Milewska Krystyna – Odciśnięte w pamięci
Krystyna Milewska urodziła się w 1937 roku w Warszawie. Podczas wybuchu Powstania mieszkała wraz z rodziną na w Powiślu, w mieszkaniu służbowym przy Elektrowni Warszawskiej, w której zatrudniony był jej ojciec, Arkadiusz Sławiński. Wkrótce potem kobiety przedostały się do piwnic budynku administracyjnego, gdzie ukrywały się przez ponad miesiąc walk, Arkadiusz Sławiński natomiast pozostał na stanowisku – elektrownia, zdobyta przez Polaków w pierwszych dniach Powstania, do początków września dostarczała miastu prąd. Rodzina została wypędzona z domu 5 września. Zostali przewiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie wysłani na tereny Generalnego Gubernatorstwa. Prezentujemy Państwu fragment wspomnień Pani Krystyny Milewskiej, które po raz pierwszy zostały opublikowane w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje wojenne dzieciństwo”, tom nr 15, wspomnienie pt. „Odciśnięte w pamięci”).
Kiedy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie, w naszym mieszkaniu rozległ się potężny huk – w hali maszyn rzucono granaty. Pierwszy dzień powstania i noc przesiedzieliśmy w mieszkaniu, w długim korytarzu, w którym nie było okien. Do rana teren elektrowni został opanowany przez powstańców. Ochrona ukraińska i Niemcy zginęli lub poddali się. Nasze mieszkanie stało się placówką powstańczą. Ojciec został na stanowisku, elektrownia funkcjonowała i dostarczała prąd miastu. My z babcią i mamą przeniosłyśmy się do budynku administracyjnego, który po dziś dzień znajduje się po drugiej stronie Tamki. Są tam dość duże piwnice. W jednej z nich przesiedziałyśmy cały miesiąc, do końca walk na Powiślu. Z piwnicy można było wyjść na podwórze, ale drzwi były zabezpieczone workiem z piaskiem. Obok znajdowała się taka niższa, w której bawiły się dzieci. Naszym marzeniem było wyjść na podwórze, ale torem średnicowym jeździł pociąg pancerny, który ostrzeliwał Powiśle, a więc i to podwórze. Jeden ze starszych chłopców wybiegł jednak i został zabity.
Kiedy upadło Stare Miasto, wiadomo było, że Niemcy wezmą się za elektrownię. 4 września mój ojciec miał dyżur. Mama czuła zbliżające się niebezpieczeństwo i nie chciała się z nim rozstawać. Widocznie postanowiła, że musimy zginąć wszyscy razem. Przeniosłyśmy się więc z powrotem na teren elektrowni do piwnic pod rozdzielnią. Niebawem rozpoczęło się straszliwe bombardowanie. Elektrownia została wówczas całkowicie zniszczona i zaprzestała dostarczania prądu. Ja w tym czasie poznałam uczucie, kiedy ziemia unosi się do góry, a potem leci w dół. To nie przesada, tak naprawdę było. Makabryczny był również gwizd, a następnie huk spadającej bomby. Bomby padały bardzo blisko i były dużego kalibru. W nasz budynek trafiły dwie, ale na szczęście nie w to miejsce, gdzie siedzieliśmy. Byliśmy zasypani pyłem, kawałkami cegły, ale strop nad nami nie zawalił się. Każdy człowiek w czasie tak potwornego bombardowania zachowuje się jak szczur. Usiłuje schować się pod stół, krzesło lub cokolwiek innego. Pamiętam to poniżające uczucie bardzo dobrze, nigdy tego Niemcom nie zapomnę i nie wybaczę!
Kiedy skończyło się bombardowanie, zaczęliśmy szukać wyjścia. Od jednej strony był zawał bombowy. Podniósł się krzyk. Była z nami część obsługi elektrowni, kilkanaście osób. Na szczęście z drugiej strony udało się przejść po gruzie i dotrzeć do klatki schodowej. Kiedy doszliśmy do drzwi, ukazał się widok przerażający. Wszędzie płonęły jakieś elementy, pełno było gruzu, przejście zryte lejami po bombach. Wtedy moja mama dała mi na głowę poduszkę i kazała iść na drugą stronę Tamki do budynku administracyjnego, skąd tak niedawno przechodziłyśmy do elektrowni, żeby być z ojcem. Poszłam kawałek, ale przeraziły mnie płomienie i leje po bombach. Zawróciłam. Powiedziałam, że nie można przejść. Ale ponownie kazano mi iść, więc poszłam. Za mną w odległości 30 kroków szła moja mama, a za nią następna osoba. Liczono prawdopodobnie, że jeśli są tam gdzieś Niemcy, to dziecka nie zastrzelą. Na szczęście ich jeszcze nie było. Dotarliśmy do budynku, który nocą opuścili powstańcy.
Następnego dnia, 5 września rano, weszli Niemcy. Wyprowadzono nas pod pomnik warszawskiej Syrenki. Jeździł tam czołg, pełno było uzbrojonych po zęby żołnierzy. Mężczyzn odłączono i gdzieś zabrano. Zostały kobiety, dzieci i starcy. Niemcy kazali oddawać wszystkie kosztowności. Zebrali pełny hełm obrączek, pierścionków, kolczyków. Grozili, że jeśli coś znajdą, będą zabijać. Moja mama już wcześniej ukryła kosztowności w moim buciku.Wówczas dzieci nosiły sznurowane buciki z cholewkami. Ruszyliśmy wzdłuż Wisły do ulicy Bednarskiej, a następnie w górę. Domy na Bednarskiej płonęły. Trudno było iść przez ten żar i dym. Minęłyśmy Krakowskie Przedmieście. Dalszej mojej drogi przez mękę nie pamiętam. Musiałam iść nieprzytomna z bólu. Wiem na pewno, że nie płakałam. Inne dzieci chyba też nie płakały. Kiedy dotarliśmy do kościoła św. Wojciecha na Wolskiej, był tam już mój ojciec, o którego tak strasznie zamartwiała się cały czas mama. Wreszcie zdjęto mi bucik. Było w nim pełno krwi, a noga piekielnie mnie bolała.
Dotarliśmy do obozu w Pruszkowie. Tam znów oddzielono mężczyzn i przeznaczono do wywózki na roboty do Niemiec. Wtedy przydały się kosztowności z mojego bucika. Moja mama szybko się zorientowała, co trzeba zrobić i wykupiła ojca i jego kolegę pana Ryszarda Kwiatkowskiego. Po kilku dniach wyjechaliśmy z transportem na wieś, bo warszawiaków rozlokowywano po wsiach. Ponieważ byliśmy razem z ojcem, musieliśmy się ukrywać; najpierw na peryferiach Tomaszowa Mazowieckiego, a następnie w Piotrkowie Trybunalskim, aż do wejścia Armii Czerwonej. Takie było moje dzieciństwo. Gdy patrzę dziś na dzieci, trochę im zazdroszczę tych beztroskich zabaw, wyjazdów na wieś, swobody.