menu

Nossarzewski Jerzy – „Nasz dom nie istniał”

Nossarzewski Jerzy – „Nasz dom nie istniał”

Jerzy Nossarzewski, ur. w 1932 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał wraz z rodzicami, Wiktorią i Zbigniewem, oraz rodzeństwem przy ul. Browarnej 20 na Powiślu. Rodzina wkrótce musiała opuścić dom i schronić się w piwnicach szkoły przy ul. Drewnianej 8, której mury podczas powstania posłużyły za prowizoryczny szpital. Stamtąd na początku września został wygnany do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie wysłany transportem w okolice Sochaczewa. Swoje spisane po latach wspomnienia pt. „Moje życie”, których fragment publikujemy, pan Jerzy Nossarzewski przekazał Muzeum Dulag 121 w 2020 roku.

Jerzy Nossarzewski podczas wizyty w Muzeum Dulag 121. Fot. z arch. Muzeum Dulag 121

W pierwszych dniach sierpnia 1944 roku po wybuchu Powstania Warszawskiego, Powiśle było wolne od Niemców. Widać było i można było usłyszeć wybuchy pocisków. Wystrzeliwane były z okolic Uniwersytetu w stronę Nowego i Starego Miasta.

Po kilkunastu dniach powstania, na parterze budynku, w którym mieszkaliśmy rozlokował się kilkuosobowy sztab powstańców z obrony Powiśla. Pamiętam, że rodzice pozwolili mi zanieść jeden raz jakiś meldunek na ulicę Tamka, obok Pałacu Ostrogskich. Bez żadnych przygód wróciłem do domu. W okolicy przybywało coraz więcej rannych i zabitych. Niemcy zbliżali się od strony Starego Miasta. Byli coraz bliżej Powiśla Północnego. Powstańcy utworzyli szpital w szkole na ulicy Drewnianej 8 na I piętrze. Piwnice służyły za schron dla ludności. Wkrótce i my tam się udaliśmy całą rodziną. Nie mieliśmy żywności, była woda. Ojciec poszedł ze mną na Browarną, nasz dom nie był jeszcze zburzony. Zabraliśmy z mieszkania trochę pościeli do tobołka. Szliśmy okopami i przejścia mi przez piwnice.

Naprzeciw szkoły była fabryka słodyczy „Fuks”. Na ulicy zbudowano barykadę przez całą jej szerokość, aby się ochronić przed ostrzałem Niemców z terenu Uniwersytetu. Wybito też otwór w murze fabryki. Chowając się za barykadą przez ten otwór wchodziliśmy na teren fabryki i myszkowaliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Podczas jednej z takich wypraw znalazłem sporą ilość lasek cynamonu i przyniosłem je Mamie. Przez wiele dni po rozpuszczeniu w wodzie służyły nam za pożywienie.

Dzień przed przyjściem Niemców do szkoły powstańcy zabrali rannych i zlikwidowali szpital. Na sali została tylko jedna starsza pani – już nie żyła, sam to sprawdziłem. Gdy Niemcy weszli do budynku, gdzie przebywaliśmy, obyło się bez żadnych strzałów. Było tam dużo dzieci kobiet i starszych mężczyzn.

Ustawiono nas w długą kolumnę w rzędach po kilka osób i pognano w stronę ulicy Karowej przez palącą się z obu stron ulicę Browarną. Przemarsz był bardzo utrudniony, ponieważ ulicę zagradzały barykady i gruzy zniszczonych domów. Ojciec szedł resztkami sił. Był bardzo osłabiony, wygłodzony i miał początki choroby – krwawej dyzenterii. Ja dostałem tak mocnego kopniaka od niemieckiego żołnierza, że spadłem w dół z barykady, przez którą przechodziliśmy. Ojcu, kto mógł,  pomagał w tym marszu. Doszliśmy do placu na ulicy Browarnej. Naprzeciw był już zburzony nasz budynek przy ulicy Browarnej 20. Brak było całej ściany frontowej – widać było umeblowane pokoje. Po kilkunastu minutach kolumna ruszyła dalej ulicą Karową do góry, do Ogrodu Saskiego, do ulicy Elektoralnej, do ulicy Wolskiej. Zatrzymaliśmy się w Kościele Świętego Wojciecha. Przy bramie był ustawiony na trawie ckm z lufą skierowaną na drzwi kościoła, przy nim dwóch żołnierzy. Wepchnięto nas do kościoła. Tłok i smród był nie do opisania. Spano w przejściach, w ławach, za głównym ołtarzem. W nawie bocznej i w różnych zakamarkach załatwiano się. Nie było picia ani jedzenia. Na drugi dzień wyprowadzono nas z kościoła. Miano nas poprowadzić do Dworca Zachodniego. Rodzina nasza w tym czasie się powiększyła, ponieważ w kościele, w tym tłumie ludzi moja Mama odszukała swoją mamę Julię Wolską, która mieszkała też na Powiślu na ulicy Leszczyńskiej. Mama z moją siostrą Marysią chodziły po kościele wołając: „Mamo, pani Wolska”. W pewnym momencie usłyszały: „Wiciu, jestem tutaj”. Od tej chwili aż do powrotu do Warszawy w lutym 1945 roku byliśmy razem z Babcią.

Z Dworca Zachodniego – podmiejskim pociągiem – przewieziono nas do Pruszkowa i wysadzono w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Byliśmy tam chyba dwa dni. Była woda, trochę jedzenia, nie było toalet i możliwości umycia się.

Wkrótce załadowano nas do towarowych wagonów. Mieliśmy trafić do Rzeszy „na roboty”. Po drodze Niemcy się rozmyślili i z Łowicza wróciliśmy do Sochaczewa. Przewieziono nas (chyba jakąś tylko część transportu) furami chłopskimi do budynków Straży Pożarnej. Potem nas rozwożono po okolicznych wsiach. Trafiliśmy do wsi Szwarocin, gmina Rybno. Żaden z gospodarzy w tej wsi nie chciał przyjąć tak licznej, siedmioosobowej rodziny. Rozdzielono nas. Ja z Ojcem trafiłem do gospodarza o nazwisku Józef Dorociak z tym, że Ojciec został dowieziony tam po kilku dniach ze szpitala zakaźnego w Gawłowie koło Sochaczewa. Stwierdzono u niego krwawą dyzenterię i zabrano go od razu do szpitala ze stacji kolejowej w Sochaczewie. Marysia z Tereską była gdzie indziej, a przy Mamie pozostała babcia Julia i dwuletni Romek. Wieś Szwarocin Stary była bardzo długa miała około 1,5 km. Mało się razem widywaliśmy. Ja, mając 12 lat, zostałem zapędzony do roboty, bo gospodarz nadużywał alkoholu i nie był zbytnio pracowity. Jego żona była w ciąży. Nauczyłem się więc wykonywać wszelkie prace niezbędne w gospodarstwie. Dostawałem od gospodarza ubranie, dość dobre jedzenie. Spałem w stodole na sianie, a zimą na łóżku w kuchni przy oborze. O Ojca dbałem jak mogłem, do pracy się nie nadawał, bo po chorobie był bardzo słaby. Ogólnie we wsi była bieda, bo na gospodarzy nakładano kontyngenty i pod przymusem musieli oddawać Niemcom świnie, krowy i żyto. Pamiętam, że Mama mieszkała z Romkiem i Babcią w bardzo małym pokoiku – źle lub wcale nieogrzewanym. Bliżej grudnia 1944 roku z Mamą zamieszkały Marysia i Tereska. Ja w dalszym ciągu mieszkałem z Ojcem.

Teraz wszyscy czekaliśmy na ucieczkę Niemców. Na początku stycznia 1945 roku Ojciec wyjechał do Pruszkowa do oddziału RGO, gdzie czekały na niego pieniądze z zasiłku dla byłych pracowników tej instytucji. Częściową wypłatę Ojciec otrzymał, a po resztę miał pojechać do Częstochowy do Kasy Głównej RGO. Wysiadając na dworcu w Częstochowie został aresztowany przez Niemców i 19 stycznia miał być odesłany na roboty do Bawarii. Na szczęście 18 stycznia do Częstochowy wkroczyły wojska radzieckie i Niemcy uciekli w popłochu. Ojciec mógł wrócić do Szwarocina, do rodziny. Tutaj czekaliśmy na możliwość powrotu do Warszawy wiedząc, że ją wyzwolono spod okupacji niemieckiej 17 stycznia.

Skan z arch. Muzeum Dulag 121

Pierwsza próba powrotu była wykonana przez Mamę, która wraz ze mną postanowiła pojechać do Warszawy w końcu stycznia 1945 roku. Wyszliśmy na szosę i zabrała nas wojskowa ciężarówka z odkrytą platformą. Przemarzliśmy na niej niemiłosiernie. Dojechaliśmy tylko do Ożarowa. Dalej wojsko nie wpuszczało ludności, bo saperzy rozminowywali Warszawę. Po noclegu w jakiejś szopie wróciliśmy rano do Sochaczewa. Do Warszawy wróciliśmy dopiero 13 lutego 1945 roku. Ojciec zameldował się w Komisariacie Milicji Obywatelskiej, gdzie dostał zaświadczenie nr 826/45 stwierdzające, że nasz dom przy ulicy Browarnej 20 został spalony.

Ojciec odszukał na Pradze na ulicy Folwarcznej siostrę mojej Mamy Marię Kicińską, która mieszkała tam wraz z mężem Kazimierzem. Ojciec zostawił u niej Babcię Julię.

Na Pragę chodziło się pieszo przez zamarzniętą Wisłę. 4 lutego 1945 roku wojsko wybudowało drewniany most przy wylocie ulicy Karowej. Po praskiej stronie dochodził on do ulicy Brukowej, obecnie Okrzei.

Zatrzymaliśmy się na ulicy Browarnej. Nasz dom nie istniał. Naprzeciwko stała, częściowo zburzona od frontu kamienica. Dołem, przez piwnice można było do niej wejść. W niej przenocowaliśmy jedną czy dwie noce. Mama cały czas nalegała, żeby w niej nie przebywać, bo jest tam niebezpiecznie. Miała jak zwykle intuicję, bowiem parę dni od chwili gdy ją opuściliśmy – zawaliła się. Szukając schronienia zaszliśmy na ulicę Topiel – między ulicami Tamka i Zajęczą. Tam pomiędzy zburzonymi domami stał niezniszczony parterowy budynek o powierzchni około 30 m kw. po opuszczonej stajni. Po oczyszczeniu tego pomieszczenia zaczęliśmy z okolicznych domów znosić wszystko, co mogłoby nam się przydać do urządzenia naszego lokum. Tam zaczęliśmy nowy etap życia w naszej Warszawie. […]

Przed szkołą przy ul. Hożej trzeci od lewej siedzi Jerzy Nossarzewski, obok niego – jego matka. Czerwiec 1946 roku.
Fot. z pryw. arch.

Powiązane hasła

”None

Skip to content