Hałas Maria – Wspomnienie z pobytu w obozie
Maria Hałas (wówczas Mrozowska), warszawianka urodzona w 1932 roku w Chorzowie, w obozie Dulag 121 znalazła się na początku października 1944 roku wraz z matką Salomeą Mrozowska, siostrą Heleną Wierzbicką z domu Mrozowską oraz teściową siostry, Józefą Wiśniewską. Cała czwórka została wywieziona transportem kolejowym do wsi Mników pod Krakowem. W kwietniu tego roku pani Maria Hałas odwiedziła nasze Muzeum i teren byłego obozu Dulag 121. W związku z tą wizytą Pani Maria Hałas spisała swoje wspomnienia i przekazała je do zbiorów Muzeum Dulag 121.
Wspomnienie z pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie Dulag 121
Już w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego byłyśmy bezdomnymi uciekinierkami. Uciekłyśmy z podpalonego przez „własowców” domu na Woli do domu przy ulicy Skorupki. My to znaczy ja dziewczynka lat 11, z mamą, moją, 10 lat starszą siostrą mężatką i jej teściową.
Opuszczałam Warszawę w ostatnim dniu wyznaczonym na wypędzenie ludności z południowego Śródmieścia (był to 7 lub 8 października). Wychodziliśmy grupą, wszyscy mieszkańcy domu przy ul. Skorupki, tylko jedna starsza pani postanowiła pozostać – poczekać na „wyzwolenie” w swoim mieszkaniu, może w piwnicy. Nie wiem, co się z nią stało. Szliśmy w tłumie ulicami: Marszałkowską, Piękną, Lwowską, Koszykową, koło Politechniki (gdzie żołnierze AK składali broń). Potem ul. Wawelską, wzdłuż Pola Mokotowskiego i dalej nieznanymi mi ulicami na Dworzec Zachodni. Wsiadaliśmy do pociągu składającego się z różnych wagonów. Moją rodzinę wpędzono do wagonu towarowego. Zamknięto drzwi. Był już wieczór.
W środku nocy byliśmy w Pruszkowie. Otwarto wagon. Wypędzono nas pod ogromną wiatę. Chyba padał deszcz, było zimno. Do rana siedzieliśmy na swoich tobołkach. Rano zaczął się ruch. Można było chodzić w granicach obozu. Były tam trzy ogromne budynki. Przed jednym stała długa kolejka chorych ludzi. Podobno byli tam lekarze. Na terenie obozu pracowały panie z RGO (Rada Główna Opiekuńcza) i PCK. Rozdawały chleb i zupę z dużych kotłów, tym którzy mieli własne garnki czy miski. Był też gdzieś kran z wodą. Ludzie cicho rozmawiali, zapamiętałam to jako szum, nawet nie gwar. Był ogólny smutek, niepokój, strach przed tym, co z nami zrobią? Gdzie wywiozą? Byliśmy w obozie 2 dni i 3 noce.
Nie mogę zapomnieć wydarzenia, w którym niechcący brałam udział. Bardzo stara, szczupła pani – staruszka swój cały dobytek miała w papierowej siatce na zakupy. Nie miała siły nieść go w ręku. Ciągnęła pakunek laseczką po ziemi, zgięta w pół. Siedziałam na kamieniu z zakazem ruszenia się z tego miejsca. Na drodze była głęboka kałuża. Widziałam jak staruszka zbliża się do kałuży, ale tak, jakby jej nie widziała. Pomyślałam, że papierowa siatka nie ochroni jej rzeczy, zmoczą się i rozlecą. Poderwałam się, żeby jej pomóc przenieść bagaż obok kałuży. Staruszka nie chciała na to pozwolić. Moment szarpałyśmy się. Na to przybiegła moja siostra. Ostro powiedziała „przestraszyłaś Panią, natychmiast przeproś!” Obie przeniosły bagaż przez kałużę. Przepraszałam płacząc, chociaż nie rozumiałam dlaczego. Staruszka pomyślała, że chcę jej ten jedyny bagaż zabrać. Potem płakałyśmy wszystkie trzy, przepraszając się nawzajem. A ja nie mogę do dziś zapomnieć bezradnej, wystraszonej, zapłakanej staruszki. Mimo tego przykrego zdarzenia, nawet teraz, już jako staruszka nie umiem przejść obojętnie obok czyjegoś nieszczęścia. Ciągle jeszcze chcę pomagać, wyjaśniać, pocieszać.
Trzeciego dnia naszego pobytu w obozie w Pruszkowie odbywała się selekcja. Dzielono ludzi na nadających się do wywiezienia „na roboty do Niemiec” albo do obozów śmierci (tak mówili ludzie między sobą). Chorzy, staruszkowie i matki z dziećmi mieli być wywiezieni do rolników w Generalnej Guberni. Przekonane, że siostrę moją wywiozą do pracy w Niemczech, postanowiłyśmy iść razem z nią. Szłyśmy skupioną grupką w strachu, że nas rozdzielą. Pomogły nam panie z PCK. Siostrze kazały założyć chustkę na głowę, zakrywając pół twarzy i kazały trzymać mnie mocno za rękę. Siostra miała mówić, że jest jedyną opiekunką chorej siostry. Mamę i teściową siostry chwilę zatrzymały. Przeszłyśmy z siostrą niezatrzymywane przez Niemców na stronę matek z dziećmi. Po chwili z przerażeniem zobaczyłam mamę po drugiej stronie. Nie pytając nikogo o zgodę pobiegłam do mamy z krzykiem: „mamusia, mamulka znalazła się”. Potraktowano to jako szczęśliwe odnalezienie się zgubionych dziewczynki z matką. W tłumie matek z dziećmi załadowano nas do wagonów towarowych. Mama wybrała wagon odkryty z niskimi ścianami. To był dobry wybór, bo jechaliśmy do Krzeszowic koło Krakowa ponad trzy doby i tylko jeden raz pozwolono nam wyjść z wagonu na jakiejś polanie w lesie. Do uciekających ludzi Niemcy strzelali, ale nikt nie został zabity. W Krzeszowicach (już w nocy) czekały na nas furmanki, tzw. „podwody” i zostaliśmy odwiezieni do okolicznych wsi. Nikomu nie wolno było zostać w mieście. Nasza czwórka dostała kwaterę u młynarza. Rodzina młynarza przyjęła nas życzliwie i z ogromnym współczuciem. Otoczono nas troską z pewnymi obawami. Na przykład gospodyni w nocy czekając na nas grzała ogromne gary wody, żebyśmy mogły umyć się i uprać zwoje rzeczy. Dostałyśmy też trochę nafty do włosów.
Sam obóz nie zrobił na mnie aż tak strasznego wrażania, jak jest teraz opisywany. Do dużych hal nie wchodziłam. Obóz był już znacznie ucywilizowany. Były wykopane doły — latryny. Była woda w kranach na powietrzu. Gorąca zupa w wielkich kotłach I pewnie kawa do picia, ale tego nie pamiętam. Po miesiącu pobytu w piwnicy, w ciemności i zaduchu wydawał mi się miejscem prawie przyjaznym. Mimo, że noce były za chłodne, by spać na powietrzu nikt z nas nie przeziębił się, nie zachorował na żołądek.