Marczak Stefan – Relacja z wygnania z Zielonki
Stefan Marczak w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał w Zielonce pod Warszawą. 15 sierpnia 1944 r. jako czternastoletni chłopiec wraz z matką Anielą Marczak oraz babcią Anną Szumską został wygnany z domu, a następnie pognany przez walczącą stolicę do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Po kilku dniach pobytu w obozie przejściowym rodzina została wysłana do Szymanowa i znalazła schronienie u gospodarzy w pobliskiej wsi Paprotnia. Relacja została zebrana w ramach projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.
W czasie Powstania Warszawskiego miejscowość, w której zamieszkiwałem, stanowiła – z wojskowego punktu widzenia – teren położony na przedpolach Pragi. Sytuacja w tym rejonie, szczególnie w końcowych dniach lipca 1944 roku była bardzo napięta i zapalna, a to ze względu na toczącą się tu bitwę pancerną [Uderzenie sowieckie na znajdującą się wówczas w rękach niemieckich Zielonkę miało miejsce 30 lipca – przyp. red.]. Ruchy wojsk niemieckich i brygady RONA [Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa – przyp. red.], zabranie z domów mężczyzn i wywiezienie ich do Niemiec, bliskość linii frontu dzielącego wojska 9 Armii Niemieckiej i wojska 1 Frontu Białoruskiego – napawały nas uzasadnioną niepewnością co do dalszych naszych losów w tym przyfrontowym rejonie.
Rano 15 sierpnia 1944 roku rozkazano nam niezwłocznie opuścić swoje domy, zezwalając na zabranie ze sobą tylko ręcznego bagażu i udać się do szosy prowadzącej w kierunku Warszawy. Rozkaz ten usankcjonowano groźbą likwidacji każdego, kto nie opuści swego domu bądź pozostanie w ukryciu. Tak zacząłem przymusową wędrówkę, idąc na poniewierkę i wygnanie wraz z moją matką Anielą Marczak i babcią Anną Szumską.
Wszystkimi ulicami prowadzącymi do szosy, napełnionej już ludźmi i furmankami, szły gromady mieszkańców Zielonki, kierowane przez eskortujących esesmanów na zachód, do Warszawy. Gdzieniegdzie słychać było wybuchy pocisków artyleryjskich, którym towarzyszyły krzyki Niemców przynaglających nas do szybszego marszu. Przez pobliską miejscowość Ząbki dotarliśmy do szosy radzymińskiej, na skrzyżowaniu której kolumna wysiedleńców skręciła w lewo. Szliśmy teraz ulicami opustoszałej Pragi, na których prawie nie widziało się cywilnych jej mieszkańców. Można było tylko zauważyć stojących w niektórych bramach ludzi, którzy skrycie obserwowali pędzone przez Niemców kolumny wysiedleńców. Gęsto towarzysząca nam eskorta pilnie baczyła, aby ktoś z nas nie odłączył się i nie próbował ucieczki.
Tak doprowadzono nas w rejon ulic Targowa – Zygmuntowska [obecnie al. Solidarności – przyp. red.] – Modlińska, gdzie w obrębie cerkwi prawosławnej zarządzono krótki postój. Zmęczenie dawało się nam coraz bardziej we znaki. Widok perspektywy ulicy Zygmuntowskiej – „zamknięty” kratownicą most Kierbedzia [dziś Śląsko-Dąbrowski – przyp. red.] na tle płonącej Warszawy – napawał nas grozą i przerażał.
Wkrótce oznajmiono nam, że rozpoczynamy dalszy marsz. W gorączkowym pośpiechu Niemcy wpędzili nas w ulicę Zygmuntowską i dalej na podminowany już most Kierbedzia.
Mniej więcej w połowie długości mostu nakazano bieg. Pochód wysiedleńców mieszał się bezładnie z pędzącymi furmankami, ludzie starsi i słabsi zaczęli zostawać w tyle. Zbliżaliśmy się szybko do walczącego bohatersko Starego Miasta, spowitego dymem i ogniem pożarów. Bez przerwy słychać było wybuchy pocisków i bomb rozlegające się ponurym echem wśród pustych placów i ulic Warszawy. W pospiesznym marszu ulicami Miodową i Senatorską wchodziliśmy na Plac Teatralny. Byliśmy teraz prawie w samym sercu walczącej Warszawy. Przebiegaliśmy, popędzani przez esesmanów, w bezpośredniej bliskości stanowisk powstańczych Grupy „Północ” rozlokowanych w Pałacu Blanka, Ratuszu, klasztorze i kościele Sióstr Kanoniczek.
Uzbrojona po zęby i bojowo nastawiona do bezbronnych wysiedleńców eskorta znajdowała się wtedy przezornie tylko z naszej lewej strony – po prawej byli przecież bardzo blisko powstańcy. Wokół nas płonęły domy, dymy pożarów gryzły w oczy, utrudniały widoczność. Kiedy mijaliśmy plac Bankowy i wchodziliśmy w ulicę Elektoralną po prawej naszej stronie widać było ludzkie trupy leżące na ulicy. Nagle nadleciały cztery samoloty nurkujące, a w chwilę później usłyszeliśmy przeraźliwy gwizd przechodzący w wycie. Kiedy się obejrzałem za siebie, ujrzałem wyraźnie widoczne, lecące wprost na nas bomby, wyrzucone przez jednego ze stukasów; pozostałe nurkowce zrzuciły bomby w rejonie ul. Bielańskiej i placu Teatralnego. Powstało straszliwe zamieszanie, rozbiegła się i skryła eskorta, ludzie rzucali się na ziemię. Dał się słyszeć straszliwy huk, zafalowało powietrze, zadrżała pod nami ziemia, zrobiło się ciemno, w nosie i gardle drapał pył ceglany. Moja babcia została ranna w nogę; ranni byli od własnych bomb towarzyszący nam esesmani. Ludzie jadący na wozach nie chcieli na nasze prośby zabrać rannej kobiety, przykre, ale dopiero interwencja Niemca zmusiła ich do tego.
Dalsze odcinki ulicy Elektoralnej przebyliśmy pospiesznie w chaosie i bezładzie, ogłuszeni i oszołomieni bestialskim nalotem. Pochód nasz przeciął następnie ulicę Solną, minął kościół Karola Boromeusza i wszedł w ulicę Chłodną, gdzie było już spokojnie. Dalej droga nasza wiodła ulicą Wolską. Po dłuższym marszu do nieznanego dotychczas celu, pozostawiając za sobą okropny widok płonącej Warszawy, skręciliśmy na szosę prowadzącą w kierunku Włoch. Ludzie byli głodni, spragnieni i zmęczeni; kolumna wysiedleńców mimo ciągłego popędzania przez Niemców szła coraz wolniej. Mieszkańcy Włoch, którzy stali na trasie naszego marszu, pomimo zakazu ze strony Niemców, podawali nam chleb i napoje oraz informowali nas, że idziemy do obozu, gdzie rozdzielają rodziny i wywożą do Niemiec.
Słońce już zachodziło, gdy byliśmy w okolicach Ursusa i Piastowa. Słyszeliśmy potem, że niektórzy ludzie, ryzykując życiem, odłączali się w ciemnościach od kolumny i pozostawali w mijanych po drodze miejscowościach. Naszej rodzinie, małżeństwu nazwiskiem Polak wraz z ich córką Teresą, udała się wtedy taka ucieczka. Do wyzwolenia przebywali oni wśród miejscowej ludności w Gołąbkach, gdzie spotkali się na ogół z ludzkim przyjęciem i pomocą.
Po około 40-to kilometrowym marszu straszliwie wyczerpani i zmęczeni weszliśmy około godziny 21.00 przez bramę obozu przejściowego w Pruszkowie. Eskorta kolumny, po porozumieniu się z oczekującymi przy bramie żandarmami, zaprowadziła nas w okolice bocznic kolejowych, gdzie rozkazano nam wchodzić do stojących tam wagonów towarowych. Ludzie padali wprost ze zmęczenia. Wagony zapełniły się uciekinierami, którzy siedzieli bądź leżeli – jak kto mógł – na gołej podłodze wagonów. Byliśmy pilnowani w dalszym ciągu przez towarzyszącą nam eskortę. Nie dostaliśmy nic do picia ani jedzenia. Krańcowe wyczerpanie i potrzeba snu wzięły górę nad głodem, pragnieniem, niepewnością i lękiem – ludzie posnęli.
Wczesnym rankiem Niemcy wypędzili nas z wagonów i pospiesznie przeprowadzali selekcję. Ludzi młodych, zdrowych, bądź wydających się podejrzanymi o udział w Powstaniu wybierali z tłumu, rozdzielali wprost brutalnie z ich rodzinami i odprowadzali do różnych hal warsztatowych, na przykład mężczyzn do hali VI. Jak się później okazało, ludzie ci w najlepszym razie kierowani byli na roboty przymusowe do Reichu, część z nich wysłana została do obozów koncentracyjnych. W taki właśnie sposób brat mojej matki Edward Szumski – człowiek zaangażowany w konspirację, wywieziony został do obozu koncentracyjnego w głąb Niemiec, gdzie zginął z rąk hitlerowców.
Kobiety z dziećmi, ludzi starszych, chorych, słabych itp. kierowali do hali I. Trafiłem również tam wraz z moją matką i ranną w nogę babcią. Warunki były tam fatalne: tłum ludzi, zaduch, ciasnota, brud, prowizoryczne latryny przy barakach, woda nienadająca się do picia, niesprzątana betonowa podłoga, na której leżały płyty wiórowe bądź maty słomiane. Usiedliśmy na naszych tobołkach rzuconych na podłogę hali. Po okrutnym wysiłku i przeżyciach wczorajszego dnia byliśmy przygnębieni i jacyś otępiali.
Na hali byli ludzie wypędzeni z Woli, Ochoty, zaczęli przybywać również udręczeni mieszkańcy Starówki. Dowiedzieliśmy się od towarzyszy niedoli, że ludzie z hali I przewidziani będą do wywozu na teren tzw. Generalnej Guberni oraz że opiekuje się tutaj nami Czerwony Krzyż i RGO. Istotnie na hali byli polscy lekarze i sanitariuszki, ludzie z opaskami Czerwonego Krzyża i przedstawiciele RGO. Mieli oni pełne ręce roboty, ponieważ ludzie potrzebowali wszelakiej pomocy. W miarę posiadanych możliwości oni nas karmili i leczyli. Słyszeliśmy, że władze niemieckie nie dały ze swej strony żywności ani lekarstw dla ludzi trzymanych w obozie pruszkowskim. Widzieliśmy natomiast jak Niemcy penetrowali naszą halę, wybierając z niej jeszcze młode osoby, którym udało się tutaj jakoś dostać. W ciągu dnia otrzymaliśmy coś do picia i jedzenia: kawa, chleb, zupa. Siedziało się na ziemi i własnych tobołkach, czas dłużył się w niepewności. Spaliśmy w ubraniach na przemoczonym barłogu, mając pod głową nasz wysiedleńczy bagaż.
Po kilku koszmarnych dniach i nocach Niemcy kazali nam opuścić halę i udać się do podstawionych wagonów towarowych, którymi, po uformowaniu składu pociągu, przewieźli nas do stacji kolejowej Szymanów. Tutaj w pobliżu klasztoru O.O. Franciszkanów w Niepokalanowie przy udziale miejscowych władz cywilnych i policyjnych rozdzielono wysiedleńców do poszczególnych wsi i gospodarzy indywidualnych. Moją matkę, babcię i mnie skierowano do gospodarstwa Antczaków we wsi Paprotnia. Rozlokowano nas w stodole, ponieważ, jak mówiono, nie było tyle miejsca w domu, żeby wszystkich zmieścić. Spotkaliśmy tutaj moją ciotkę Stanisławę Szumską, którą rozdzielono na zawsze z jej mężem w czasie selekcji w Pruszkowie. Ciotka wkrótce wyjechała stąd do swojej rodziny mieszkającej w Radomiu.
Sytuacja nasza była krytyczna ze względu na brak ciepłej odzieży i okryć do spania oraz brak środków finansowych i rzeczowych niezbędnych do minimum egzystencji. W utrzymaniu się przy życiu pomagali nam bardzo ojcowie i bracia Franciszkanie z Niepokalanowa, żywiąc bezinteresownie tych wysiedleńców, którzy potrzebowali pomocy. Pomagaliśmy nieraz gospodarzom w polu, za co dostawaliśmy łyżkę strawy. Tymczasem noce i dnie stawały się coraz chłodniejsze. Chyba gdzieś w październiku udało się nam ulokować wraz z dwiema innymi osobami z Warszawy w jednej z izb domu u sąsiednich gospodarzy nazwiskiem Zdanowscy. Spaliśmy tam na prymitywnym posłaniu ułożonym na podłodze. Wspomniane osoby, których nazwisk dokładnie nie pamiętam, to jest mężczyzna tytułowany „panem sędzią” oraz towarzysząca mu kobieta, spały na łóżku. Ludzi tych odwiedzał nieraz oficer Wehrmachtu prowadząc z nimi miłe rozmowy. Sytuacja taka nie była dla nas przyjemna, a stosunki wzajemne wprost nieprzyjazne.
Pamiętam mroźny grudniowy dzień, w którym – nie wiem za czyją przyczyną – kazano nam zabrać tobołki i opuścić izbę. Zapakowano nas na furmankę i odwieziono, dosłownie co koń wyskoczy, na wachę, przez którą wjeżdżało się na teren jednostki wojsk niemieckich, stacjonujących wtedy w części zabudowań klasztornych w Niepokalanowie. Dzięki życzliwości braci zakonnych otrzymaliśmy maleńką izbę w głębi terenu klasztornego. Matce mojej udało się dostać jakąś pracę fizyczną w niemieckiej izbie chorych znajdującej się wtedy na terenie wspomnianego klasztoru. Nasza dotychczas bardzo trudna sytuacja mieszkaniowa i żywnościowa uległa nieznacznej poprawie. Szóste już w okresie okupacji święta Bożego Narodzenia spędziliśmy we trójkę w atmosferze wielkiego przygnębienia i poczucia osamotnienia w oderwaniu od własnego domu i reszty rodziny. W podobnym nastroju witaliśmy nowy 1945 rok, ale już z nadzieją w sercach na bliski już koniec okupacji i powrót do domu.
Nadszedł pamiętny a zarazem tragiczny dla nas dzień 16 stycznia 1945 roku. Tego dnia od rana widać było gorączkowy pośpiech wśród wojsk niemieckich, ładujących się na samochody ciężarowe stojące na terenach klasztornych. Słychać było również warkot wysoko latających samolotów. Dało się wyczuć, że nadszedł moment rozstrzygający – Niemcy opuszczali w pośpiechu zajmowany dotychczas przez siebie teren i załadowanymi samochodami uciekali do szosy głównej prowadzącej w kierunku Łodzi i Poznania. W przewidywaniu rozpoczęcia się lada chwila działań wojennych opuściliśmy szybko naszą izbę i schroniliśmy się wraz z moją matką we wsi Paprotnia u wspomnianych już gospodarzy Zdanowskich, którzy przyjęli nas ciepło i przyjaźnie. W tym też czasie spadły pierwsze bomby zrzucone przez samoloty radzieckie na uciekające wojska niemieckie. Na wiadomość o zbombardowaniu szosy i części zabudowań klasztornych, moja matka pobiegła do furty klasztornej na ratunek swojej matce, znajdującej się akurat w pomieszczeniu obok furty, w której wydawano posiłki dla wysiedleńców. Kiedy matka dobiegła do zabudowań klasztornych nadeszła następna fala nalotu. Moja matka zginęła na miejscu od podmuchu bomb, które spadły na szosę i w pobliżu szosy. Gdy bombardowanie przybrało na sile, opuściłem dom Zdanowskich i uciekłem w pole, byle dalej od niebezpiecznej szosy. O śmierci mojej matki dowiedziałem się przez znających mnie ludzi dopiero wieczorem; babcia moja wyszła z nalotu cało. Jeszcze przez cały wieczór i w nocy słychać było w różnych stronach odgłosy wystrzałów. Nad ranem nastąpiła cisza – byliśmy wolni. Niemcy ścigani przez wojska radzieckie byli już od nas daleko.
Moja matka została pochowana nazajutrz w pobliżu wspomnianej furty klasztornej w Niepokalanowie. Następnego dnia rano, to znaczy 18 stycznia 1945 roku, wziąwszy swój tobołek wyruszyłem wraz z moją babcią pieszo w kierunku Warszawy. Dzień był mroźny i wiał przenikliwy wiatr. Szosa, jej pobocza i przyległe rowy przedstawiały żałosny widok – usłane były trupami niemieckich żołnierzy i zniszczonym hitlerowskim sprzętem wojskowym. Po kilku kilometrach trudnego marszu udało się nam zabrać na wojskową ciężarówkę radziecką, której uczynny kierowca podwiózł nas do przedmieść Warszawy. Szliśmy ulicami zburzonej straszliwie stolicy, która sprawiała widok miasta wymarłego. Oglądany przez nas rozmiar zniszczeń był bez porównania większy od tego, który widzieliśmy w połowie sierpnia 1944 roku. Wszystkie bez mała budynki i inne budowle legły w gruzach bądź zostały spalone. Szło się z trudem wąskimi ścieżkami biegnącymi wzdłuż jezdni, których pozostała część oraz cała szerokość chodnika zasypane były gruzem zmieszanym z plątaniną żelastwa. Na placach, skwerach, stertach gruzów, które pozostały tylko po zburzonych domach widać było gąszcz krzyży. Panowała cisza i pustka. Gdzieniegdzie dopiero pojawiali się ludzie; byliśmy jednymi z pierwszych, którzy przybyli do wyzwolonej Warszawy.
Zapadał zmrok, gdy zmęczeni i zziębnięci, dotarliśmy w okolice placu Piłsudskiego. Tutaj spotkała nas przykra przygoda – zostaliśmy zatrzymani do wyjaśnienia przez wojskowy patrol Komendy Miasta. Zaprowadzono nas do siedziby Komendy, mieszczącej się wtedy w tzw. domu bez kantów, w którym po sprawdzeniu naszych dokumentów sprawa szybko wyjaśniła się i po przeproszeniu nas i rozgrzaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Było już zupełnie ciemno, gdy doszliśmy do brzegu Wisły nieco niżej zburzonego mostu Kierbedzia. Na Pragę droga była wtedy tylko jedna – przez lód. Niepewnym krokiem szliśmy gęsiego, prowadzeni przez przewodnika. W miejscach, w których Wisła nie była zamarznięta przerzucone były kładki drewniane, przez które ostrożnie przechodziło się dalej. Szczęśliwie dotarliśmy na drugi brzeg rzeki i kontynuując nasz marsz osiągnęliśmy krańce Pragi, gdzie bardzo już zmęczeni i głodni poprosiliśmy przygodnych ludzi o nocleg. Przyjęto nas życzliwie i serdecznie. Dziękując za ludzkie przyjęcie nazajutrz wyruszyliśmy w kierunku Zielonki, w której przed Powstaniem zamieszkiwała moja babcia. Po stracie matki i wobec braku ojca, wywiezionego w lipcu 1944 roku na roboty przymusowe do Niemiec, o losie, którego dotychczas nic nie wiedziałem, byłem pod wyłączną opieką babci. Dom, w którym ona mieszkała, ocalał i został zajęty przez obcych ludzi. Dowiedzieliśmy się później, że pozostawione mienie zostało wyszabrowane przez osobników bądź to pozostałych po naszym wysiedleniu, bądź przez przybyłych z innych rejonów. Reszta nieskradzionych dotychczas rzeczy była w posiadaniu nowych lokatorów.
W zastanej sytuacji ulokowaliśmy się w małym pustym pomieszczeniu piętro wyżej, mając na początek do dyspozycji zawartość naszych wysiedleńczych tobołków. Pomieszczenie to dzieliliśmy następnie czasowo z naszą rodziną, która powróciła wkrótce z Gołąbek, a o której wyżej wspominałem.
W pierwszych miesiącach po powrocie z wysiedlenia bardzo troskliwie zajęły się nami oraz innymi jeszcze ludźmi Siostry Dominikanki, których klasztor znajdował się w Zielonce. My pomagaliśmy siostrom w różnych pracach gospodarczych wykonywanych w obrębie klasztoru i obszernego ogrodu. W zamian dostawaliśmy całodzienne wyżywienie, co było wtedy sprawą niezmiernie dla nas istotną. W tych trudnych warunkach, dzięki inspiracji i pomocy Sióstr Dominikanek wznowiłem przerwaną naukę w szkole powszechnej. Dołączyłem opóźniony do siódmej klasy, którą ukończyłem wkrótce z wynikiem bardzo dobrym.
We wrześniu 1945 roku przybył z Niemiec mój ojciec Piotr Marczak. Do mego miasta rodzinnego Warszawy powróciłem na stałe dopiero w późniejszych latach.