Marciński Józef – rozmowa
Józef Marciński, ur. w 1926 roku, podczas okupacji hitlerowskiej mieszkał wraz z rodziną na Pradze przy ul. Radzymińskiej. 20 sierpnia wraz z ojcem Kazimierzem (1886-1976), braćmi Zygmuntem (1930-1986), Jerzym (1920-1945) i Tadeuszem (1925-1944) oraz mężczyznami mieszkającymi w sąsiedztwie zostali wypędzeni z domu i przewiezieni z Dworca Wschodniego do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd, po pięciu dniach wywieziono ich do KL Flossenbürg. 6 września 1944 roku został wywieziony z bratem, Tadeuszem do podobozu w miejscowości Leitmeritz koło Terezina, gdzie Tadeusz umarł 24 grudnia 1944 roku. Obozu nie przeżył także najstarszy brat, Jerzy, który został zastrzelony w 1945 roku podczas Marszu Śmierci. Józef Marciński spotkał się z ojcem i najmłodszym bratem po wojnie. Podczas wywiadu przeprowadzonego w Muzeum Dulag 121 Pan Józef opowiada o czasach okupacji, krótkim zrywie powstańczym na Pradze, wygnaniu z miasta oraz gehennie obozu koncentracyjnego.
W którym roku Pan się urodził?
Urodziłem się 8 lipca 1926 roku w Warszawie. Byłem chrzczony, jako siódme pokolenie, w kościele św. Floriana na Pradze. Jestem warszawiakiem z dziada pradziada.
Urodził się Pan właśnie na Pradze?
Na Targowej pod numerem 15. Mam metryki wystawione na braci i innych z rodziny przez proboszcza Kłopotowskiego, którego ulica jest teraz na Pradze. Wcześniej nazywała się Szeroka.
Szeroka po wojnie nazywała się Karola Wójcika.
Tak.
A teraz księdza Ignacego Kłopotowskiego.
Tak. Mój ojciec, mój dziadek, mój pradziadek na ulicy Moskiewskiej pod 5. To przed I wojną światową była ulica Moskiewska, a po I wojnie światowej ta ulica się nazywa Zamoyskiego.
Kim byli Pańscy rodzice?
Moi rodzice, dziadowie i pradziadowie byli zdunami, budowali na Pradze piece. Ojciec miał sześciu braci i trzy siostry. Bracia i inni też mieszkali na Pradze, na Targowej, na Brzeskiej, ja podobnie – mieszkałem na Brzeskiej, na Targowej, na Saskiej Kępie.
Proszę mi powiedzieć, w momencie, kiedy wybuchła II wojna światowa, gdzie Pan mieszkał i z kim?
Mieszkałem na Targówku, na ulicy Piotra Skargi. Tam mieszkaliśmy od 1933 roku. Piotra Skargi 41, mieszkania 12. Potem, w czasie okupacji, przeprowadziliśmy się do innego mieszkania, ten sam adres, Piotra Skargi 41, ale numer mieszkania 10. Tam przeżyłem całe oblężenie Warszawy, bombardowanie itd. Front był bardzo blisko. 7 września Niemcy zrobili bardzo wielki nalot wzdłuż ulicy Radzymińskiej, przez Zacisze, aż do Marek. Wszyscy uciekali, cała ulica Radzymińska się paliła, bo to były drewniaki. Myśmy uciekli do znajomych, pod nr 44. Tam są takie mieszkania jak komórki, a obok był plac i restauracja Oaza. W dom uderzyła bomba, w piwnicy żeśmy byli, przysypało nas.
„Nas”, to znaczy kogo?
Całą rodzinę. Miałem trzech braci, czterech nas było, matka i ojciec. Ojciec mój pracował w rzeźni 47 lat, ale nie przy uboju, tylko przy transporcie.
Najpierw był Zygmunt… Z 1930 roku. Potem byłem ja. Urodziłem się w lipcu 1926 roku. Przede mną się urodził Tadeusz, w maju 1925 roku. Najstarszy był Jurek. Moja matka była dla niego tak naprawdę macochą, ponieważ ojciec miał drugą żonę, pierwsza żona zmarła na gruźlicę. Jurek też był chrzczony u Floriana dopiero jak miał 20 lat, to wtedy się dowiedział, że moja matka nie jest dla niego matką, tylko macochą.
Co Pan szczególnie zapamiętał z okresu okupacji?
Jak mieszkaliśmy na Piotra Skargi, to dziadek ze strony ojca kupił grób rodzinny, w osiemnastej alei, na Cmentarzu Brudnowskim, pięć kwater, dziadek i babcia ze strony matki byli pochowani w siedemdziesiątej alei, a obrona Warszawy w 1939 roku była na płocie cmentarza Bródnowskiego, bo Niemcy zajęli Bródno. Ja ochotniczo, jako łącznik…
Miał pan wtedy…
Ja już skończyłem szkołę – 30 czerwca 1939 roku, to 15. rok już był. Na Bródnie naprzeciwko drewnianego kościółka, koło grobu kardynała Kakowskiego, jest dzwonnica i tam przechowywano zwłoki. Myśmy jako łącznicy we czterech byli, na rowerach jeździliśmy i woziliśmy meldunki do komendy obrony Warszawy w 1939 roku, a komenda znajdowała się na Nowym Świecie, róg Świętokrzyskiej. Dowódcą obrony Warszawy w 1939 roku był generał Rómmel [właśc. dowódca Armii „Warszawa” – przyp. red.], a Pragi bronił generał Czuma [właśc. dowódca obrony Warszawy od 3 do 29 września 1939 r. – przyp. red.]. Myśmy wozili meldunki. Ale jak nastąpiła kapitulacja i żołnierze szli do niewoli, to między grobami zakopali broń: amunicję, granaty, karabiny maszynowe, szable, bagnety, wszystko. W 1939 i 1940 wiedziałem o tym, miałem taki drut i w dzień chodziłem między grobami i kopałem, jak natrafiłem, to wykopywałem i za kancelarią, z tyłu, zakopywałem na kupę, znaczy, na stos. Na drugi dzień, jak przychodziłem, to już tego nie było. Kto to brał, gdzie wywoził, nie wiem. Ale tyle broni, ile ja wykopałem, to pułk piechoty by uzbroił. Ktoś mnie oskarżył o to, że ja tę broń kopię, i doniósł na mnie do Niemców. W moim domu mieszkał przodownik Hećko z granatowej policji, z komisariatu przy ulicy Tykocińskiej 24. On się dowiedział, że mnie oskarżyli. Przyszedł do mnie i powiedział, żebym uciekał, bo dzisiaj w nocy przyjedzie po mnie Gestapo i mnie aresztuje, bo wie, że ja tę broń kopię. Uciekłem do Bugonarwi. Ten teren był włączony do Rzeszy Niemieckiej, od drugiej strony była Rzesza. Do Chotomowa dojechałem pociągiem elektrycznym, a potem na piechotę do Bugonarwi. Ponieważ świetnie pływałem, przepłynąłem i poszedłem dalej. Nocami szedłem. Doszedłem aż do wsi Komory Błotne, koło Gołotczyzny, pod Ciechanowem. Przyszedłem do chłopa i powiedziałem mu całą prawdę, że to i to robiłem, będę u niego pracował, żeby on mnie dał jeść. On się zgodził, pracowałem u niego. Jako miejski chłopiec nic nie umiałem, ale musiałem, jak to się mówi, przy koniach robić, kosić aż do później jesieni. Dopiero pan Hećko powiedział, że Gestapo mnie nie poszukuje, matka napisała list i przyjechałem do Warszawy. Potem, w Warszawie, chodziłem do szkoły kolejowej, która mieściła się przy ulicy Wysockiego, koło pętli, jak ulica Toruńska, bo za ulicą Toruńską, za kościołem, to był Annopol. Przed wojną tam były baraki, które Starzyński wybudował dla bezdomnych, których wyrzucali. Tam chodziłem do tej zawodówki. Arbeitsamt mnie wezwał – Arbeitsamt to był urząd pracy, który nadzorowali Niemcy – dostałem skierowanie do pracy na ulicę Wyspiańskiego, na Żoliborzu. To były zakłady MZK, w których remontowano autobusy, ale jak weszli Niemcy, to autobusy zlikwidowali w Warszawie i stworzyli zakłady Opla, które naprawiały samochody. Pracowałem tam dziesięć godzin dziennie, a po wyjściu uczyłem się w tajnym technikum. Szkoły były pozamykane w czasie okupacji. Technika, uczelnie, politechnika, uniwersytet – wszystkie były zamknięte, a na politechnice były magazyny wojskowe. Naprzeciwko znajdowało się dowództwo Wehrmachtu. Pracowałem tam, w tych zakładach, aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Skończyłem tajne gimnazjum, mam odpowiednie zaświadczenie z kuratorium wystawione po wojnie. Uczyliśmy się w taki sposób, że wieczorem chodziliśmy do jednego profesora np. od fizyki czy matematyki. Trzeba było zachować ostrożność, bo jakby Niemcy wpadli i zobaczyli, to na miejscu wszystkich by rozstrzelali.
Czy ktoś z rodziny brał udział w jakiejś działalności konspiracyjnej?
Tam na Piotra Skargi, gdzie żeśmy mieszkali, były dwa domy. Właścicielem był pan Kopczyński. Miał w sumie trzy domy na Targówku. Jeden z tych domów był murowany, a drugi – drewniany, były ze sobą połączone przez jedną, wspólną bramę. Na tym podwórku chłopców w takim wieku jak ja i moi bracia to było z 60. Zdarzały się aresztowania, Gestapo zabierało. Zginęło bardzo dużo ludzi. Mieliśmy w czasie okupacji taki system piątkowy. Gdy dajmy na to, zapytał Panią kolega z podwórka: „Chcesz należeć do organizacji i walczyć?”, a Pani odpowiedziała, że chce, to poznawała Pani pseudonimy tylko czterech konspiratorów. Pani była piąta. Jak Panią aresztowali, nawet katowali, to nie mogła Pani wydać całego łańcucha, bo Pani go nie znała. Jeden drugiemu nigdy nie powiedział, czy należy, czy nie. Ale dam głowę, że z tej ferajny, z której bardzo dużo zginęło w Powstaniu i w obozach koncentracyjnych, to prawie wszyscy należeli. Zresztą tak było, że w czasie Powstania czy przed nim mieszkańcy Warszawy walczyli. Panowała taka solidarność. Jak Niemcy weszli w 1939 roku, to zlikwidowali autobusy i taksówki. Mogły jeździć tylko dorożki i tramwaje, ale Niemcy zrobili tramwaje tylko dla Niemców, czerwone, oznaczone cyfrą zero. Polacy wrzucili do nich granaty, Niemcy się przelękli i zrezygnowali z osobnych tramwajów. Postanowili podzielić tramwaje, w których jeździli Polacy, na pół. Oni zajmowali część najbliżej motorniczego, a z tyłu wchodzili Polacy. Odtąd już nie rzucali granatów. Ojciec mojej żony był motorowym na tramwajach i w 1941 roku pijany esesman, jak wchodził, wyjął pistolet i zastrzelił go bez przyczyny. Pół roku później umarła matka, na białaczkę, i żona, jako sierota, z tego samego podwórka, wychowywana była w Falenicy, w sierocińcu.
Wszyscy byli zaangażowani, to była taka jedność, że nawet sobie nikt nie zdaje teraz sprawy. Jeden drugiemu pomagał. Choćby z jedzeniem. Za okupacji wszystko było na kartki. Dostawało się 100 g czarnego chleba, 2 dag margaryny, pół kilo mięsa na miesiąc. Trzeba było chodzić na tzw. szmugiel, np. za Bugonarew, za granicę. Tam się nosiło skórę, tytoń, bibułkę do papierosów, a stamtąd się brało masło, mąkę, mięso. Tak się dokarmiali warszawiacy. Niemcy za to strzelali.
Czy spodziewaliście się, że wybuchnie Powstanie?
Czuło się w Warszawie rodzaj napięcia, że zaraz coś się wydarzy. Jakiś miesiąc przed wybuchem Powstania widać było uciekających ze wschodu Niemców. Ulicą Radzymińską wycofywały się całe kolumny samochodów, a i na piechotę maszerowali rozbici żołnierze niemieccy. Brudni, zarośnięci, uciekali pod naporem Rosjan. Myśmy oczekiwali, że ci wejdą. W tym zakładzie, w którym pracowałem, dyrektorem był Nawłoszczański, esesman, Ślązak, który mówił łamanym polskim. To był taki esesman, o którym można powiedzieć, że nie krzywdził Polaków. Ale inny Niemiec, obermajster z drugiej hali, nazywał się Schiffer, Polaków kopał, bił. W październiku, kiedy ciemno się szybko robiło, wyszło trzech majstrów: Baumgardner, Schmidt i Schiffer (oni mieszkali na Marymoncie, ludzi wyrzucili z domów i sami się do nich wprowadzili). Z tyłu podeszli jacyś do Schiffera i strzelili. Dostał w płuca, uciekał aż to pętli na Potockiej, tam upadł, dopadli go i zabili. Od tamtej pory Niemcy, Austriacy, w ogóle majstrowie, którzy byli na zakładzie, strasznie się bali, okazywali Polakom szacunek, nie bili ani nie krzyczeli.
W momencie, kiedy wybuchło Powstanie…
Powstanie wybuchło pierwszego sierpnia. Piętnastego lipca normalnie przyszedłem do pracy. Przyjechałem tramwajem. Na wartowni było wojsko. W nocy załadowali na wagony część maszyn, wyposażenia itd. Nas, robotników, zatrzymali, żebyśmy pozostałe maszyny na wagony pakowali. Z kadr wyszedł pan Miller, Polak. Nie miał jednego ucha, taką klapkę nosił w miejscu ucha. Wyniósł teczki personalne i każdemu, kto przyszedł, rozdał te teczki, żeby nie zostały. Swoją teczkę z kartą pracy (tzw. arbeitbuch) mam do dzisiaj. Oddali to wszystko ludziom. Wiedzieliśmy, że się ewakuują. To było w połowie lipca. Czuło się wewnętrznie, że coś będzie.
Gdzie była Pana rodzina wtedy, gdy wybuchło Powstanie?
Jak wybuchło Powstanie, to myśmy byli na Piotra Skargi. Na Pradze trwało to tylko trzy dni, bo nie było broni. Były czołgi, a powstańcy mieli pistolet 7 mm. Nie na darmo piosenka powstańcza była, że na niemieckie tygrysy, czyli czołgi, „mają wisy”. Wis to był pistolet. Jak wybuchło Powstanie, to w trzech miejscach Niemcy dokonali masowej egzekucji. Były dwie szkoły, jedna na ulicy Handlowej, a druga na Oszmiańskiej. Do dzisiaj one tam są – róg Wincentego i Oszmiańskiej. Niemcy wyrzucili ze szkół Polaków, zajęli je i w nich kwaterowali: żandarmi, własowcy, Ukraińcy. Jak wybuchło Powstanie, to nasi chcieli zdobyć tę szkołę. Na rogu Wincentego był taki dom, Niemcy ich tam rozstrzelali, pomnik zresztą tam stoi. Budynek spalili. Na Wincentego, jak jest poczta przed ulicą Handlową, barykadę zbudowali, ale Niemcy ją rozbili. Wyciągnęli mężczyzn z kamienicy, kamienicę podpalili, a wszystkich wyprowadzili na drugą stronę i rozstrzelali. W trzecim miejscu na Bródnie, gdzie jest kościół murowany, róg cmentarza, też była barykada i też ją rozbili. M.in. w tym domu na rogu – stoi jeszcze ten dom – mój kolega, Janusz Jarosiński, który razem ze mną pracował, chodził na tajne nauczanie. On walczył na tej barykadzie, ale jak Niemcy ją rozbili, to wzięli tych z barykady do niewoli, za cmentarz wyprowadzili, za kancelarię, i tam rozstrzelali. Potem była cisza.
Koniec Powstania na Pradze?
Z pistolecikami to co można było zwojować?
Czy byli tacy, którzy próbowali się z Pragi przedostać do lewobrzeżnej Warszawy?
Tak. My z naszej ulicy, jak zaczynały się wakacje, chodziliśmy na Golędzinów, tam, gdzie była ta słynna golędzinowska policja przed wojną. Wszyscy świetnie pływaliśmy, chodziliśmy do Portu Praskiego i pływaliśmy na Wiśle. Przed wojną Wisła żyła, statki parowe były, a myśmy pływali, od mostu Gdańskiego, tego kolejowego, aż tam, koło Cytadeli, do klubu oficerskiego. Tam znajdowała się tzw. plaża żydowska, z tamtej strony przeważnie Żydzi byli. Za Cytadelą były Nalewki, Nowolipki i inne. Tam była dzielnica zamieszkiwana przez Żydów. W miejscu, gdzie potem był Umschlagplatz, przed wojną funkcjonował bazar żydowski, na którym handlowali starzyzną. Były tam stosy starych rzeczy, obuwia, marynarek i innych. Nazywało się to Wołówka. Niemcy później zlikwidowali bazar i tam właśnie zrobili ten Umschlagplatz, bo obok przechodziła linia kolejowa, i z tego Umschlagplatzu ładowali ludzi w wagony i wywozili do Majdanka, do Oświęcimia, do gazu. Wracając do Powstania – mój ojciec lubił wędkować, miał swoją łódkę w Porcie Praskim. Kapitanem tego portu był Polak, który miał niemieckie nazwisko. Nazywał się pan Michelin. Tę łódkę ojca to zarekwirowali. Przyszedł do mnie dwa razy jakiś pan i kopertę dał z meldunkiem, żebym go na drugą stronę dostarczył. Ja się nie bałem, dwa razy w nocy przepłynąłem Wisłę wpław na stronę warszawską. Przekazałem meldunek i w nocy przepłynąłem z powrotem.
To było bardzo niebezpieczne, bo Wisła była kontrolowana.
Wysadzony był most Kierbedzia, na moście były rakiety, strzelali. Co się ruszało na wodzie, do tego strzelali z karabinów maszynowych. Jak płynąłem, a pływałem świetnie, jak się zapaliła rakieta, to ja pod wodę i pod wodą płynąłem. Jak rakieta zgasła, to wtedy wypłynąłem, nabrałem powietrza. Jak oni wystrzelili, to ja znowu pod wodę. W taki sposób przepływałem Wisłę.
Do kiedy był pan w Warszawie podczas Powstania i jaki był los rodziny?
Do 20 sierpnia. Powstańcza Warszawa płonęła, słychać było wybuchy i wszystko. 20 sierpnia około piątej rano całą ulicę Piotra Skargi, całą dzielnicę Niemcy obstawili wojskiem. Warszawa płonęła. Tego dnia zdobyli PAST-ę. Niemcom pomagała nasza granatowa policja, chodziła z nimi po mieszkaniach. Wypędzali ludzi z domów. Zbierali wszystkich w miejscu, jak jest przejazd na Radzymińskiej. Pod ochroną, pod karabinami wypędzili nas z domu – czterech braci, ojca i wszystkich mężczyzn z tego domu – i koło przejazdu zebrali. Potem pod konwojem przeprowadzili ulicą Ząbkowską do ulicy Markowskiej. Oni nas później, pod konwojem esesmanów, przeprowadzili z ulicy Radzymińskiej do Ząbkowskiej, Ząbkowską do Markowskiej, Markowską do Kijowskiej i Kijowską na Dworzec Wschodni, na perony. Tam spędzono nas na perony, obstawiono tak, że nikt nie mógł się ruszyć. Między godziną 14 a 16 Niemcy podstawili pociąg z krytymi, bydlęcymi wagonami, załadowali nas w ten pociąg. Było pięciu esesmanów z automatami, którzy pilnowali, zasuwali drzwi. Na stopniach stali Niemcy, esesmani. Gdzieś około godziny 17, przez most na Wiśle, koło Cytadeli i Dworzec Gdański, zawieziono nas do Pruszkowa.
Czyli jeszcze 20 sierpnia znaleźliście się w obozie w Pruszkowie?
Tak. W Pruszkowie byliśmy gdzieś tak od godziny 16 czy 17. Obóz był zorganizowany w miejscu warsztatów remontowych. Tam były specjalne kanały. Nie wiem, czy te kanały są tam jeszcze dzisiaj, czy nie. Tam trzymali tysiące ludzi spędzanych z całej Warszawy. Byłem ja, trzech braci i nasz ojciec. Poza tym z tego domu było dużo znajomych. Znałem ich nazwiska, później Pani powiem, co się z nimi stało. Byliśmy tam do 25 sierpnia. Niemcy podstawili pociągi z wagonami – znowu bydlęcymi – załadowali część ludzi, w tym nas, wszystkich braci i ojca, do tego pociągu i pociągiem trzy dni nas wieźli bez wody, bez jedzenia. Wywieźli nas do obozu koncentracyjnego Flossenbürg.
Trzy dni bez wody…
Nie dawali nic – ani picia, ani jedzenia. Zamknęli wagony. Była ochrona. Przywieźli nas do Flossenbürga. Flossenbürg był położony bardzo wysoko, bo to w Bawarii. Obóz znajdował się tak wysoko, że jak było zachmurzenie, to przez niego przechodziły chmury. We Flossenbürgu wszystko nam odebrali, połowę głowy ogolili, na połowie zostawili włosy. Do łaźni nas wpędzili i potem, jak żeśmy wyszli, każdy dostał drewniaki, pasiaki i oczywiście numer. Zabrali dokumenty i każdy dostał numer. Mój numer obozowy z Flossenbürga to 18625.
Zanim Pan opowie o pobycie we Flossenbürgu, chciałabym jeszcze dopytać, co Pan zapamiętał z pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie.
Bardzo dużo zapamiętałem. Dwa dni żeśmy spali w tym kanale. Nie było ani poduszek, ani żadnych posłań, tylko gdzie człowiek mógł się położyć – czy na ziemi, czy w kanale – tam się spało. Z jedzeniem było tak, że kto się dopchał, bo było tysiące ludzi, to dostał taką zupkę.
Czy miał Pan z sobą jakieś naczynie?
Myśmy mieli coś z sobą. Nasza matka była przed Powstaniem dosyć przewidująca. Naszykowała pięć plecaków – zrobiła je z tych powojskowych z 1939 roku – i każdemu włożyła koszulę, bieliznę, puszkę konserw, które myśmy zdobywali jakoś na lewo, chleb. Tym się żywiliśmy. Jak my byśmy tego nie mieli, to byśmy nic nie zjedli, bo dopchać się do tej zupki to była niemożność. Tylko że w Pruszkowie – pamiętałem – przed wojną żył brat matki. Mieszkał koło przejazdu kolejowego z Warszawy.
Jak on się nazywał?
Jan Gottlieb. W 1939 roku miał tam domek. Jego żona była krawcową w Teatrze Wielkim, szyła do opery aktorom i innym kostiumy. Była bardzo dobrą krawcową. On został zmobilizowany w 1939 roku do Wojska Polskiego. Był kapralem saperów i w odwrocie zginął w ataku pod Cegłowem, za Mińskiem Mazowieckim. Padł od kuli, przynieśli zakrwawionego do komendy i na cmentarzu wojskowym w Cegłowie pochowali. Ale została ciocia, myśmy o tym wiedzieli. Jak przychodzili lekarze i sanitariuszki z Pruszkowa, to poprosiłem jedną panią sanitariuszkę, żeby ona poszła do mojej cioci i powiedziała jej o nas. Ciocia nie wiedziała, co się z nami dzieje, co z rodziną. Przyprowadziła ją o godzinie piątej za druty, ale Niemiec nie pozwalał się zbliżyć. Ta pielęgniarka podeszła jednak, coś mu dała. Nie wiem, co dała temu Niemcowi, ale on się odwrócił. Wtedy ciocia podeszła pod druty i my też. Powiedziałem cioci, co z rodziną. Ona chciała wszystkich ratować, ale nie mogła, bo nas było pięć osób. Pojedynczych ratowała. My, czterej bracia i ojciec, nie chcieliśmy się rozłączyć. Myśmy się nie spodziewali, że nas zapakują do obozu koncentracyjnego. Ona przynosiła więc nam jedzenie do siatki, jak myśmy siedzieli w tym Pruszkowie. Gotowała zupę, przynosiła w naczyniach, dawała nam to i myśmy jedli. Dzięki tym pielęgniarkom ona tych ludzi uratowała.
Jak miała na imię?
Maria Gottlieb. Moja mama też nazywała się Gottlieb. To było jej panieńskie nazwisko, z tym że to nie było nazwisko żydowskie, może pochodzenia niemieckiego, bo ojciec mojej matki przed I wojną światową był w Warszawie maszynistą. Pracował na carskiej kolei rosyjskiej i prowadzał jako maszynista pociągi z Warszawy do Petersburga. W 1903 roku w zimę przyprowadził pociąg, zszedł z parowozu, żeby zrobić przegląd i się przeziębił się, bo tam było 30 stopni mrozu. Dostał zapalenia płuc, a w 1903 roku zapalenie płuc to były tak zwane suchoty galopujące. Nie było antybiotyków. On jako maszynista przyprowadził ten pociąg z Petersburga, położył się i po dwóch dniach zmarł. Carska kolej – są jeszcze dokumenty spisane w języku rosyjskim w 1903 roku – na swój koszt pochowała go na Bródnie.
Co jeszcze zapamiętał Pan z Dulagu? Czy można się było poruszać po obozie?
Można było, nawet wyjść na zewnątrz, ale wszystko było ogrodzone siatką. Jak ktoś podchodził do tej siatki, to za nią chodzili esesmani i Ukraińcy i strzelali bez ostrzeżenia.
Czyli byliście dobrze pilnowani.
Pilnowani byliśmy strasznie. Jak część nas wypędzali do tego pociągu, żeby wywieźć do Flossenbürga, to stali esesmani i mówili, żeby rzemieślnicy, którzy mogą pracować na maszynach, na tokarni, wystąpili, to będą pracować w przemyśle. Byłem czeladnikiem samochodowym, miałem dyplom mistrzowski, zdałem egzamin czeladniczy i znałem się na remontach samochodów, wszystkich silników, wszystko to robiłem. Ale nie rozłączyłem się z rodziną, bo my, bracia, nigdy nie chcieliśmy się rozłączyć.
Czy doświadczył Pan pomocy w obozie Dulag 121 kogoś jeszcze, oprócz pielęgniarki i Pana cioci?
Nikt nie pomagał. Człowiek siedział albo w tym kanale, albo na kanale, bo między nimi brudno było, wszędzie smar. Człowiek siedział i nie wiedział, jaki będzie jego los. Byli różni ludzie wtedy w obozie – ranni, dzieci. Wszyscy wypędzeni z Warszawy.
Gdzie została Pańska mama?
Moja mama została na Piotra Skargi, sama ze swoją starszą siostrą Genowefą. Ciotka nie wyszła za mąż, była starą panną, mieszkała u nas na Targówku, na Piotra Skargi. Ona była moją matką chrzestną.
25 sierpnia uformowano was do wywiezienia…
Wypędzili siłą. Weszli do tych kanałów i karabinami wypędzili nas.
Jak długo jechaliście do Flossenbürga?
Trzy dni, bo to była Bawaria. Nie dawali ani pić, ani jeść, nic nie dawali. Dzięki temu, że myśmy w plecakach mieli to, co nam matka uszykowała, to się tym dzieliliśmy i żywiliśmy. Jak zostaliśmy numerami, to trafiliśmy na 18. blok we Flossenbürgu. To był taki barak, ale nazywali go „blok”. Byli kapo, byli jeńcy, z winklem zielonym. Na pasiaku przed każdym numerem widniał trójkąt, na tym trójkącie była napisana litera oznaczająca narodowość więźnia. Jako Polak miałem literę P. Te trójkąty były różnego koloru. Czerwony oznaczał więźnia politycznego, zielony bandytę. Jeśli był czarny, to noszący go siedział w obozie za sabotaż, jeśli różowy, to Świadek Jehowy, a fioletowy to był gej. Rosjanie mieli R, Ukraińcy mieli U, tylko Niemcy na trójkątach nie mieli żadnej litery.
Jaki Pan miał kolor?
Czerwony, mam zresztą ten numer do dziś. Mam zresztą dokumenty z Polskiego Czerwonego Krzyża, które poświadczają: „Aresztowany przez żandarmerię i gestapo generała Wendela, w kategoriach więźnia politycznego”. Mogę to Pani pokazać. Spędzono nas do bloku 18., to był tzw. blok przejściowy. Ochroną i nadzorem zajmowali esesmani. Stali na wieżyczkach, wszędzie. Tam były dwa pasy normalnych drutów, środkowy był pod wysokim napięciem, wisiały lampy. Wewnątrz byli jeńcy, tzw. kapo albo vorarbeiter. Oni mieli opaski z trójkątem z winklem – tak to się nazywało – zielonym. Przeważnie kapo byli Niemcy. Nosili pałki i walili po głowie, często zabijali. Oni więcej zabili ludzi niż esesmani. Tam, na 18. bloku, był taki młody bandyta, nazywali go Hans, nazwiska nie podawali. Na tym 18. bloku trzymali nas trzy dni. Później wypędzili na plac. Przyszło czterech esesmanów, lagerscheiber i Gestapo. Przechodzili rzędami i na czołach pisali nam np. „2, 3” czy „3, 1”. Podchodziliśmy i oni nas rozdzielali. Mnie napisali na czole „3, 2”. 6 września 1944 roku wywieźli mnie ze starszym bratem, Tadeuszem, do komanda podległego obozu, do Sudetów, do miejscowości Leitmeritz, koło Terezina. Komendantem tego obozu był znany esesman, hauptsturmführer SS Spilker. Tam była ujeżdżalnia koni i stajnie, w których nas trzymano. Myśmy budowali tunel pod fabrykę V2. Pracowaliśmy od piątej rano. Zaczynaliśmy apelem, wychodziliśmy blokami, stawaliśmy. Wtedy nas liczyli. Wszyscy żywi stali piątkami, a ci, co zmarli, leżeli na końcu. Chodził lagerscheiber, nazywał się Paul. Liczył wszystkich, jak się stan zgadzał, to wchodził na mównicę – były głośniki, światło się paliło, bo to już zima nadchodziła – i krzyczał: „Czapki zdjąć!”, „Baczność!”, „Na prawo patrz!”, i meldował komendantowi, że stan się zgadza, z umarłymi, z zabitymi. Komendant głową kiwał i wtedy on znowu wchodził na tę mównicę i znowu krzyczał: „Więźniowie, czapki nałożyć!”, „Formować komanda pracy!”, „Do pracy!”, i dopiero orkiestra, która stała przy wyjściu, grała marsza. Myśmy wychodzili konwojowani przez esesmanów. Do pracy chodziliśmy na piechotę. Oprócz pasiaka dostałem takie klapki drewniane. Drogą wyłożoną kamieniami, tunelem, gonili nas ci kapo, bijąc przy tym pałkami. Zgubiłem te pantofle. Był śnieg, a ja boso byłem. Całą zimę, do jesieni, przechodziłem boso. Nieraz, jak się stan nie zgadzał, to musieliśmy przed blokiem stać. Strażnicy przeszukiwali obóz, a ja boso stałem, śnieg się rozpuszczał, a ja boso. Do dzisiaj mam odmrożone nogi, wyleczyłem je, ale jak przychodzi październik i potem zima, to mnie się nogi od kolan robią całe czerwone. Byłem tam, jak wspomniałem, ze starszym bratem. Pracowaliśmy, trzeba było natłuc kilofem dwanaście ord. To takie wózki wywrotowe były i trzeba było dwanaście sztuk napełnić. Każdy musiał. Jak ktoś nie pracował, jak należy, to kapo bili. Każdy kapo musiał pięciu z komanda zabić. Jak bił i więzień upadł, to na gardle kładł mu trzonek od łopaty, stawał na niego nogami, bujał się i zabijał. Jak wracaliśmy z pracy, to najpierw szli żywi, a na końcu nieśli tych, których on zabił. Prycz nie było, była tylko w tych stajniach, gdzie żeśmy spali, taka wielka ujeżdżalnia wysypana piachem. Myśmy spali na tym piachu. Nie opalali tego, nie dawali wody, nie mogliśmy się myć i mieliśmy strasznie dużo wszy. Jak się człowiek rano budził, to musiał je z siebie strząsać. Tutaj na piersi nie miałem skóry, bo zjadły ją wszy. Okazuje się, że człowieka wesz je. Jakie było jedzenie? Bochenek chleba, upieczony tam w piekarni. Zawierał 25 proc. żytniej mąki, do której dosypywali między innymi trociny. Ten chleb był z trocinami. Dostawaliśmy dwukilogramowy bochenek na dziesięciu ludzi, pokrojony, i do tego dwa dekagramy margaryny. To było na obiad. A jak wychodziliśmy na apel i później do pracy, do tunelu, to przy wyjściu z bloku dostawaliśmy pół litra ziółek gorących i nic więcej. Jak wróciliśmy z roboty i stan się zgadzał, to przy przejściu przez bramę dawali nam litr zupy. Kapo miał taką łyżkę z miarką. Z czego składała się ta zupa? Były takie koryta i przywozili kalarepę, marchew, nać, niepłukane nasiona, kapustę i takimi siekaczami rąbali to razem, mieszali z wodą i to gotowali, i to była zupa. Dostawało się litr takiej zupy. Bardzo dużo ludzi umierało z głodu, bo to była wielka, ciężka praca, a jedzenia nie było. Na początku grudnia 1944 roku mojego starszego brata, który nie mógł już chodzić, zaprowadziłem do takiego osobnego bloku dla tych, co nie mogli chodzić. Kładli ich tam na wykończenie. Znaczy, rozbierali, smarowali wodą i pisali ołówkiem na piersi numer. On miał numer 18627. Trzy dni żył. Przychodziłem do niego, ale to był szkielet prawie. Siadłem koło niego. To był taki ukochany wnuczek babci. Moja babcia ze strony matki mieszkała na rogu Niemcewicza i Kaliskiej, na Ochocie. To po dziadku było, ona tam mieszkała i tam zmarła. Więc koło niego siadałem i brałem go za rękę. Widziałem, że on trzymał kawałek chleba, który dostał. Taka była we wszystkich obozach koncentracyjnych niepisana zasada, że jeśli ktoś ukradł ten kawałek chleba, który każdy dostawał, i dowiedli tego, to musiał iść sam w nocy na zasieki i się zabić, bez względu na okoliczności. Jak się nie zabił, to przychodzili i wsadzali do takich dużych przeciwpożarowych beczek z wodą. Przytrzymali dziesięć minut i zabijali. Brat zmarł.
Inny brat, najstarszy, gdy część obozu ewakuowano do drugiego komanda, to on nie miał siły iść i usiadł. Jak usiadł, podszedł esesman, w tył głowy z karabinu mu strzelił i go zabił. Mam dokumenty, wystawione akty zgonu. A ojca i najmłodszego brata, który miał 14 lat, zostawiono we Flossenbürgu. Ojciec i brat pracowali, bo tam pod ziemią były zakłady Messerschmitta. Brat sprzątał hale produkcyjne. Przeżył, miał 14 lat, z 1930 roku był.
Wyzwolenie to takie było, że nas spędzali ze wszystkich stron. Na placu siedziało prawie 300 tys. ludzi. Tydzień nie dawali jeść. Słychać było armaty. Zdarzały się przypadki kanibalizmu. Ja zjadłem drewniaki. Ratowałem się, jak mogłem, a byłem już szkieletem. Miałem 20 lat. Jak wyzwolili obóz, to ważyłem 38 kilogramów. O końcu wojny dowiedzieliśmy się w ten sposób, że zrobili apel i pierwszy raz lagerschreiber – było słychać armaty, front się zbliżał, to już było 8 maja 1945 roku – powiedział: „Achtung! Moi panowie, koniec wojny!”, „Do domu!”. Tak się dowiedzieliśmy o końcu wojny. Myśleliśmy, że jak się skończyła ta wojna, to zaraz się najemy. Obóz zamknęli Czesi – to były Sudety – bo panował w nim tyfus, było tysiące wszy itd. Przywieźli taki kleik, tylko dawali trochę, a resztę zabierali na samochody i wywozili. Mnie z tego obozu wzięto i samochodem przywieziono do klasztoru żeńskiego w czeskiej Pradze. Tam, na podwórku, zdjęto nam te pasiaki, wszędzie pełno wszy, skóry nie było. Siostry nas umyły. Z tego pasiaka zerwałem tylko swój numer, który mam do dzisiaj. Resztę spalili. Wymyli nas, ostrzygli włosy i położyli w kaplicy na takich materacach na podłodze. Przyszedł lekarz, co trzy godziny dostawaliśmy taką małą filiżankę kleiku. Doktor powiedział: „Jeśli zjecie mięso czy coś tłustego, dostaniecie skrętu kiszek i umrzecie”. Dużo więźniów po wyzwoleniu gdzieś coś dopadło i się najadło, a potem z tego powodu zmarło. Siostry mnie tam trzymały, potem Czesi sformowali transport i przyjechałem do Warszawy Zachodniej. Dalej się nie dało, bo Warszawa była zniszczona, tunel średnicowy był wysadzony, Dworzec Główny wysadzony, wszystko zburzone. Ale ja już chodziłem, więc na piechotę z Dworca Zachodniego do ulicy Karowej, Karową zszedłem na dół, a na ulicy Karowej i Brukowej był już most, drewniany i pontonowy. Po tym moście dostałem się ulicą Brukową na Targową i na piechotę na Piotra Skargi. Przychodzę, dom stoi, łapię za klamkę, a tu zamknięte. Matka pracowała w BOS-ie (Biurze Odbudowy Stolicy). Nie dawali pieniędzy, bo nie było, tylko litr zupy i 20 dekagramów chleba za dziesięć godzin pracy, oczyszczania ulic. Ulice były zawalone, więc najpierw je odgruzowywano. Matka przyszła, jak mnie zobaczyła jako szkielet, to się przeraziła, bo ja pierwszy wróciłem. Musiałem się leczyć. Najpierw zacząłem strasznie puchnąć, że jak palcem dół wycisnąłem, to tydzień utrzymywało się to zagłębienie. Lekarz przepisywał zastrzyki, jakieś witaminy i w ten sposób mnie doprowadzili do zdrowia. Ojciec też Flossenbürg przeżył i wrócił trzy miesiące po mnie. Ja wróciłem w czerwcu 1945 roku, a ojciec w sierpniu. Najmłodszy brat, gdy ich wypędzali, uciekł do armii Andersa, do Włoch. Jego, jako młodocianego – czternaście lat miał – wzięli starsi i tam jako syna pułku zmobilizowali. Potem z Włoch z armią Andersa trafił do Szkocji. Ze Szkocji napisał do Czerwonego Krzyża i Czerwony Krzyż przesłał wiadomość, że on żyje i gdzie jest. Matka i ja napisaliśmy list i w 1946 roku przyjechał ze Szkocji, już jako żołnierz Andersa. Piętnastolatek! Taka była gehenna rodziny.