Malinowska Wanda – „Wyszliśmy z jedną walizką”
Wanda Malinowska z d. Jakubowska, ur. w 1940 roku, w czasie okupacji mieszkała z rodziną w Warszawie przy ul. Szczyglej w pobliżu ul. Nowy Świat. Po kapitulacji Powstania Warszawskiego została wypędzona z ludnością Śródmieścia do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a następnie wywieziona do wsi Komaszyce koło Końskich. Rozmowa została przeprowadzona przez Muzeum Dulag 121 w 2018 roku.
Gdzie mieszkała Pani w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego?
Przed wojną cała moja rodzina mieszkała w Śródmieściu przy ulicy Szczyglej 3/5. Była to wielopiętrowa kamienica z obszernymi mieszkaniami. Tam zastała nas okupacja hitlerowska i Powstanie Warszawskie.
Rok przed Powstaniem zmarł mój ojciec. Pozostałam wtedy ze swoją mamą Zofią Jakubowską, babcią Józefą Wiśniewską oraz ze starszą siostrą mamy, a moją chrzestną matką, Janiną Wiśniewską.
Pamiętam, że do mojego ciotecznego brata, szesnasto-dwudziestoletniego Jurka Piórkowskiego – syna trzeciej siostry mojej mamy – Józefy, który mieszkał z nami w Warszawie przez okres okupacji (po ucieczce przed Rosjanami i NKWD z rodzinnego domu w Łomży) przychodzili koledzy – młodzi ludzie. Z rozmów wynikało, że należeli do AK. Ponieważ na terenie Warszawy nasilał się terror (łapanki, rewizje w domach, aresztowania, egzekucje), domownicy postanowili sami sprawdzić i dokładnie przeszukać mieszkanie, podejrzewając, że młodzi mogli ukryć coś niebezpiecznego. I rzeczywiście, za kaflowym piecem znaleziono amunicję.
W czasie Powstania Warszawskiego byłam czteroletnim dzieckiem. Pamiętam naloty, podczas których cała rodzina wychodziła do przedpokoju, zamykała wszystkie drzwi, zasłaniała się kocami i kołdrami dla ochrony przed spadającym z sufitu tynkiem czy kawałkami gruzu.
Po Powstaniu, kiedy Niemcy palili dom po domu, musieliśmy opuścić nasze mieszkanie. Szliśmy przez Warszawę. Dotąd mam ten obraz w oczach: szeregi mijanych kamienic, płomienie buchające z okien, bardzo gorąco. A ja miałam na sobie ciepłe futerko, gdyż mama czuła, że opuszczamy Warszawę na długi, nieokreślony czas, że zima nas zastanie w nieznanych okolicznościach.
W jakiś sposób przetransportowano nas do Pruszkowa. Z pobytu w obozie pamiętam niewiele – olbrzymią halę i leżących w niej ludzi, trudno mi określić, czy na pryczach, czy na ubraniach rozłożonych na betonie. Przywędrowaliśmy tutaj w kilka osób, to znaczy moja babcia Józefa Wiśniewska – bardzo słaba, schorowana, jej córka – Janina Wiśniewska i syn – Wacław Wiśniewski wraz ze swą żoną Zofią z d. Rosołowską, moja mama i ja. Wujek Wacław w czasie Powstania został postrzelony w kolano, wskutek czego miał całą nogę spuchniętą i obandażowaną (to go prawdopodobnie uchroniło przed wywózką z Pruszkowa na roboty do Niemiec).
Ja rozchorowałam się na czerwonkę – wskutek fatalnych warunków sanitarnych.
Czy otrzymała Pani jakąś pomoc medyczną na terenie obozu?
Jaka w tych warunkach mogła być medyczna pomoc? Najważniejsze było to, żeby nie pić surowej wody, a starać się o przegotowaną. Jakoś się uratowałam, przeżyłam.
W obozie nie byliśmy długo. Dzięki temu, że członkowie mojej rodziny nie byli silni i sprawni, nie skierowano nas do obozu koncentracyjnego lub na roboty do Niemiec. Przetransportowano całą naszą rodzinę do powiatu Końskie.
Tam warszawscy tułacze zostali rozdysponowani do okolicznych mieszkańców – biednych rodzin chłopskich. Nas przydzielono do wsi Komaszyce do Janiny Kubkowej, mieszkającej ze swą rodziną w skromnej chacie na skraju wsi – na tzw. Szczurku. Ale wszyscy żyliśmy i byliśmy razem. Była jesień, trzeba było chodzić w pole – zbierać ziemniaki czy buraki. Moja rodzina początkowo nie umiała tego robić, ale trzeba się było dostosować, aby za darmo nie jeść cudzego chleba.
To była maleńka wieś. Mieszkańcy bardzo biedni, ale życzliwi. Zimą dzieci, z powodu braku ciepłych ubrań i butów, nie chodziły do szkoły odległej o kilka kilometrów – a zimy były wówczas mroźne i śnieżne. Moja mama, z zawodu czynna nauczycielka, postanowiła zorganizować niewielką szkółkę lokalną. Pamiętam, że młynarz przeznaczył na ten cel w swoim domu jedną izbę i tam uczyła dzieci czytać i pisać. Były to dzieci w różnym wieku, które uczyły się razem.
W styczniu 1945 r. powróciliśmy do Warszawy. Nasz dom nie istniał, cała ulica Szczygla była zburzona. Nigdy jej nie odbudowano, z gruzów uformowano skarpę. Zaczęliśmy szukać jakiegoś schronienia w pobliżu. I tak znaleźliśmy się w mieszkaniu przy ul. Bartoszewicza. Przed wojną była to prawdopodobnie bardzo luksusowa kamienica. W 1945 r. – obraz nędzy i rozpaczy. Ale mogliśmy tam się schronić. W czteropokojowym lokalu zamieszkało pięć rodzin – w każdym pokoju i w kuchni inna rodzina.
W pokoju, w którym wszyscy zamieszkaliśmy, leżał nieżywy powstaniec, którego ciało wyniesiono i pochowano na podwórku. Zresztą nie był on jedyny. Warszawskie podwórka stały się z konieczności miejscami, gdzie grzebano zabitych i zmarłych, umieszczając w miejscach pochówku zbite z desek niewielkie krzyże. Kiedyś Władysław Broniewski napisał, że cała Warszawa – to jeden wielki cmentarz. Niemal w każdym miejscu ktoś jest pochowany. Po prostu zagrzebywano zabitych na podwórzach, trawnikach… Nie pamiętam, żeby była ekshumacja – być może tak, ale chyba niemożliwym jest, aby tyle tysięcy poległych powstańców i cywilów ekshumować.
W 1946 r. powróciła do nas z ZSRR siostra mojej mamy, Józefa Piórkowska, z córką Hanią. Były one wywiezione przez Rosjan z Łomży, gdzie przed wojną mieszkały, do Kazachstanu. Gdy Armia Czerwona w 1939 roku zaatakowała Polskę od wschodu, nastąpiły aresztowania wielu osób z tzw. z inteligencji. Julian Piórkowski, mąż Józefy, był kierownikiem szkoły – natychmiast go zaaresztowano, a wkrótce jego żonę i córkę wywieziono do Kazachstanu. Syn Jurek zdołał uciec do nas – do Warszawy. Po powrocie z sześcioletniego zesłania zamieszkały z nami przy ul. Bartoszewicza. Wiem, że ciocia poszukiwała męża przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, ale bezskutecznie. W żadnych wykazach go nie było, prawdopodobnie po aresztowaniu został stracony. Nie pozostało w dokumentach nic. Po prostu: był człowiek – i nie ma człowieka.
Powoli naprawiano popękane ściany, szklono okna, za jakiś czas została doprowadzona elektryczność i woda. Do tego czasu wodę przynosiło się ze źródełka przy ul. Oboźnej. Było ciężko, ale najważniejsze, że każdy z nas żył, czuł się wolny i nie zdany na łaskę obcych. Moja mama i obie ciotki były nauczycielkami i bardzo szybko zaczęły pracować w warszawskich szkołach. Ja zostałam zapisana do przedszkola przy ul. Sewerynów, a potem do szkoły przy ul. Drewnianej.
Czy z wojennego okresu zachowały się w rodzinie jakieś zdjęcia, dokumenty, przedmioty? Czy udało się coś wynieść z Warszawy?
Niestety, nie. Wyszliśmy w jednych ubraniach, z jedną walizką. Nawet ona została utracona. W czasie wyjścia z Warszawy zawieruszyłam się w tłumie, mama, przerażona, zostawiła walizkę i pobiegła mnie szukać. Córkę znalazła, walizki już nie. Jednak po powrocie ze Szczurka do Warszawy rodzina próbowała przeszukiwać gruzy w miejscu naszego przedwojennego mieszkania. Nie znaleziono nic nadającego się do użytku – z wyjątkiem małego albumika, prowadzonego od czasu mojego urodzenia się w 1940 r.: dziecinne fotografie, drobne opisy życia w okupowanej Warszawie. To moja jedyna, ale bardzo cenna, pamiątka z tamtych lat.