi ogromną barykadę na rogu Wroniej i Łuckiej ze wszystkimi mieszkańcami pobliskich domów. Wyrywało się płyty z chodników, zrzucało sobie z okien rowery, wózki, wozy itp.
Kobiety gotowały zupy, którymi posilano przebiegających po drodze powstańców (częstokroć b. młodzi, prawie dzieci).
Wszyscy brali udział w tej nierównej walce, tylko, że bez broni, bo tej niestety nie było. Ludzie zgłaszali się do walki na ochotnika, dawano tylko butelkę benzyny lub odsyłano – nie było czym walczyć. Rozchwytywano gazetki, wszyscy byli spragnieni wiadomości. Żyliśmy nadzieją, że przyjdzie wkrótce zwycięstwo. Tak to trwało przez pierwsze 4 dni powstania.
5-go sierpnia zelektryzowała wszystkich wiadomość, że Ukraińcy (bo tak się wtedy mówiło) wyrzynają po drodze ludzi na Woli, gwałcą kobiety, trzeba uciekać dalej. Rzeczywiście na oślep biegli ludzie usmoleni, przerażeni, zmęczeni nieludzko z dziećmi na rękach – słychać było krzyk – „ludzie uciekajcie, wszystkich wyrzynają”. Matka moja zareagowała natychmiast, zebrała grupę ludzi i zaczęliśmy biec naprzód, poprzez barykady, ogień w stronę ul. Towarowej. Jakoś wyjątkowo była tam cisza, „tygrysy” milczały. Grupa nasza powiększała się z minuty na minutę, a moja matka wciąż na czele. Krzyczała – „ludzie, jeśli zaczną strzelać i zabiją mnie to cofajcie się”. Biegniemy, wciąż biegniemy, rzucamy bagaże, boso prawie, szukamy nerwowo białych szmat, rwiemy koszule, co kto ma i podnosimy ręce w górę, bo odezwał się nagle karabin maszynowy, kilka osób pada. Podbiegają do nas Ukraińcy, twarze czerwone, pijani, zaczynają nas gnać przed siebie, popychając karabinami. Biegniemy co sił po trupach, bagażach, ręce nam mdleją od trzymania w górze, słychać rozpaczliwy krzyk dzieci, niektórzy już nie wytrzymują, zatrzymują się po drodze, ciągniemy wszystkich ze sobą i wciąż biegniemy, tu leży ksiądz z monstrancją i trupy, trupy …
Popędzono nas ul. Wolską, widzimy z daleka kościół św. Wawrzyńca, a po drodze Ukraińcy szykują chyba nas już na śmierć, idziemy wolniej. Raptem Niemcy zabierają naszą grupę, wywiązuje się walka między Niemcami a Ukraińcami, padają strzały i znów trupy. Poprowadzono nas do kościoła, tam Niemcy ustawiają nas przed kościołem, zaczęła się najpierw rewizja, brat mój miał w kieszeniach gazetki powstańcze, wyprowadzili go z szeregu, chyba na rozstrzał, był młody i wyglądał na powstańca, nie zauważyli, że miał schowany przy nodze pistolet. Matka moja upadła do nóg starszemu Niemcowi, który stał obok, całowała jego brudne buty, błagała o życie dla swego syna, rozpaczała ogromnie. Nagle zauważyła, że Niemcowi zaczęły płynąć łzy – „pan ma polskie serce” szepnęła i stał się cud, Niemiec jak gdyby zrozumiał i kazał zostawić go w spokoju.
Zapędzono nas wreszcie do środka kościoła, tam już było sporo ludzi, takich samych jak my. Leżeli pokotem na posadzce, w konfesjonałach, na ławkach, na ambonie, gdzie kto mógł. Przy ołtarzu ślady krwi, podobno został tu zamordowany ksiądz, który odprawiał Mszę św. Co się tam działo trudno opisać. Płacz dzieci, jęk chorych, tu kobieta rodzi, tu Finlandczyk bierze ślub z dziewczyną (żeby uratować ją od śmierci, Niemcy puszczali wolno cudzoziemców). Ślub dawał im Biskup Niemira, który tam się znajdował, tam umiera kobieta, tu leżą ranni, a znikąd pomocy.
Wreszcie wszedł Niemiec i łamaną polszczyzną mówił: „Ludzie nie bójta się, pojedzieta do Niemiec do roboty – nie zabijemy Was”. Matka moja poznała go – to był ten sam Niemiec, który uratował życie mojego brata. Chcemy iść do pracy i pracować dla Rzeszy, tylko nie zabijajcie nas – błagają ludzie.
Niemiec zebrał kilkudziesięciu mężczyzn (m.in. mojego ojca i brata) i wyprowadził. Wszystkich ogarnął lęk, co z nimi zrobią? Czy jeszcze wrócą? Po 2 godzinach wrócili, zmęczeni nieludzko. Okazało się, że Niemcy kazali im wynosić worki z żywnością z plebanii, gasić pożar. Ukraińcy, kiedy opuszczali ten teren i szli w miasto, podpalili plebanię. Następnie kazali zgłaszać się na ochotnika kobietom do gotowania dla nich obiadu do kuchni i sprzątania. Obydwie z matką zgłosiliśmy się. Kiedy wyszłyśmy z kościoła poczułyśmy okropny swąd gnijących ciał, które leżały na stosach na cmentarzu kościelnym. Na ciałach tych było mnóstwo much. Mówiono, że to Ukraińcy wymordowali tu ludzi. W kuchni pracowało kilka kobiet, obiad został ugotowany z asystą Niemców, którzy nas pilnowali. Udało nam się wynieść trochę zupy dla zgłodniałych dzieci w kościele.
Biskup Niemira okrutnie skatowany biegał, pomagał wszystkim. Przyprowadził kozę, aby dzieci miały mleko. Zdobył papierosy, które rozdawałyśmy palącym w kościele. Mężczyźni dostali łopaty i grabie i kazano im kopać doły – groby dla tych, którzy leżeli w stosach. Ale zabitych było tylu, że było to niemożliwe, aby mogli być pochowani w dołach. Jeden z Niemców wyciągnął z plebanii patefon i grał różne skoczne melodie prosząc polskie dziewczęta do tańca – to był makabryczny taniec wśród trupów.
Wreszcie przyprowadzano z miasta grupę młodych powstańców. Ustawiono ich tyłem pod murami kościoła i rozstrzelano na oczach patrzących. Biskup Niemira, który wciąż miał w ręku krzyż błogosławił ich z daleka na śmierć. Przedostał się jakoś do kościoła i rozpoczął spowiedź ogólną – powszechną. Naród modlił się gorąco, płakał, zawodził wśród języków chorych, dogorywających i głodnych dzieci. Pamiętam jeszcze dziś jego słowa „pamiętajcie, życie pozagrobowe istnieje”. Ten obraz pozostanie u mnie do końca życia.
Pod wieczór Niemcy kazali nam wyjść z kościoła i zaczęli formować przed kościołem szeregi. Mężczyźni osobno, panny osobno, matki z dziećmi i starcy też osobno. Rozłączano rodziny, powstał krzyk, płacz, rozpacz. Ludzie nie chcieli się rozstawać. Posegregowano nas i na pagórku, tam, gdzie jest pomnik Sowińskiego, ustawili karabin maszynowy. Czuliśmy zbliżającą się śmierć. I znowu Biskup Niemira stał z nami i wciąż nas błogosławił. Jeszcze teraz widzę jego bielejącą rękę nad nami. Nagle oto – otwiera się brama i wypuszczają kobiety i starców, dzieci. Mężczyźni zostają. Znów rozpacz. Idziemy, pędzą nas. Niemcy obok na koniach pilnują, nie wolno nam obracać się w tył, grozi wtedy śmierć. Cała chmara ludzi idzie przed nami z tobołkami na plecach w stronę Włoch do Pruszkowa do obozu, ale byli to tylko ludzie starzy, matki z małymi dziećmi, kaleki. Mężczyzn w sile wieku nie widziałam. Tak szliśmy jakiś czas. Raptem zauważyliśmy, że Niemcy zaczynają powoli cofać się, ostrożnie oglądamy się, patrzymy – jakaś chmura idzie z daleka, jeszcze nie wiemy co to jest, zaczynamy przystawać. Nagle zaczęli wyłaniać się nasi mężczyźni z kościoła św. Wawrzyńca. Zapanowała wielka radość, ludzie całowali się, witali, jakby nie widzieli się od lat. Okazało się, że Niemcy manewrowali nimi cały czas, szykowali ich na rozstrzał, to znów kazali klękać, trzymać ręce w górę. Jeszcze dziś zastanawiam się co się stało, że Niemcy puścili ich, przecież to byli mężczyźni młodzi. A może to sprawił ten Niemiec, który „miał serce polskie”, jak to powiedziała moja matka. Powitaniom nie było końca, ludzie cieszyli się, że znów są razem.
Biskup Niemira zaprzągł się ręcznego wózka na którym siedziała jakaś stara kobiecina, która prawdopodobnie nie mogła iść o własnych siłach. Szedł pochylony, w podartej sutannie, siny od bicia, pokrwawiony.
Po pewnym czasie zauważyliśmy, że niektórzy zaczęli wymykać się ostrożnie z szeregu. Nasza rodzina spróbowała również, wybiegliśmy z szeregu do pobliskich okopów, czołgając się. Niemcy zorientowali się, co się dzieje i zaczęli strzelać, ale jakoś szczęśliwie kula nas nie dosięgnęła.
Czołgaliśmy się dość długo na brzuchach, a późnym wieczorem dobrnęliśmy do jakiejś chatki i tam gospodarz pozwolił nam przenocować jedną noc w obórce razem z krową i koniem. Noc przeszła spokojnie, rano trzeba było iść dalej, robiąc miejsce innym.
I tam szliśmy na tułaczkę polami, łąkami, ukrywając się na widok ludzi. Baliśmy się, bo Niemcy tropili cały czas „bandytów” z Warszawy. Szczęśliwie przebyliśmy ten okres do wyzwolenia na odludnej Białej Wsi w gm. Grzymkowice, ciężko pracując w polu.