Malinowski Mieczysław – Wspomnienia
Mieczysław Malinowski, ur. 1936 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał z rodzicami Marianem i Zofią przy ul. Wilczej. Jego ojciec oraz kuzynka, Halina Jaworska, która przybyła do stolicy z Wołynia w 1943 roku, uciekając przed rzezią UPA, brali czynny udział w Powstaniu Warszawskim. Marian Malinowski walczył w batalionie „Miłosz”, 1 kompanii dowodzonej przez Kazimierza Leskiego ps. „Bradl” i przyjął pseudonim „Zawisza”, Halina Jaworska ps. „Sowa” służyła jako łączniczka w Plutonie Głuchoniemych por. Edmunda Malinowskiego. Mieczysław Malinowski oraz jego rodzice zostali wygnani po kapitulacji Powstania do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd zostali wysłani do Koniecpola k. Częstochowy, a następnie przedostali się do wsi Gostomia w powiecie grójeckim, gdzie mieszkała rodzina Zofii Malinowskiej. Matka Pana Mieczysława, która chcąc uratować utracone mienie rodziny, przedostała się do zrujnowanego miasta pod pretekstem pracy na rzecz Niemców przy wywożeniu kosztowności z Warszawy. Tam po raz wtóry została pojmana i osadzona w obozie Dulag 121, skąd uciekła dzięki pomocy pracownika służby kuchennej. Rodzina po wojnie wróciła do Warszawy. Pan Mieczysław w spisanej po latach relacji opowiada o trudnych losach rodziny w czasach okupacji, Powstania Warszawskiego oraz późniejszej tułaczki, przeplatając wiedzę zaczerpniętą z opowieści swoich rodziców, z tym, co zapisało się w jego własnej pamięci.
Okupacja 1939 – 1944
Urodziłem się 15 maja 1936 r. w szpitalu na ul. Karowej. Rodzice: Marian (1908–1971) pochodzący z Wołynia i Zofia (1908–1994) pochodząca z Mazowsza pobrali się 21.01.1935 r., w kościele św. Zbawiciela. Rodzice mieli sklep papierniczy na hali przy ul. Koszykowej, a mieszkaliśmy przy ul. Towarowej nr 32 m. 32 i tam zastał nas wybuch II wojny światowej. Ojciec nie dostał powołania do wojska, które prawdopodobnie do nas nie dotarło. Od pierwszych dni wojny przeżywaliśmy ciężkie bombardowania, z powodu bliskości dworca Warszawa Główna. W związku z tym przenieśliśmy się na Plac Trzech Krzyży do brata ojca, Edmunda, który był nauczycielem w Instytucie Głuchoniemych i tam mieszkał w tzw. Domku Ogrodnika. W tym czasie 7 września na wezwanie płk. Umiastowskiego, ojciec wyszedł z Warszawy na wschód do mającej się tam organizować polskiej armii zapasowej.
Nasz wybór zatrzymania się na Pl. Trzech Krzyży okazał się nietrafiony, ponieważ stało tam wiele działek i karabinów przeciwlotniczych, a teren ten wyjątkowo często był atakowany przez lotnictwo niemieckie. Matka zdecydowała się na kolejną przeprowadzkę, tym razem do swego brata Stanisława mieszkającego na ul. Wilczej nr 8. Tam też szczęśliwie doczekaliśmy kapitulacji Warszawy. Kiedy wróciliśmy na ul. Towarową, oczom naszym ukazały się ogromne zniszczenia. Nasz dom w połowie był zburzony, większość mieszkańców, którzy schronili się w piwnicy, zginęła. Nasze mieszkanie szczęśliwie ocalało, ale było zrujnowane, z powyrywanymi drzwiami i bez szyb oknach.
Ojciec w tym czasie po kilku dniach z trudem dotarł do Kiwerc, ale tam żadna armia się nie organizowała, natomiast po kilku dniach wkroczyła Armia Czerwona. Korzystając z chaosu, jaki się wtedy wytworzył, ojciec zdecydował wracać do Warszawy. Ale w drodze często musiał się ukrywać, ponieważ grasowały tam bandy nacjonalistów ukraińskich mordujących Polaków. Szczęśliwie dotarł do Bugu, który nie był wtedy jeszcze dokładnie pilnowany, i udało mu się przekroczyć tzw. „zieloną granicę”. Wrócił do Warszawy w końcu października, czy na początku listopada. Dokładnej daty nie pamiętam.
Pierwszą czynnością rodziców było wstawienie drzwi i uszczelnienie okien. Najpierw okna zabito deskami i zasłonięto kocami. Cały czas było w mieszkaniu ciemno. Potem ojciec nazbierał kawałki szyb, z których powycinał paski i tak zmontował prowizoryczne szyby, które oczywiście były nieszczelne, ale było widno. A tu okazało się, że przyszła mroźna zima i w domu siedzieliśmy w swetrach i paltach. Opał też było bardzo trudno zdobyć.
Stan techniczny naszego budynku nie był najlepszy, więc na wiosnę rodzice zdecydowali kupić mieszkanie i tak przeprowadziliśmy się na ul. Wilczą 45 m. 21. Sklep nasz na hali przy ul. Koszykowej był częściowo spalony, ale rodzice w miarę szybko go odremontowali. Zaczęli sprzedawać głównie torebki, które z pomocą rodziny wytwarzali na zapleczu sklepu. Ojciec dostarczał je odbiorców rikszą rowerową, potem do tego zatrudnił pracownika. Produkcja torebek okazała się bezpieczna, bo sprzedaż papieru była specjalnie kontrolowana przez Niemców, z uwagi na wydawaną prasę podziemną.
Z czasów okupacji opiszę jeden epizod, który omalże nie skończył się tragicznie dla ojca i naszej rodziny. Jesienią 1943 roku przyjechała do nas z Wołynia kuzynka Halina Jaworska, której udało się uciec przed mordami, jakie dokonywali tam nacjonaliści z UPA. Ojciec jej miał znajomego Ukraińca, który służył, jako kierowca u Niemców, prawdopodobnie w organizacji Todta. Jeździł on z Ukrainy na teren Generalnej Guberni i za pewną opłatą zobowiązał się przewieźć naszą kuzynkę z Rożyszcz na Wołyniu do Warszawy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy pewnego dnia zapukał do nas żołnierz w mundurze niemieckim, a z nim nasza kuzynka. Po chwilowym zaskoczeniu i strachu, wielka radość, kiedy zobaczyliśmy uśmiechniętą Halinę Jaworską. Po krótkim pobycie opuścił on nasze mieszkanie, a Halina zamieszkała u nas i zaopiekowała się mną. Odprowadzała mnie też do szkoły, ponieważ od września zacząłem chodzić do drugiej klasy szkoły powszechnej nr 77 na ul. Piusa. Niestety na przełomie roku szybko zakończyłem szkołę, zaczęły się intensywne łapanki i rozstrzeliwania, szczególnie w lutym po zamachu na Frantza Kutscherę.
I spotkało nas kolejne zaskoczenie, wiosną (kwiecień/maj) 1944 r. zapukał do naszych drzwi ten sam Ukrainiec w niemieckim mundurze. Po krótkiej rozmowie wyjął z torby pistolet „Parabellum” ze znacznym zapasem amunicji i powiedział między innymi: „…niedługo na pewno wam się przyda…” i jeszcze po kilku słowach wyszedł z mieszkania. Konsternacja rodziców była jeszcze większa niż przy pierwszej wizycie. Z tego, co się zdarzyło widać, że byli też inni Ukraińcy.
Tu wspomnę, że ojciec nie należał do żadnej organizacji podziemnej, a stał się posiadaczem jednego z najlepszych pistoletów. Trzymanie broni w mieszkaniu rodzice uznali za niebezpieczne i ojciec postanowił schować go w jednej z nieużywanych piwnic na hali przy ul. Koszykowej. Ale jak przenieść go przez tą, nawet niedługą, odległość kilkuset metrów. Postanowił zapakować go w gazetę i trzymać przed sobą w rękach. Teczki i inne torby zawsze stwarzały podejrzenie u Niemców i najczęściej takich ludzie zatrzymywali i rewidowali. I tak wyszedł z domu, aby zanieść niebezpieczny pakunek do upatrzonej skrytki.
Kiedy dochodził już do hali, przed ojcem pojawił się patrol niemieckiej żandarmerii polowej tzw. „Blacharzy” nazywanych tak z powodu noszenie na piersi blachy z orłem tzw. „gapą” i napisem „Feldgendarmerie”. Pod ojcem ugięły się nogi, nagle cały zrobił się mokry ze strachu, ale nie miał odwrotu, szedł dalej. Kiedy tak zbliżyli się do siebie, jeden z tych Niemców powiedział: … „guten morgen” ojciec odpowiedział – „dzień dobry”. Co się okazało? Kiedy ojciec chodził do sklepu dość często spotykał ten sam patrol i można powiedzieć „znali się z widzenia”. I tak bez zatrzymania ojciec doszedł do hali. Co przeżył – trudno opisać.
Wszystko, co opisałem powyżej, to wspomnienia rodziców, byłem zbyt mały, aby te wszystkie wydarzenia ze szczegółami pamiętać. Ale kiedy zaczęło się powstanie, miałem 8 lat i 3 miesiące i wiele rzeczy zapamiętałem, głównie te, które wywarły na mnie duże wrażenie i przerażenie. Te moje osobiste wspomnienia z powstania opiszę kursywą.
Powstanie
Dnia 1 sierpnia już koło południa gdzieś w oddali było słychać pojedyncze strzały, ale nie było to nic nowego, ponieważ, na co dzień ciągle gdzieś w Warszawie strzelano. Dopiero po godzinie 17 na naszej ulicy nagle zaczął się większy ruch, nagle prawie na wszystkich domach zawisły flagi biało-czerwone i nagle na ulicach pojawili się młodzi ludzie z bronią i opaskami biało-czerwonymi. Wybuchło powstanie! Nie pamiętam gdzie wtedy byłem, gdzie byli w tym momencie moi rodzice i kuzynka Halina. Pod wieczór tego dnia, czy następnego, słychać było zbiorowe głośne „…uch, ach, och…” czy coś podobnego. Jak matka wspominała wyszedłem przed bramę i zobaczyłem, że na rogu naszej ulicy i Marszałkowskiej ludzie próbują przewrócić tramwaj, aby utworzyć barykadę. Oczywiście zaraz tam pobiegłem i próbowałem włączyć się do tego. Ale zaraz zostałem stamtąd siłą zabrany przez matkę do domu.
Kiedy zaczęło się powstanie, ojciec zaraz pobiegł na ul. Koszykową gdzie miał ukryty pistolet i już 2 sierpnia zgłosił się na ochotnika do AK. Walczył w batalionie „Miłosz”, 1 kompanii dowodzonej przez Kazimierza Leskiego ps. „Bradl” i przyjął pseudonim „Zawisza”. Razem z ojcem do AK zgłosiła się też nasza kuzynka Halina Jaworska, była łączniczką o ps. „Sowa” w Plutonie Głuchoniemych por. Edmunda Malinowskiego ps. „Mundek”.
W naszej najbliższej okolicy nie było żadnych posterunków niemieckich, więc powstańcy nie mieli tu nic do zdobywania, było spokojnie i ludzie swobodnie chodzili po ulicach. Najbliższym punktem, który atakowali powstańcy, była poczta przy ul. Nowogrodzkiej i posterunek niemiecki Urzędu Telefonów Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej (PAST), w tzw. małej PAS-cie, przy ul. Piusa XI 19, obecnie ul. Piękna 19. W jej skład wchodził budynek główny oraz oficyny otaczające wewnętrzne podwórze. Mieścił się on prawie naprzeciwko mojej szkoły, do której chodziłem niecałe pół roku. Dla mnie 8-latka, te pierwsze godziny powstania były bardziej atrakcją niż jakimś niebezpiecznym wydarzeniem. Nie miałem jeszcze świadomości niebezpieczeństwa, choć wiedziałem, co to są łapanki, niemiecki terror i inne zagrożenia. To było dla mnie coś nowego, z czego nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, dlatego niczego się nie bałem.
Naszą ulicę Wilczą między ul. Marszałkowską a ul. Poznańską w pierwszych dniach powstania zapamiętałem, jako wyjątkowo udekorowaną biało- czerwonymi flagami. Nie było koło u nas większych zgrupowań powstańców, a tylko od czasu do czasu przemykający uzbrojeni pojedynczy młodzi chłopcy i dziewczęta z opaskami na rękach. Jednak w drugim lub trzecim dniu ulica zaczęła się wyludniać, bo zaczynał się ostrzał snajperów – „gołębiarzy” z różnych kierunków. Po kilku też dniach na Wilczej 41 utworzono pocztę powstańczą. Naprzeciwko naszego domu przy ul. Wilczej 44 mieściła się też kwatera główna Szarych Szeregów. Z związku z tym widać było bardzo często jak młodzi chłopcy i dziewczęta przebiegali ulicą wzdłuż murów domów.
W pierwszych dniach powstania matka urządziła w naszej piwnicy „mały pokój”, gdzie z mieszkania przeniosła najpotrzebniejsze rzeczy. Przeprowadziliśmy się tam, przenosząc łóżko składane z pościelą, zapasy żywności i tzw. „prymus” do gotowania. Chociaż potem najczęściej gotowała na podwórku, na specjalnie przygotowanym ognisku. Matka, jako osoba bardzo gospodarna i przewidująca, miała zgromadzone trochę zapasów. Wiem, że były to wcześniej przygotowane suchary, trochę cukru, kasze i jakieś słoiki, tzw. „weki”. Potem ojciec przyniósł trochę jęczmienia zdobytego w browarach Haberbuscha, z którego gotowała zupę, tzw. „plujkę”.
Piwnica stała się naszym mieszkaniem przez najbliższe 2 miesiące. Nie pamiętam, w którym miejscu była zlokalizowana nasza piwnica, czy miała jakieś okienko i czy była od strony podwórka czy od ulicy. Ale pamiętam, że znajdowała się ona przy głównym korytarzu, którym często przechodzili różni ludzie i powstańcy. I tak zaczęło się nasze piwniczne życie. Czasami chodziliśmy do dużej piwnicy domu pod numerem 47, na rogu Wilczej i Poznańskiej. Tam spotykali się mieszkańcy, a dzieci miały większą swobodę ruchu.
Często też mogłem wychodzić na podwórko i tam spotkać się z kolegami. Czasami chodziłem z matką do naszego mieszkania na czwarte piętro po jakieś potrzebne rzeczy. Podczas jednego z samotnych wyjść na podwórko podeszliśmy z kolegami do przejścia z sąsiadują z fabryką baterii, gdzie w jednym z wolnostojących pomieszczeń znaleźliśmy beczkę z benzyną. Zgłosiliśmy to zaraz w placówce AK na Wilczej 41 i powstańcy zaraz ją zabrali, możliwe, że benzyna została wykorzystana do butelek zapalających.
W piwnicach między sąsiednimi budynkami powybijano otwory, którymi przechodziło się z domu do domu i wzdłuż całej ulicy. Tam gdzie było skrzyżowanie i trzeba było przejść na drugą stronę ulicy, wykopano rowy, które zabezpieczano dodatkowo barykadami. Stało się to konieczne, ponieważ Niemcy strzelali wzdłuż ulic z opanowanych przez siebie budynków, do każdego, kto się poruszał. Jeśli już ktoś szedł wzdłuż ulicy, to poruszał się prawie „przyklejony” do murów kamienic. W pierwszych dniach na ulicach, co kilkaset metrów wybudowano barykady, a ruch pieszy zamarł prawie całkowicie. W naszej najbliższej okolicy były barykady: na Marszałkowskiej przy Wilczej z czterech stron, na Wilczej przy Poznańskiej, Na Poznańskiej przy Wilczej, na Poznańskiej przy Piusa XI i na Lwowskiej przy Koszykowej. Od stanowisk powstańczych i miejsc opanowanych przez Niemców dzieliło nas kilkaset metrów. Najbliższa taka barykada była przy zbiegu ul. Piusa XI i Koszykowej, naprzeciwko zabudowań Politechniki Warszawskiej. Politechnika do dnia 19 sierpnia była w rękach powstańców, potem zdobyli ją Niemcy, ale barykada tym miejscu oddzielająca ich od nas przetrwała do końca powstania.
Raz bez wiedzy matki przeszedłem piwnicami do budynku przy ul. Wilczej 41, gdzie mieściła się Poczta Harcerska i to było pierwsze zdarzenie, które utkwiło w mojej pamięci.
Często chodziłem piwnicami do sąsiednich budynków, gdyż trudno było młodemu chłopakowi usiedzieć w jednym miejscu. Ale z nakazu matki nigdy nie wychodziłem na teren sąsiednich domów i podwórek. Tym razem wyszedłem z piwnicy budynku Wilcza 41 najpierw na podwórko, potem zaciekawił mnie wartownik stojący w bramie. Brama była w połowie zamknięta, a z drugiej strony stał wartownik, młody chłopak z karabinem. Podszedłem do niego o czymś z nim przez chwilę rozmawiałem, wiem, że pokazywał mi swój karabin, kiedy nagle się przewrócił. Padł koło mnie, a z głowy zaczęła mu cieknąć krew. Bardzo się wystraszyłem, zacząłem krzyczeć i zaraz przybiegli inni powstańcy. Nie wiem, co dalej się działo, czy chłopak przeżył, ale to był pierwszy widok zakrwawionego człowieka podczas powstania, postrzelonego przez „gołębiarza”. Szybko przybiegłem do swojej piwnicy i wszystko opowiedziałem matce.
Było to pierwsze wydarzenie, które pamiętam do tej pory. Od tego czasu byłem bardziej pilnowany i matka zawsze miała mnie „na oku”. W miarę swobodnie mogłem wychodzić na podwórko, które było wyjątkowo obszerne, na środku rosły drzewa i krzewy, były też ławeczki. Chociaż miałem 32 basową harmonię, którą rodzice mi kupili 2-lata temu nigdy nie zagrałem na niej w czasie powstania. Ojciec, który był bardzo muzykalny, miał mandolinę i dzięki niemu nauczyłem się grać na harmonii.
Codziennie natomiast modliliśmy się przy ołtarzyku urządzonym przez mieszkańców w bramie naszego domu. Zbiorowe modlitwy odbywały się najczęściej wieczorem, podczas których dziękowaliśmy Bogu za kolejny przeżyty dzień. Ale w ciągu dnia prawie zawsze można było spotkać pojedyncze osoby modlące się. Jak dobrze pamiętam, brama najczęściej była zamknięta. I tutaj chcę przywołać kolejne moje wspomnienie z powstania.
Któregoś dnia, kiedy stałem przy bramie, zobaczyłem mężczyznę przebiegającego przez ulicę. Naprzeciwko palił się dom, a tam była biblioteka, z której chciał uratować jakieś wartościowe książki. Na środku ulicy został postrzelony przez „gołębiarza”, upadł i zaczął krzyczeć – „ratunku”! Choć wielu ludzi to widziało nikt ze strachu się nie ruszył, aby go ratować. Nawet jego żona krzyczała – „ludzie ratujcie go”, ale sama nie poszła, nie odważyła się. Aż nagle z budynku Wilcza 44, gdzie mieściła się kwatera Szarych Szeregów ZHP, wybiegła młoda dziewczyna, wyciągnęła go ze środka ulicy i przeniosła do budynku skąd wybiegła i tam go „opatrzyli”. Nie wiem czy przeżył.
Wspomnienia, które do tej pory pamiętam, to nieustanne strzelaniny, wybuchy bomb, gwizdy samolotów i smród palących się domów i ludzi. Coraz więcej było tłoczących uciekinierów się w naszych piwnicach, szczególnie we wrześniu było dużo ludzi z innych dzielnic Warszawy. Kolejne dwa wspomnienia z powstania dotyczyły bezpośrednio mnie i były to zdarzenia, które zagrażały już mojemu życiu, choć skończyły się szczęśliwie. Pierwsze przeżyłem razem z ojcem, drugie trwało krótko, ale odcisnęło piętno na wiele lat mojego życia. Nie pamiętam czy było to w sierpniu, czy we wrześniu.
Któregoś dnia ojciec przyszedł do nas na przepustkę z Pl. Trzech Krzyży. Było wtedy wyjątkowo cicho, jak na warunki powstańcze. Działa nie strzelały, samoloty nie latały tylko było słychać odległe salwy karabinowe. Ojciec doszedł do wniosku, że pójdzie zobaczyć, co dzieje się z naszym sklepem na hali przy ul. Koszykowej. Bardzo chciałem iść z ojcem mimo sprzeciwów matki. Droga prowadziła cały czas przekopami w piwnicach i tylko trzeba było przejść jedną barykadę na ul. Koszykowej. Tak długo nalegałem, że matka wreszcie się zgodziła.
Do ul. Koszykowej przeszliśmy bezpiecznie, ale tam trzeba było przebiec ulicę do budynku Architektury PW. Gdy przebiegaliśmy, nagle, chyba przypadkowo, nadleciał samolot, który zrzucił 1 czy 2 bomby, wzdłuż ulicy, które prosto leciały w naszym kierunku. Chcieliśmy się schować do budynku, ale drzwi były zamknięte, ojciec ochronił mnie swoim ciałem i czekaliśmy najgorszego. Najpierw był świst potem uderzenie koło nas w jezdnię, ale zamiast wybuchu, szum i syczenie. Okazało się, że były to tylko bomby zapalające – termitowe, które nie wybuchają a wytwarzają wysoką temperaturę. Gdyby to były bomby burzące, na pewno byśmy zginęli od odłamków, bo bomby upadły kilka metrów od nas. Już dalej nie poszliśmy, wróciliśmy do domu. Co ojciec usłyszał od matki to tylko można sobie wyobrazić.
Kolejne i ostatnie zdarzenie z powstania, jakie zapamiętałem trwało bardzo krótko, ale które zostawiło u mnie ślad na kilka lat po wojnie.
Stałem w bramie naszego domu i nawet nie słyszałem dalekiego „ryczenie krów”, tzn. odpalania przez Niemców pocisków moździerzowych. Nagle nastąpił wielki huk, zrobiło się ciemno od szarego pyłu, ja straciłem równowagę i tyle pamiętam. Ocknąłem się dopiero po dłuższym czasie w piwnicy naszego domu. Okazało się, że w zabudowania z tyłu naszego domu, z którym łączyło nas przejście, trafiły „krowy”. Wybuch był tak silny, że rzucił mnie plecami o ścianę i straciłem przytomność. Obrażeń specjalnych nie miałem, ale zacząłem się jąkać. Miałem zacięcia w mowie przez 2-3 lata, kiedy jeszcze chodziłem po wojnie do 5 klasy. Pamiętam, że wielu nauczycieli pozwalało mi zamiast ustnych odpowiedzi pisać je na kartce. Powoli mi to minęło i kiedy kończyłem 7 klasę pozbyłem się tej uciążliwej dolegliwości.
Nasz dom przy ul. Wilczej 45 po powstaniu szczęśliwie ocalał, choć kilka domów w najbliższym sąsiedztwie było spalonych lub zburzonych. Większość mieszkańców z ulgą przyjęła kapitulacje. Nie było już co jeść i pić, ludzie chorowali, było dużo rannych, zabitych, a w naszej piwnicy bardzo duża ilość uciekinierów z innych dzielnic.
Wyjście z Warszawy i pobyt w obozie
Ojciec zdecydował wyjść z Warszawy razem z ludnością cywilną i zaraz po kapitulacji z Pl. Trzech Krzyży przyszedł do nas na ul. Wilczą 45. Matka spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do trzech plecaków i już dnia 3 października przed południem wyruszyliśmy w kierunku barykady koło Politechniki. Z tego zapamiętałem tylko jeden epizod:
Szliśmy w długiej i szerokiej kolumnie mieszkańców. W czasie przemarszu przez niezabudowaną część Warszawy, stojący z boku Niemiec wskazał palcem na matkę, która prowadziła mnie za rękę i powiedział „kom, kom”. Matka zdrętwiała, bo najczęściej nie wróżyło to nic dobrego. Jeszcze była na tyle przytomna, że przekazała mnie ojcu i sama wystąpiła z szeregu. Niemiec dał jednak matce do zrozumienia, że ma iść ze mną. Cóż miała zrobić, wzięła mnie za rękę i podeszła do niego. Ten wskazał grządki pomidorów, które rosły na sąsiednich ogródkach działkowych i kazał ich nazrywać. Jeszcze niepewna naszego losu matka zerwała tylko kilka i szybko wróciła ze mną do szeregu. Ale kolumna już kawałek odeszła, więc musieliśmy szybciej dojść do naszego miejsca. Ale ojciec czekał na nas i szybko się połączyliśmy.
Na dworzec Warszawa Zachodnia doszliśmy chyba przed wieczorem i zaraz załadowano nas do wagonów prawdopodobnie towarowych, tzw. węglarek. Tego samego dnia dojechaliśmy do Pruszkowa. Zaraz po przybyciu do obozu matka spotkała znajomego, który był zatrudniony przez Niemców jako woźnica, woził zaopatrzenie dla zatrzymanych tu ludzi. Ten, przez innych znajomych, załatwił matce strój pielęgniarki i opaskę Czerwonego Krzyża, które w różnych sprawach miały prawo wychodzić poza teren. I tak matka raz wyszła poza terenu obozu i przyniosła nam trochę żywności, bo nie mieliśmy nic do jedzenia. Wydawane w obozie, jak pamiętam, raz dziennie, posiłki były z oczywistych względów bardzo skromne i większość ludzi głodowała. Otrzymywaliśmy też co jakiś czas małą porcje chleba. My spędziliśmy w Pruszkowie ok. cztery dni w oczekiwaniu na selekcję.
Na selekcję poszliśmy wszyscy troje, matka cały czas trzymała mnie za rękę, obok szedł ojciec. Ponieważ ojciec miał duże żylaki na nogach i otwartą ranę po nich, która krwawiła, dlatego nie wysłano go na roboty do Niemiec i został dołączony do matki i do mnie. Załadowano nas do odkrytych węglarek i wyruszyliśmy na południe. Pociąg często zwalniał, a nawet stawał, ale nie można było nawet wychylić się, bo drzwi wagonów były zamknięte, a boki wagonów bardzo wysokie. Pociągu pilnowali Niemcy z bronią gotową do strzału. Ludzie potrzeby fizjologiczne załatwiali w wagonie. Żeby zobaczyć przez jakie stacje przejeżdżamy, ludzie stawali jeden drugiemu na ramionach, bo z wagonu widać było tylko niebo. Matka na drogę zachowała dla mnie kilka sucharów, ale podczas jazdy spadł deszcz i wszystkie rozmokły. W nocy było zimno i dlatego nie czuło się większego smrodu w wagonach.
Kiedy tak jechaliśmy, wzdłuż torów często stały grupy ludzi, którzy wrzucali nam żywność i owoce. Dzielono to wszystko uczciwie, dzieciom, starszym, a na końcu takim jak ojciec. Po ok. dwudziestu czterech godzinach podróży 7 października dojechaliśmy do Koniecpola k. Częstochowy. Tam zakomunikowano nam, że możemy jechać do rodziny, ale nie blisko Warszawy, chyba podano ile kilometrów, ale nie pamiętam.
Pociągi osobowe kursowały bardzo rzadko i były przepełnione. Prawdopodobnie dojechaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego, a potem przygodnymi środkami transportu do Nowego Miasta n. Pilicą i następnie 3 km. piechotą do rodziny matki we wsi Gostomia. Nasza podróż trwała ok. dwóch dni.
Zachowało się zaświadczenie wydane przez Polski Komitet Opiekuńczy – RGO, że: „Malinowski Marian został ewakuowany z Warszawy z żoną i synem do Koniecpola przez Pruszków do rodziny. Prosimy władze i placówki RGO o udzielenie wymienionemu pomocy. Częstochowa 7.10.1944 r.”
Moja matka zawsze była bardzo zaradna, odważna i potrafiła rodzić sobie w każdych sytuacjach. Kiedy przypadkowo dowiedziała się, że Niemcy zatrudniają ludzi do pracy w Warszawie do wywożeniu różnych zagrabionych rzeczy, postanowiła tam się zgłosić. Chciała dotrzeć do naszego domu przy ul. Wilczej, aby coś z niego zabrać. Mnie zostawiła pod opieką ojca, a sama wyruszyła w niebezpieczną podróż kolejką wąskotorową w kierunku Warszawy. Jakież było nasze zdziwienie jak wróciła po kilku dniach… z moją 32 basową harmonią, którą rodzice kupili mi w 1942 r. i na której bardzo lubiłem grać. Na pewno coś jeszcze przyniosła, ale ja zapamiętałem tylko harmonię.
Zachęcona powodzeniem, pojechała drugi raz, ale została złapana przez Niemców i zawieziona do Pruszkowa. I tu znowu pomógł szczęśliwy zbieg okoliczności. Spotkała tego samego znajomego co poprzednio podczas naszego pobytu w Pruszkowie, a był on teraz zatrudniony w kuchni. Przyniósł matce fartuch z opaską czerwonego krzyża, jaki używały kucharki i służba sanitarna, przemycił matkę do innej strefy i tak zaczęła pracować w kuchni, jako tzw. pracownik dochodzący z zewnątrz. Cały czas oczywiście myślała jak się stamtąd wydostać. Nadarzyła się taka okazja, kiedy dołączyła do grupy udającej się na zewnątrz po prowiant. Szczęśliwie przeszła przez wartownię i już więcej tam nie wróciła, udając się do Gostomi. Wszyscy się bardzo martwiliśmy nieobecnością matki, a jej przeżycia okazały się wręcz nieprawdopodobne. Ta druga wyprawa matki do Warszawy trwała ok. 3 tygodnie, wróciła w końcu października, czy na początku listopada.
We wsi Gostomia, gdzie mieszkaliśmy, w pałacu dawnych właścicieli, stacjonował niewielki oddział niemiecki. Chyba kiedyś przejeżdżając przez wieś usłyszeli jak grałem na harmonii i przed Nowym Rokiem zapukali do naszego domu z zapytaniem, czy nie mogliby pożyczyć harmonii na Nowy Rok. Oczywiście, kto by miał odwagę odmówić. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy 2 stcznia zwrócili harmonię i przywieźli jeszcze znaczną ilość drewna na opał.
Ale to nie koniec historii z harmonią. Ruszyła styczniowa ofensywa i przez wieś przeszła czołówka wojsk Armii Czerwonej usadowiona na jednym czołgu. Chwilę się zatrzymali, mieszkańcy czymś ich poczęstowali i ruszyli dalej w kierunku Nowego Miasta n. Pilicą. Potem przyszła druga grupa wojska, która już zatrzymała się na wsi i zaczęli rabunek. Najpierw rekwirowali żywność, świnie zabijali z „pepesz” i kazali gospodarzom oprawiać je, a mięso gotować. Potem zaczęło się przeszukiwanie domów i wtedy „oswobodzili” mnie z harmonii.
We wsi w zabudowaniach folwarku była gorzelnia. Rosjanie szybko odkryli znajdujący się tam spirytus i zaczęło się picie. Kiedy się najedli i napili, większość usnęła gdzie popadło i na wsi nastąpiła cisza. Gdyby wtedy pojawił się choćby kilkuosobowy oddział niemiecki wszystkich by „zgarnęli”. Dużo by można jeszcze na ten temat pisać, ale zakończę na tym epizodzie.
Jak się sytuacja trochę ustabilizowała, rodzice w lutym wyruszyli do Warszawy, ja zostałem pod opieką rodziny. Okazało się, że Niemcy po powstaniu nasz dom przy ul. Wilczej 45 najpierw spalili, potem wysadzili w powietrze i tak zostaliśmy bezdomni, ale przeżyliśmy.
Na koniec, jako ciekawostkę muszę napisać, że na stercie gruzów naszego domu matka odnalazła, czarną okopconą porcelanową figurkę Matki Bożej, która znajdowała się w naszym mieszkaniu. Nie została ona w najmniejszym nawet stopniu uszkodzona, żadnych pęknięć czy porysowań. Po umyciu pozostało tylko lekkie okopcenia! Moi dziadkowie, którzy po ślubie w 1893 r. pojechali z pielgrzymkę na Jasną Górę tam ją kupili. Kiedy matka opuszczała dom rodzinny wzięła ją ze sobą, zawsze była z nami i ja mam ją do dzisiaj. Stoi na honorowym miejscu, ma ponad 125 lat!
Po dłuższej tułaczce ostatecznie osiedliliśmy się w Łodzi, gdzie skończyłem wszystkie szkoły, a rodzice żyli tam do śmierci i tam zostali pochowani. Mam dwoje dzieci córkę Annę i syna Piotra oraz pięcioro uroczych wnuków.