Oborska Irena – „Wszystkie te obrazy stają mi przed oczami”
Irena Oborska z d. Czerwińska, ur. w 1931 r. w Gdyni, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z matką, Lidią z d. Łysak, w Warszawie na Starym Mieście przy ul. Hipotecznej. W tym czasie jej ojciec, Aleksy, więziony był w obozie dla jeńców wojennych Oflag II C Woldenberg. Po kapitulacji Starówki, jako trzynastoletnia dziewczynka, trafiła wraz z chorą na czerwonkę matką do obozu Dulag 121, skąd zostały wysłane na roboty pod Frankfurt nad Odrą. Rozmowa z Panią Ireną została przeprowadzona w 2020 roku.
Nazywam się Irena Oborska z d. Czerwińska.
W którym roku się Pani urodziła?
18 kwietnia 1931 roku w Gdyni i byłam wychowana w Gdyni.
Co zapamiętała Pani z czasów okupacji? Gdzie Pani wtedy mieszkała z rodziną w Gdyni czy już w Warszawie?
Przed wybuchem wojny mieszkaliśmy w Gdyni. Ponieważ mój ojciec był marynarzem i na jego jednostce już w lipcu [1939 roku – przyp. red.] zaczęły się 24-godzinne dyżury, postanowił mamę i mnie wysłać na wakacje. Miałam dziadków w Łucku na Wołyniu. Rodzice doszli do wniosku, że na południowym wschodzie Polski będzie bezpiecznie i tam nie spotka nas nic złego. Pojechałam z mamą najpierw w góry, do Sławska, a potem, jeśli wybuchnie wojna, miałyśmy pojechać do dziadków do Łucka. Wszystko było bez zmian do 17 września. Gdy pani mnie pyta, co najgorzej wspominam z okupacji – to dwa najstraszniejsze momenty wkroczenia wojsk radzieckich. Do Łucka to jeszcze było „pół biedy”, miałam wtedy osiem lat, więc niektóre rzeczy umknęły mojej uwadze, ale pamiętam dokładnie 1945 rok! Wtedy wojska radzieckie zajęły wschodnie tereny należące do Niemiec, a ponieważ mamę i mnie wywieziono po powstaniu w okolice Frankfurtu nad Odrą, więc blisko – i tam znów „spotkałam się” z tą armią! To są dwa dominujące przeżycia i powstanie przy tym blednie, w porównaniu ze strachem, jaki przeżywałam dwukrotnie w zetknięciu z wojskiem sowieckim.
Co było traumatycznego w tych wydarzeniach?
Wojska radzieckie weszły na opisywane tereny w końcu stycznia. To był horror! Mordowali wszystkich! Polacy, jeśli mieli trochę szczęścia, a znali język rosyjski, próbowali się nieco bronić. Przy nas zastrzelono niemieckich gospodarzy. Wszystkie kobiety spotkał straszny los. Na początku lutego wracaliśmy wozem do Polski. Widzieliśmy tereny, przez które przeszła pierwsza linia frontu i nowe wojska ciągnące na zachód. Najgorszym zagrożeniem były „bandy pijanych maruderów” rabujących, mordujących… Gdy teraz czytam książkę Grzebałkowskiej o 1945 roku [„1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej – przyp. red.], wszystkie te obrazy, jak żywe, stają mi przed oczami. A od opisywanych wydarzeń minęło już 75 lat!
W 1940 roku przyjechałyśmy z mamą do Warszawy. Na początku 1940 roku, przez bardzo krótki okres, działała umowa między Niemcami a Rosjanami, dotycząca Polaków. Ci, którzy mieszkali przed wojną w zachodniej części Polski i mogli to udokumentować, a znaleźli się na wschodzie, czyli w strefie okupowanej przez Rosjan, mogą wrócić do zachodniej Polski, i odwrotnie. Przyjechała niemiecka komisja rejestracyjna i to na bardzo krótko, bo już między stronami zaczęły się konflikty. Komisja rejestracyjna działała we Włodzimierzu Wołyńskim, bardzo blisko Łucka. Dzięki dokumentom, zaświadczającym, że mieszkamy w Gdyni udało nam się z mamą zarejestrować. Okazało się to dużym szczęściem, gdyż wielu ludzi nie zdążyło załatwić swoich spraw przed zakończeniem prac komisji. Może pomogły nam listy ojca z niemieckiego Oflagu. 30-go maja dotarłyśmy do Warszawy, do przyjaciółki mojej mamy, a mojej mamy chrzestnej, Tamary Czarneckiej, u której zamieszkałyśmy.
Jaka to była dzielnica?
Mokotów, ul. Nabielaka 9.
Czy to pod tym adresem zastało Panią Powstanie Warszawskie?
Nie, w 1943 lub 1944 roku przeprowadziłyśmy się z mamą na ul. Hipoteczną. Wtedy ul. Hipoteczna była ślepą uliczką kończąca się pasażem miejskim. Dom, w którym zamieszkałam na ul. Hipotecznej 5 stał dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz przebiega ulica. Dom ocalał, ale został wyburzony w 1948-1949 roku, kiedy budowano trasę W-Z. Dlaczego podkreślam ten adres? Jest fragment w książce Mirona Białoszewskiego [„Dziennik z Powstania Warszawskiego” – przyp. red.], gdzie autor pisze, że wszystkie domy na Starym Mieście są już zniszczone i całe dowództwo powstania musi się przenieść. Ocalał jako tako jeden dom w okolicach dzisiejszego Barbakanu i drugi dom w tej okolicy – Hipoteczna 5. W drugiej połowie sierpnia dowództwo przeniosło się do tego wielkiego, bogatego domu z przełomu XIX/XX wieku. Tam przeżyłam całe Powstanie.
Jeszcze zapytam o okres życia w Warszawie podczas okupacji. Jak Pani go wspomina?
Pomimo ogromnych trudności i braków, mama zapewniła mi dobre i względnie bezpieczne warunki życiowe. Mieszkałyśmy na Dolnym Mokotowie, więc oddała mnie do niezbyt odległej, prywatnej szkoły Sióstr Nazaretanek na ulicy Czerniakowskiej 137. Do dzisiaj na rogu ulic Czerniakowskiej i Nowosieleckiej (koło ulicy Bartyckiej) stoi duży, szary gmach – klasztor i szkoła Sióstr Nazaretanek. Do szkoły z ulicy Nabielaka dochodziłam pieszo. Oczywiście w latach czterdziestych nie istniała ulica Gagarina. Gęstą zabudowę tych terenów stanowiły takie biedne drewniane domki, gołębniki, drewniane sławojki, płotki, zabłocone ścieżki… Na ulicę Czerniakowską można było dojść ulicą Podchorążych koło Łazienek, oczywiście zamkniętych dla Polaków, ale dużo ciekawsze było chodzenie przez te opłotki, po różnych miejscach atrakcyjniejszych dla dziecka. W drugiej części okupacji już byłam w pensjonacie, dlatego nie przeżywałam największej, codziennej grozy tamtych lat. Jak sobie przypominam, na Dolnym Mokotowie było nieco spokojniej niż w Śródmieściu, np. bez łapanek. Wiele budynków i całe kwartały ulic zajęli Niemcy. Miałam szczęście, że mama zapisała mnie do doskonałej szkoły Sióstr Nazaretanek, które podczas wojny zapewniły swoim uczennicom względnie bezpieczne życie i naukę. Siostry przyjęły, do szkoły i pensjonatu, dużo dzieci żydowskiego pochodzenia. Nieraz dziwiłyśmy się, że gdy była, po raz kolejny, wizytacja niemiecka – a odbywały się one dość często – to niektóre koleżanki raptem znikały z klasy. Do dzisiaj jestem siostrom ogromnie wdzięczna i pełna uznania dla ich postawy, że pozwoliły sporej grupie dzieci, które były pod ich opieką, przeżyć w tak doskonałych warunkach.
Czy Pani wtedy wiedziała, że te dzieci są pochodzenia żydowskiego?
W tamtych czasach wytworzony był nastrój, że o tym, jak i o wielu sprawach, nic się nie mówiło. Nieraz z koleżankami dziwiłyśmy się, że niektóre dziewczynki nieco inaczej wyglądają, nikt ich nie odwiedza, a poza tym, gdy jest wizytacja niemiecka, one raptem znikają. Siostry bardzo mądrze nie poruszały tego tematu, ale podczas wojny pojawiło się szereg spraw, takie „niepisane tabu”, które się znało, ale o nich nie mówiło.
Jakie były losy tych dzieci żydowskich?
Wszystkie przeżyły. Po wojnie chodziłam nadal do tej samej szkoły, aż do matury, i wróciła również większość tych dziewczynek. Wprawdzie nie wszystkie, bo niektóre wyjechały na Zachód, ale bardzo dużo z nich wróciło i dalej razem kończyłyśmy szkołę. Powstanie zastało mnie właśnie na Hipotecznej.
Wiedziała Pani, że się zbliża Powstanie?
Nie, nic nie wiedziałam. Pamiętam doskonale, że późno, po południu, usłyszałyśmy raptem strzały. W tym czasie była u nas z odwiedzinami znajoma mamy, jeszcze z czasów gdyńskich. Ponieważ często wybuchała gdzieś strzelanina, wobec tego nie wzbudziła większego niepokoju. Dopiero gdy zaczęła się przedłużać, starsze osoby przypomniały sobie krążące pogłoski, że coś się będzie działo w Warszawie. Znajoma mamy, zdenerwowana, zdecydowała się na powrót do domu, a mieszkała w Domu Braci Jabłkowskich, gdzie zostawiła małego synka. Myśmy – tzn. moja mama, mama chrzestna ze swoją matką i ja – zostały.
Mieszkałyśmy wtedy razem na ul. Hipotecznej, gdyż Niemcy ok. 1943 roku wyrzucili wszystkich Polaków z ulicy Nabielaka. I tam już przeżyłyśmy całe Powstanie. Mieszkałyśmy w oficynie i okna niektórych pomieszczeń wychodziły na wschodnią elewację Banku Polskiego stojącego przy ul. Bielańskiej. Obecnie odsłonięta jest ta elewacja i dobrze widoczna z okien tramwajów wyjeżdżających z tunelu Trasy W-Z. Dawniej w tym miejscu znajdowało się małe podwórko zamknięte wschodnią elewacją banku i z trzech stron zewnętrznymi murami oficyny naszej kamienicy. Powstało malutkie, trudno dostępne gospodarcze podwórko, na które wychodziło, tuż nad ziemią, małe okienko z naszej piwnicy. Podczas Powstania większość czasu spędzało się w ponurej piwnicy i odrobinę światła dziennego wpadało do środka właśnie przez to okienko. Pamiętam chwile grozy, jakie przeżyliśmy któregoś dnia, gdy widzieliśmy, jak na nasze zamknięte podwórko wpada pocisk „krowy”, upada blisko okienka… i…1, 2, 3… oczekiwanie na wybuch. Wybuch nie nastąpił!!! Nasz dom był bombardowany przez samoloty, „krowy” i ciągle wybuchały kolejne pożary. Wszystkie osoby, które tutaj się schroniły i na dłużej zatrzymały, gasiły ogień. Pamiętam to doskonale, byłam już dużą dziewczynką i też uczestniczyłam w gaszeniu, podawaniu kubłów z wodą.
Do 2 września przetrwało dowództwo AK na Starym Mieście i na ul. Hipotecznej 5, a potem musiało się ewakuować. W dużych pomieszczeniach piwnicznych zorganizowane były szpitaliki powstańcze. Pamiętam, jak pod koniec sierpnia, parę dni przed kapitulacją, powstańcy chcieli wraz ze swoimi rannymi przedrzeć się do Śródmieścia. W nocy wychodziła od nas z piwnic duża grupa wojska i wielu rannych – to była słynna wyprawa opisana później w kronikach powstańczych. Części osób udało się przebić lub przejść kanałami, a ranni, którzy nie pokonali takiej trasy, wrócili w nocy z powrotem. Wiele lat po wojnie dowiedziałam się, że większość z nich szczęśliwie przeżyła.
W obszernych piwnicach domu na Hipotecznej znajdowała się kwatera i szpitalik powstańców, ale również schronili się w nich okoliczni mieszkańcy i wielu uciekinierów, którzy już stracili dach nad głową. Pojawiły się problemy bytowe, związane z dużą ilością ludzi zgromadzonych na jednym terenie. W obliczu ogromnego zagrożenia wiele spraw umknęło wtedy mojej uwadze. Między innymi problem wyżywienia. We wspomnianej już wcześniej książce Mirona Białoszewskiego, poruszony jest brak jedzenia i wody. Ja, w tamtym czasie, nie przeżyłam głodu. Widocznie dorosłe osoby zgromadziły niezbędne zapasy lub w pobliżu znajdowały się jakieś magazyny żywnościowe. Zawsze była jakaś zupa lub coś bardzo prostego do zjedzenia. Za to pamiętam dobrze brak wody. Jedyna studnia w okolicy znajdowała się na terenie Hipoteki. Gmach Hipoteki, położony po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu, otoczony był wysokim ogrodzeniem z wejściową bramą. Niemcy wstrzelili się dokładnie w tę studnię, ale ostrzał szczęśliwie prowadzony był okresowo z różnym nasileniem. Ludność cywilna dość szybko zorientowała się, w jakich godzinach jest najintensywniejszy i wtedy, między krótkimi przerwami w ostrzale, skrywając się w nielicznych zakamarkach, ustawiała się w długie kolejki. Chodziłyśmy z mamą we dwie. Mama przyjęła zasadę, że jeśli ma nas spotkać coś złego, to razem. Pamiętam dokładnie te wyprawy i zadowolenie, że dostarczamy wodę mieszkańcom naszej piwnicy.
Czy pamięta Pani, jakie nastroje panowały na początku powstania i jak one się zmieniały w trakcie jego trwania?
Euforia! Dowództwo powstania początkowo znajdowało się na Starym Mieście, ale na Hipotecznej zakwaterowane były bardzo liczne oddziały powstańców. Pamiętam uwolnienie Gęsiówki. Wielu więźniów żydowskich, którzy tam ocaleli, może nie wszyscy, ale sporo osób zgłosiło się do powstania. W tym czasie mieszkał u nas znajomy mojej mamy, który przyjechał z Wołynia ok. 1942-43 roku. Wtedy na ogół wszyscy sobie pomagali i kto dysponował mieszkaniem, przyjmował tych, którzy już stracili swoje domy. Nie wiem, czy Piotr (tak się nazywał) cały czas był w konspiracji, ale natychmiast zgłosił się do wojska, wziął udział w powstaniu i walczył, aż do ostatnich dni.
Również przypominam sobie naszą wyprawę, mamy i moją, do Śródmieścia w pierwszych dniach sierpnia. W Warszawie, na ulicy Sosnowej (mała uliczka między Sienną i Złotą), mieszkała zaprzyjaźniona z nami i panem Piotrem, jeszcze z czasów Łucka, rodzina Barbary Krafftówny [Barbara Krafftówna (1928-2022) – aktorka teatralna i filmowa – przyp. red.]. Wędrowałyśmy najpierw ulicami, kryjąc się co chwila w bramach, a potem szłyśmy już tylko ciągiem piwnic w stojących jeszcze domach mieszkalnych. Między wszystkimi piwnicami były już przebite przejścia. Zastałyśmy całą rodzinę w komplecie, razem z moja małą przyjaciółką, Basią, i uspokojone wróciłyśmy tą samą drogą na ul. Hipoteczną. To była ostatnia chwila na przejście od nas do centrum miasta. Dzisiaj myślę, że nie zdawałyśmy sobie sprawy, jak lekkomyślna i niebezpieczna była nasza wyprawa.
W naszej piwnicy, składającej z dwóch lub trzech dużych pomieszczeń, leżała ranna sanitariuszka. Okazało się, że to była moja starsza koleżanka od Sióstr Nazaretanek. Na rogu ulicy Daniłowiczowskiej i Hipotecznej stały duże magazyny farmaceutyczne zakładów chemicznych firmy „Spiess” [Mowa o budynku biurowo-składowym zakładów chemicznych „Ludwik Spiess i Syn – przyp. red.”]. Którejś niedzieli, na początku sierpnia, w dużej sali tych magazynów, powstańcy zorganizowali Mszę Świętą z księdzem. Podczas mszy w budynek trafiła bomba.W budynku znajdowały się ogromne zbiorniki jakiegoś żrącego kwasu i wielu uczestników zostało strasznie poparzonych, mieli spalone twarze i ręce. To nieszczęście spotkało również sanitariuszkę – moją szkolną koleżankę. Szczęśliwie odnaleźli się jej rodzice i pielęgnowali ją w tych bardzo trudnych warunkach. Pamiętam, że często do niej przychodziłam i długo rozmawiałyśmy, oczywiście tyle, na ile jej stan pozwalał. Cały czas ktoś ją odwiedzał. Przed ewakuacją koledzy chcieli ją z całą grupą przeprowadzić do Śródmieścia, ale się nie udało. Nawet została wyprowadzona, ale ciężki stan nie pozwalał na przejście kanałami. Ciągle zagrażała jej gangrena. Po wojnie dowiedziałam się, że ona, i inni ranni pozostawieni na Hipotecznej, przeżyli. W naszym domu utrzymywał się żywy i przyjazny kontakt między powstańcami i ludnością cywilną. Na pewno podczas wymarszu z miasta rannym pomogli współtowarzysze niedoli.
Proszę powiedzieć, czy jakaś konkretna historia z okresu powstania zapadła szczególnie w Pani pamięci?
Nie umiem chyba dokładnie odpowiedzieć na to pytanie. Bardzo dużo historii i kolejnych scen zapadło mi w pamięci. Jedno z pierwszych wrażeń to moment wnoszenia do naszej piwnicy okropnie poparzonej sanitariuszki i widok jej twarzy i rąk! Potem dowody solidarności i przyjaźni między ludźmi. Każdy, kto miał trochę wolnego czasu między walkami, przychodził do niej porozmawiać, pomóc, no i coś zjeść. W pamięci utkwiły mi jeszcze inne wydarzenia np: pełne emocji, groźne sceny związane z chodzeniem po wodę, również widok wewnętrznego, XIX-wiecznego dziedzińca naszego domu, i ogromna kuchnia polowa czynna prawie całą dobę, przeznaczona dla grup powstańców walczących o różnych porach. Często rozmawiałam z ludźmi wychodzącymi na akcje (jeśli mieli chwilę czasu na rozmowę) i z wracającymi (jeśli mieli jeszcze siły na rozmowę). Skończyłam już 13 lat i wszystko mnie interesowało. Jedne z najgorszych i najsmutniejszych spraw były przychodzące wiadomości o poległych. W piwnicach przebywało dużo cywilnej ludności, wciąż czekającej na wieści o dzieciach i o bliskich osobach. Niestety, potem bardzo często wybuchała ogromna rozpacz. Jednak, pomimo ogromnych nieszczęść, ogólnie panował podniosły nastrój. Widocznie i mnie się udzielił, gdyż nie bardzo się bałam. Oczywiście strach wracał, gdy słyszało się, wielokrotnie w ciągu dnia, charakterystyczny dźwięk naciąganych sprężyn wyrzutni „krów”. Potem liczenie sekund do wybuchu: w nas, czy tym razem jeszcze nie w nas? Gdy nie wybuchł pocisk na naszym malutkim podwórku – ulga, jeszcze nie tym razem! Jeszcze doskonale pamiętam ogłuszającą eksplozję czołgu-pułapki, a potem opowiadania o masakrze na ulicy Długiej.
Co się działo z Panią po upadku Starego Miasta? Powiedziała Pani, że część osób próbowała się wydostać ze Starego Miasta kanałami, a Panie?
Nie, to nie wchodziło w ogóle w rachubę. Jednak byłyśmy osobami cywilnymi, nie biorącymi udziału w walkach. Przecież całe zgrupowanie Starego Miasta to była ogromna ilość powstańców i oni należeli do tych, którzy jako pierwsi przechodzili kanałami. Jak teraz sobie przypominam, dopiero w drugiej połowie sierpnia pojawił się temat kanałów, gdy już Stare Miasto było bardzo zniszczone i nie do obronienia. Wtedy pojawił się problem przebicia ze Starego Miasta do Śródmieścia. Dotarły pierwsze wzmianki, jak wygląda przejście kanałami. Przychodziły osoby, które poznały kanały i informowały o zagrożeniu i o ogromnych trudnościach w pokonywaniu niskich, zanieczyszczonych, podziemnych korytarzy. To było bardzo interesujące. Codziennie, jak już wspominałam, szczególnie po południu i pod wieczór, przychodziło dużo kolegów do rannej sanitariuszki, a ponieważ przechodziło się przez piwnicę, w której koczowaliśmy, więc wszyscy słuchali… Nawet jeśli nie braliśmy udziału w naradach, to przeżywaliśmy wszystko razem z nimi.
Zapamiętała Pani moment, kiedy powstańcy wyszli?
Nastąpiło chyba dzień, lub dwa, przed kapitulacją. Nie umiem w tej chwili powiedzieć, czy była jedna, czy dwie wyprawy. Wydarzenia te są znane i opisywane we wspomnieniach dotyczących historii Powstania, o trudach i nieudanych próbach opuszczenia Starego Miasta. Wydaje mi się, że 1-go września próbowano drugi raz wyprowadzić ranną sanitariuszkę, ale nic z tego nie wyszło.
Potem, pamiętam, że rano 2-go września, w okolicy zapanowała niesamowita cisza. Ponieważ mama starała się mnie zbyt często nie wypuszczać na zewnątrz, więc sama przynosiła wiadomości. Tego dnia przybiegła do nas i powiedziała, że jest kapitulacja i zaraz przyjdą Niemcy. Potem wszystkich nas wyprowadzono, chyba na dziedziniec. Musieliśmy się już wcześniej przygotować i wziąć jakieś minimum rzeczy, które damy radę unieść.
Wyprowadzanie ludności odbywało się bardzo spokojnie, w zorganizowany sposób. Powstańcy zdążyli już się wycofać, ale została ranna sanitariuszka. Dołączyła, razem ze swoimi rodzicami, do całej grupy cywilów opuszczających nasz dom. Wtedy wydawało mi się, że jej rodzice są bardzo starymi ludźmi i nie dadzą rady iść ze wszystkimi, ale skoro córka miała 17 czy 18 lat, to mogli mieć 40-50 lat. Dziecko inaczej ocenia wiek dorosłych. Ponadto w naszej grupie było dużo starszych osób. Podczas marszu ranna dziewczyna zemdlała i przedstawiciele Czerwonego Krzyża zabrali ją do szpitala. Szczęśliwie nie przyznała się, że brała udział w walkach. Jestem prawie pewna, że i tak, nikt by jej nie uwierzył. Po paru latach dowiedziałam się, od naszych wspólnych koleżanek, że cała rodzina przeżyła. Już nigdy więcej nie spotkałyśmy się. W dniu kapitulacji, po tragicznym miesiącu odgłosów walk, ogłuszających eksplozjach bomb, pocisków „krów”, artylerii, szalejących pożarach, rano zapanowała martwa cisza. Czuliśmy się wszyscy jak odrętwiali, z pełnym poczuciem przegranej i niepewności, nie wiedząc co dalej stanie się z nami. Szliśmy w ciszy, każdy z małym tobołkiem.
Co Panie ze sobą wzięły?
Myślę, że w tym zamieszaniu mało potrzebne rzeczy. Chyba troszeczkę żywności. Wiem, że nie wzięłyśmy żadnych ciepłych ubrań. 2-go września jeszcze było ciepło. Potem zaczął się problem, nie miałyśmy nic ciepłego, może troszkę bielizny, ale na przykład żadnego koca. Żywności też niewiele. Wychodziłyśmy we cztery: moja mama, ciotka, czyli moja mama chrzestna, babcia i ja. Pod koniec powstania wśród ludności cywilnej panowała biegunka i czerwonka. Największe zagrożenie stanowiły zanieczyszczona woda i antysanitarne warunki życia. Oczywiście nie było żadnych leków. Moja mama była już ciężko chora. Ja nie zdawałam sobie w pełni sprawy z jej bardzo poważnego stanu. Zawsze należała do osób szalenie energicznych. Przecież w czasie okupacji utrzymywała siebie, mnie i jeszcze część rodziny. Handlowała, miała budę za Żelazną Bramą. Póki było można, chodziła nawet do getta po tzw. towar. Musiała sobie radzić, bo wojna zastała nas na wakacjach i zostałyśmy bez niczego. Jeszcze starała się przesłać czasami ojcu do oflagu jakąś paczkę. Także radziła sobie w różnych bardzo ciężkich sytuacjach, a tu właściwie kompletna bezradność. Byłam ogromnie przestraszona stanem zdrowia mamy, mojej jedynej opiekunki. Ciotka i babcia w czasie całego powstania okropnie się bały, były bliskie paniki, a moja mama była dzielna i nie okazywała strachu, co i mnie się udzielało. Oczywiście, bałam się podczas bombardowania, każdy się boi, ale nie było takiego uczucia, że w pewnej chwili człowiek w panice ucieka. Nawet jak chodziłyśmy do studni po wodę. Możliwe, że to był brak wyobraźni dziecka. Ale może właśnie udzielał mi się nastrój mojej matki? A może euforia związana z doniosłością wydarzeń? Jednak pamiętam, że dopadł mnie paniczny strach, ale później, spowodowany kolejnymi zagrożeniami: jak wielka niewiadoma przy wywożeniu w nieznane, obóz i praca w Niemczech, a następnie inwazja wojsk radzieckich na terytoriach niemieckich…
W momencie wyjścia w Warszawy mama była chora?
Tak, była już ciężko chora. Nasza trasa prowadziła najpierw ulicą Hipoteczną, koło biblioteki Załuskich, tzw. „Domu Pod Królami”, dalej ulicą Daniłowiczowską do Bielańskiej i kierunek na Tłomackie. Po miesiącu spędzonym w piwnicach, z bardzo ograniczonymi wypadami, tylko do studni, pierwszy raz wyszliśmy wszyscy na ulice. Dopiero wtedy zobaczyłyśmy ogrom zniszczeń i dotarło do nas, że Warszawa po prostu nie istnieje. Pamiętam, idziemy w ogromnym, prawie milczącym tłumie, przedzierając się przez ruiny, sterty gruzu, resztki barykad… Wprawdzie Niemcy trochę przetarli szlak, żeby w ogóle mogły przejść rzesze ludzi z dziećmi, starcami, rannymi, ale i tak trasa była bardzo uciążliwa. Rozglądałam się, prawie nie poznając zrujnowanych fragmentów monumentalnego banku przy ulicy Bielańskiej. Widziałam elementy zburzonych ścian ogromnej bankowej sali operacyjnej. Sterczyny tych ścian stały jeszcze wiele lat po wojnie, aż do niezbyt wiernej odbudowy całego obiektu. Dalsza trasa wiodła ulicą Wolską. W upale wlókł się dalej cały tłum chorych i starszych ludzi, dzieci i cała grupa rannych, z naszą sanitariuszką. Najbliższe osoby starały się ją otoczyć i choć trochę ukryć przed Niemcami. Dzielnie wlokła się dalej. Nie przypominam sobie, żeby ludzie dostawali jakąś wodę, zresztą wody już nie było w Warszawie. Po parogodzinnej wędrówce doszliśmy na Woli do ceglanego, XIX-wiecznego kościoła i zarządzono postój z krótkim odpoczynkiem. Moja mama już ledwo szła. Przez cały czas tłumy eskortowały wojska niemieckie, a koło kościoła pojawili się własowcy! Własowcy podeszli do najbliżej stojących ludzi i oświadczyli, że potrzebne im są jakieś kobiety do obsługi kuchni. Zapewniają również jedzenie. Moja mama znała język niemiecki i rosyjski, więc zaczęła się wahać czy nie zostać, bo nie miała już siły na dalszy marsz. Wtedy gwałtownie zareagowała ciotka: „Co ci przyszło do głowy, żeby zostać w Warszawie, w zrujnowanym mieście wśród własowców?”. Dopiero potem do mnie dotarło, co oznaczałby pobyt wśród tych „półdzikich” ludzi. Dzisiaj wiem, że to nie byli własowcy, tylko inne wojskowe formacje ludzi ze wschodu, ale równie straszne. Wtedy nazywało się ich własowcami.
Powlokłyśmy się dalej z całym tłumem. Dalsza trasa zaciera mi się w pamięci, bo nie przypominam sobie dojścia do Dworca Zachodniego. Przecież musieliśmy być przewożeni pociągiem do Pruszkowa. Wyszliśmy z Hipotecznej przed południem, nie mam pojęcia, o której godzinie. Szliśmy dość wolno cały dzień, a już wieczorem byliśmy w Pruszkowie. Pieszo byśmy nie pokonali tej trasy w ciągu jednego dnia. Gdy doszliśmy do Pruszkowa niebo było szarawe, czarna noc jeszcze nie zapadła.
W kościele na Woli Państwo byli krótko?
Tak krótko, choć często zarządzano drobne postoje. W pamięci mam zanotowane tory kolejowe, jakiś pociąg. Jednak nie pamiętam ani załadunku, ani rozładunku tej ilości ludzi.
Czy pamięta Pani pobyt w obozie w Pruszkowie?
Właściwie, jak przez mgłę, pamiętam moment przybycia do obozu w Pruszkowie, jak i wszystkie wydarzenia następujące po sobie w błyskawicznym tempie. Nie przypominam sobie, jak już wspominałam, jazdy pociągiem ani momentu wysiadania, ale mam przed oczami tereny kolejowe, różne hale z wielkimi dziedzińcami i tłumy ludzi z tobołkami. Po dotarciu do Pruszkowa, prócz uczucia ogromnego zmęczenia, wszyscy byli bardzo głodni. Myślę, że rozdawano jakąś zupę, nie jestem tego pewna, ale na pewno pojawiły się okropnie przerośnięte, surowe ogórki. Zjedzenie takiego ogórka groziło od razu chorobą, a większość ludzi już chorowała na żołądek, a nawet na czerwonkę. Chyba posiliłyśmy się resztkami naszego jedzenia. Jednak najważniejszą sprawą stało się znalezienie sobie w tym strasznym tłoku kawałka podłogi do położenia się pod dachem, a nie na dziedzińcu. Nie umiem dzisiaj powiedzieć, czy byłyśmy wtedy wszystkie razem, czy ciotka z babcią już się rozłączyły.
Pamięta Pani, kto rozdawał to jedzenie na terenie obozu?
Myślę, że Polacy pracujący w RGO. Chyba to było RGO? Rozdawania zupy nie pamiętam, ale do dzisiaj przypominam sobie straszny zapach rozkładających się ogórków.
Czy pamięta Pani halę, ilość ludzi?
Hala była ogromna i kłębiący się tłum przerażonych, skrajnie wyczerpanych ludzi koczujących na podłodze. Znalezienie małego skrawka podłogi dla dwóch osób, zdawało się niemożliwe. Dopiero wiele próśb o małe przesunięcie, umożliwiło położenie się „na szczupaka”.
Czy pamięta Pani zachowanie Niemców na terenie obozu w Pruszkowie?
Oddziały wojsk niemieckich cały czas eskortowały pochód ludności cywilnej. Wykonywały zadanie w sposób spokojny i zorganizowany, ale bez styczności z Polakami. Towarzyszyły nam przez całe miasto, aż do Pruszkowa.
Jak to się stało, że zostały Panie rozdzielone z zresztą rodziny? Czy pamięta Pani moment segregacji?
Wieczorem w obozie zapanował spokój i można było trochę odpocząć. Nie jestem pewna, czy to już nie wtedy zostałyśmy z mamą same. Czy to właśnie w tej hali nie zabrakło miejsca na podłodze dla czterech osób i ciotka z matką, starszą panią, którą musiała się opiekować, przeniosły się nieco dalej? Okazuje się, że wydarzenia z dnia 2-go września, błyskawicznie następujące po sobie, przytępiły i poplątały moją pamięć.
Rano oznajmiono wszystkim, że zaraz odbędzie się segregacja ludności. Na szczęście nie taka sama jak selekcja w obozach koncentracyjnych. Moja chora mama była już zupełnie bez energii i biernie poddawała się losowi. Pozostałyśmy już same. Niemcy pokrzykiwali w swój charakterystyczny sposób, ale utrzymywali, w miarę możliwości, porządek. Po ustawieniu kordonu nastąpiło rozdzielanie ludzi – w prawo starsi i niedołężni, a w lewo młodsi, nadający się do pracy. Ciotkę i babcię skierowano w prawo, a mamę i mnie w lewo. Widocznie mama, pomimo choroby, wyglądała na tle innych ludzi jeszcze nieźle, a ja jak na 13 lat byłam bardzo wysoka i duża, więc brano mnie zawsze za dużo starszą, niż byłam. Gdyby nie choroba, starczyłoby mamie energii na zorganizowanie ucieczki, razem z innymi ludźmi. Niestety nie dała już rady. Ja jeszcze nie umiałam jej zorganizować, a poza tym byłam jak sparaliżowana strachem o mamę i tym, co się wokół nas działo. Jak już wcześniej wspominałam, wydarzenia całego dnia 2-go września, wędrówka przez zniszczoną Warszawę, dotarcie do obozu w Pruszkowie, tam ogromne hale z koczującymi ludźmi sprawiły, że pamiętam całość jak przez mgłę. Znalazłam się jakby w odrętwieniu i wszystko się nałożyło: kapitulacja, nieudane powstanie, pędzenie ludzi nie wiadomo dokąd. Znów straciłyśmy wszystko – pierwszy raz w Gdyni, potem z Wołynia uciekałyśmy też bez niczego, a teraz z Warszawy, i przed nami znów wielka niewiadoma. Towarzyszyły mi myśli: mogę żyć jeszcze godzinę, mogę żyć wiele lat, a mogę też zginąć natychmiast. Jednak dominujący był ciągle strach o mamę.
Czy Pamięta Pani kiedy poprawił się stan mamy?
Myślę, że już w Pruszkowie dostała jakieś lekarstwo, bo działał punkt sanitarny przy RGO.
Zapamiętała Pani personel medyczny?
Państwa pytania pobudzają moją pamięć. Na pewno była jakaś pomoc medyczna, może to nie był w pełni zorganizowany gabinet lekarski, ani dobrze wyposażona apteka, tylko w tłumie krążyły sanitariuszki, wyszukujące osoby chore. Przecież bardzo wiele osób miało biegunkę. Wtedy to była choroba nagminna, czerwonka panowała wszędzie. Może o tym nie pisze się tak wiele w literaturze, ale pamiętam, że nie tylko moja mama miała czerwonkę. Cały czas chodziły pielęgniarki i chyba dzięki nim dostała w obozie pierwsze lekarstwa, a następne albo już u gospodarza w Niemczech, albo jeszcze w obozie niemieckim, gdzie przechodziło się kwarantannę. Niemcy szalenie dbali, żeby się nie rozprzestrzeniła epidemia, a podobno to jest bardzo zaraźliwa choroba.
To zastanawiające, że mimo tej choroby Niemcy zdecydowali się Panie wysłać na roboty.
Nie umiem odpowiedzieć. Może wtedy tak dużo osób chorowało, że Niemcy nie mogli już nad tym zapanować, naprawdę nie wiem. Myślę, żeby nie taki ciężki stan, starczyłoby mamie energii, na podniesienie alarmu, że ma zaraźliwą chorobę i stanowi zagrożenie. A może obawiała się jeszcze innego rozwiązania? Może, jeśliby się przyznała do choroby zakaźnej, natychmiast by nas rozdzielono? Nie byłam już małym dzieckiem, jednak 13 lat to duża dziewczyna, ale kurczowo trzymałam się mamy, a mama mnie. Może najbardziej bała się rozdzielenia, ale to jest domniemanie. Dzisiaj się zastanawiam, że gdybym była wtedy na miejscu mojej mamy z nieletnią córką, postąpiłabym tak samo.
Czy pamięta Pani ile czasu była w obozie w Pruszkowie?
Chyba tylko jedną noc. Nie pamiętam drugiej nocy. Może i była druga, ale raczej nie. Ciągle płynęły tłumy z Warszawy i Niemcy musieli bardzo szybko dalej przepuszczać ludzi, gdyż nie mogli nikogo zatrzymywać dłużej. Wszystko się działo z ogromnym przyśpieszeniem.
Nasze dalsze losy pamiętam w formie mniej lub bardziej wyraźnych scen. Ogromny tłum ludzi zaliczonych podczas selekcji do osób silniejszych i młodszych załadowano do wagonów bydlęcych. Wieziono nas w strasznym tłoku, w okropnych warunkach, bez jedzenia i bez dostępu do toalety. Wiele osób miało dolegliwości żołądkowe, więc ten brak jeszcze bardziej utrudniał podróż. W wagonie spotkałyśmy grupkę znajomych, dzieliliśmy się resztkami wspólnego jedzenia, ale wszystkim brakowało wody. Może Niemcy dostarczali co pewien czas coś do picia? Nie umiem powiedzieć. Jechaliśmy już dłuższy czas w niewiadomym kierunku: może na roboty, a może do obozu koncentracyjnego? Któregoś dnia „podróży”, gdy pociąg przejeżdżał przez jakąś stację kolejową i trochę przyhamował, ujrzałam przez szparę między deskami ścian nazwę stacji GLOGAU, czyli GŁOGÓW! Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że jedziemy transportem do Niemiec, więc przypuszczalnie na roboty. Po dwu lub trzydniowej podróży dowieziono nas do Frankfurtu nad Odrą.
We Frankfurcie wyładowano wszystkich i pomaszerowaliśmy pieszo do tzw. obozu przejściowego. Z pobytu w obozie pamiętam tylko kilka scen. Przede wszystkim kwarantannę, której Niemcy zawsze przestrzegali. Podczas Powstania mycie się było ograniczone do minimum. Ciężko zdobywaną wodę przeznaczano do picia i ugotowania najprostszego jedzenia. Myślę, że prawie wszyscy byli zawszeni, do czego przyczyniły się ponad miesięczny pobyt w piwnicy, poniewierka w obozie pruszkowskim i na końcu parodniowa podróż w nieludzkim tłoku, wagonami bydlęcymi. W budynku kwarantanny należało najpierw zostawić wszystkie ubrania do dezynfekcji, a potem przejść do pomieszczeń z prysznicami. Tam obsługa niemiecka sprawdzała nasze głowy, co najczęściej kończyło się ścięciem włosów. Ja miałam długie warkocze i zupełnie nie wiem, jak mamie udało się je uratować. Może były czyste, w co bardzo wątpię. Dopiero po dezynfekcji i porządnym umyciu, rozwożono jedzenie i picie. W obozie przejściowym nocowaliśmy na drewnianych pryczach, a jeśli zabrakło prycz, to na podłodze.
W przeciągu najbliższych dni rozdzielono nas do różnych robót. Mamę, mnie i jeszcze dwie panie Polki, jedna z nich była z synem w moim wieku, przydzielono na wieś do prac w majątku. Każdą grupę zawożono ciężarówkami na miejsce przeznaczenia. Gdy nas wieziono, kierowca zatrzymał się w jakimś małym miasteczku i tam rozłączono matkę z synem, zabrał go inny gospodarz. Oboje przeżyli tragedię! A my, cztery kobiety, pojechałyśmy dalej, właściwie w nieznane, do dość daleko położonego majątku Rosenhof. Na miejscu okazało się, że zapewniono nam zupełnie niezłe warunki mieszkaniowe, jak dwa małe pokoiki w drewnianej przybudówce z łóżkami z pościelą i z piecykiem-kozą do ogrzewania. Po wszystkich przeżyciach, wielodniowej tułaczce, łóżka z pościelą wydały nam się luksusem. Właścicielem majątku Rosenhof był bardzo zamożny inżynier z Berlina, którego firma budowała większość schronów podziemnych dla Hitlera i jego otoczenia. Państwo Stoll mieli w Berlinie własną willę w dzielnicy Spandau, ale musieli ją opuścić, gdyż pani bardzo się bała bombardowania miasta. Kupili majątek oddalony około 70 km od Berlina, w którym zamieszkała żona z trójką dzieci, a pan bardzo często dojeżdżał do rodziny.
Obie Polki, które przyjechały razem z nami, miały zawody przydatne w dużym gospodarstwie. Jedna z nich, pani Zofia, rozdzielona z 13-letnim synem, była krawcową. Druga, pani Helena, była zawodową kucharką. Jeszcze dodam, że pani Helena została lekko ranna podczas powstania i już w Niemczech wyjmowane jej drobne odłamki z policzka. Oczywiście obie zostały od razu zatrudnione zgodnie ze swoimi umiejętnościami. W gorszej sytuacji znalazła się moja mama, gdyż zupełnie nie znała się na pracach w gospodarstwie rolnym. Przed wyjściem za mąż skończyła studia na AGH, obecna nazwa SGH [Szkoła Główna Handlowa]. Moim głównym zajęciem, póki pogoda dopisywała, było pasienie krów. Nie umiałam tego robić, zawsze bałam się krów i do dzisiaj ich nie znoszę. Podczas drogi na pastwisko wchodziły na cudze pola w tzw. szkodę, a potem przychodzili właściciele tych pól ze skargami i żądaniami zwrotu kosztów za zżarte lub stratowane uprawy. Jak później się dowiedziałam, nasz gospodarz płacił kary, gdyż nie chciał zatargów z sąsiadami, a zorientował się, że ja po prostu nie radzę sobie z czterema, czy pięcioma krowami. W chłodniejszych miesiącach opiekowałam się trójką dzieci w wieku 4,3,2-lat. To była już lekka i przyjemna praca. Na ogół organizowałam dzieciom różne zabawy i często razem bawiliśmy się wesoło.
Co robiła Pani mama?
Mama pomagała w gospodarstwie, wykonywała przeróżne roboty, a nawet prace w polu, w błocie i słocie. W 1944 roku pierwszy raz zobaczyłam, jak na ogromne pole-kartoflisko przyjechała maszyna-koparka ciągnięta przez dwa konie. Dotychczas widziałam kopanie kartofli ręczne, tzn. motykami. Do zbierania plonów „za maszyną” trzeba było zgromadzić sporo ludzi. Każdy dostawał swój odcinek pola i musiał uprzątnąć wykopane kartofle przed następnym przejazdem koparki. Ponieważ w majątku brakowało pracowników, ja też byłam wzięta do pomocy. Nie byłyśmy przyzwyczajone do takiej pracy i wieczorem, po całym dniu biegania w zgiętej pozycji i dźwiganiu ciężkich koszy z kartoflami, nie mogłyśmy się wyprostować. Każdy właściciel majątku czy gospodarstwa rolnego musiał uprawiać ziemię i dostarczać państwu wyznaczoną ilość plonów. Uporządkowani Niemcy skrupulatnie przestrzegali tych rozporządzeń. Nasz gospodarz-inżynier po nabyciu majątku też podlegał tym przepisom, pomimo, że nie znał się na uprawie roli. W Rosenhof oprócz nas pracowali, wcześniej przywiezieni na roboty, rosyjska rodzina i jeden Polak. Ci dwaj mężczyźni znali się na pracach rolnych i gospodarskich. Rosjanie, przywiezieni z dalekiego kołchozu, Peter i Dusia, z dwójką czy trójką małych dzieci, byli w stosunku do nas raczej nieufni. Utrzymywaliśmy poprawne, ale ograniczone kontakty. Pamiętam, że Peter był dość agresywny i często awanturował się z gospodarzami. Polak Piotr pochodził z Wrześni k/Poznania i z nim trzymaliśmy się razem. Jak już wspominałam, moja mama pomagała w polu i w gospodarstwie, najczęściej pracowała razem z Piotrem.
Po naszym przyjeździe państwo Stoll chcieli się dowiedzieć kim jesteśmy, dotyczyło całej czwórki. Tylko moja mama znała język niemiecki, więc prowadziła wszystkie rozmowy. Dosyć prędko zorientowali się kim są moi rodzice i muszę przyznać, że zawsze byli uprzejmi w stosunku do nas wszystkich. Oczywiście musieliśmy wykonywać wszystkie przydzielane nam prace. Zdarzało się, że wieczorami, po kolacji zapraszali mamę do siebie na rozmowy. Nieraz inni Polacy obruszali się, że mama zgadza się. Mama tłumaczyła, że podczas tych krótkich spotkań, dowiaduje się o wielu ciekawych sprawach np. jakie są poglądy wśród Niemców, czy ulegają zmianom. Dotyczyło to głównie inteligencji niemieckiej. Pan Stoll wprawdzie budował bunkry i umocnienia podziemne, ale nie był hitlerowcem. Pod koniec wojny nawet uważał, że Hitler popełniał wiele błędów. Oczywiście mamę to wszystko bardzo interesowało, a potem opowiadała nam, prosząc o dyskrecję. W tamtych czasach należało być ostrożnym i nie narażać się niepotrzebnie.
Można powiedzieć, że stosunek tych gospodarzy do Państwa był ludzki?
Tak. Wiem, z opowiadań, że gdy inni Polacy trafiali na jakiegoś prymitywnego Niemca często działy się okropne rzeczy. U nas był spokój, niemniej trzeba było wykonywać wszystkie polecenia. Z tym, że nasz gospodarz nie mógł załatwić wielu spraw, co udawało się wielu zapalonym, walczącym hitlerowcom. Wiem, że w paru przypadkach chciał pomóc, np. połączyć matkę z zabranym synem, ale często nic z tego nie wychodziło. On też chronił swoją rodzinę.
Był koniec stycznia, chyba 25. Pamiętam tę scenę do dzisiaj. Okna z kuchni wychodziły na drogę i znajdujący się w oddali las, a między lasem, a drogą leżało dosyć duże uprawne pole. Puste, gołe pole z niewielką ilością śniegu. Nagle widzę, że z lasu wynurza się chmara ludzi, pokrywa pole czarnym, ruchomym tłumem kierującym w stronę majątku. Pierwsze uderzenie nie było najgorsze, dlatego że to byli zmęczeni, przerażeni, głodni, niektórzy ranni, żołnierze wojsk pierwszej linii. Rzucili się do jedzenia, do picia i bardzo często gdy już się nasycili, padali i wszędzie spali pokotem. Byli to skrajnie wyczerpani ludzie. Oczywiście w ciągu tej pierwszej nocy wszystkie zadbane przez Niemców piwniczki z wekami i zgromadzonymi produktami zostały splądrowane, zapasy wyjedzone, bądź rozrzucone i zmarnowane. Pamiętam, że rzucili się do studni. Każdy łapał jakie mógł naczynie, któryś biegł z durszlakiem. Wszystko niszczyli, ale nie atakowali ludzi, przede wszystkim musieli zaspokoić swoje pierwsze, życiowe potrzeby. Potem wszyscy padli i twardo spali, a rano z krzykiem ruszyli dalej. Zatrzymali się na krótko, ale po ich przejściu zostało pobojowisko. Potem, gdy odważyliśmy się wyjść z domu, znajdowaliśmy, ku naszemu zaskoczeniu, porzucone przy drodze resztki zapasów jedzenia, zrabowanego z jakichś, dużych, niemieckich magazynów żywności. W przydrożnych rowach poniewierały się puszki z portugalskimi sardynkami, wiele rozbitych, ale wiele nienaruszonych. Obok leżały połcie solonej słoniny. Pierwszy raz w życiu widziałam tak grubą słoninę zwijaną w ogromne wały, trudne do podniesienia przez jedną osobę. Nacierające oddziały wojsk musiały przywlec ze sobą zrabowane zapasy jedzenia, a po nasyceniu się, po nocnym wypoczynku, poderwane o świcie do dalszego ataku, wszystko rzucały i szły dalej. Porzucona żywność stanowiła dla nas prawdziwy skarb. Od 6-ciu lat nie jadaliśmy takich rarytasów jak portugalskie sardynki. Również pamiętam smak doskonałej słoniny, dzięki której wszyscy mieliśmy zapas tłuszczu na najbliższe tygodnie.
Następnego dnia, po tak zwanym wyzwoleniu, rozpoczęły się najgorsze wydarzenia jakie przeżywałam podczas wojny. Po przejściu oddziałów wojsk pierwszej linii frontu, pojawili się pojedynczy sowieccy żołnierze, lub całe ich grupki, tak zwani maruderzy. Uzbrojeni wojskowi chyba bez żadnych przydziałów, obowiązków ani kontroli, plądrujący, rabujący, mordujący każdego, kto się im naraził i gwałcący kobiety. Przed tymi rozpasanymi ludźmi nie ma właściwie ucieczki, schronienia ani obrony.To był horror, dziki, nieprzytomny strach.
Nasz gospodarz-Niemiec nie wyjechał z majątku, mimo tego, że moja mama, znająca wojska radzieckie, przestrzegała, czym grozi pozostanie na miejscu. Należy zabrać rodzinę i jak najszybciej uciekać. Uważał, że nie zrobił nic złego, nie walczył, a może po prostu nie zdążył zorganizować wyjazdu i zaskoczył go błyskawiczny atak. Nie umiem dzisiaj tych spraw wyjaśnić, za dużo niewiadomych. Nie zdawał sobie sprawy, jak duże zagrożenie dla niego i jego rodziny stanowiły nie tylko wojska sowieckie, ale głównie Rosjanin Peter pracujący w jego majątku. Człowiek pełen nienawiści i pragnący zemsty. Któregoś dnia przyszedł z jakimś uzbrojonym żołnierzem i nieomal na naszych oczach zastrzelili gospodarza. Kobiet wprawdzie nie mordowali, ale wszystkie Niemki spotkały największe nieszczęścia. Szczęśliwie nie skrzywdzili Polek. Pamiętam, że w tamtych dniach miałam poczucie naszego kompletnie beznadziejnego położenia. Niby jesteśmy wolni, możemy robić co chcemy, ale w tym chaosie jestem jak sparaliżowana. Przestały działać wszelkie zakazy i nakazy!
Szczęśliwie grupa Polaków pracujących w majątku Rosenhof dość szybko się otrząsnęła z przygnębienia po naszych okropnych przeżyciach i wszyscy postanowili jak najszybciej wracać do Polski. Stanowiliśmy 6-cio osobową grupę: trzy panie, jeden Piotr i dwoje trzynastolatków, tzn. syn pani Zofii – Mirek i ja. Jeszcze dodam, że tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich udało się pani Zofii pójść do miasteczka Sternberg i zabrać syna od innego gospodarza. W gorszej sytuacji od naszej znalazła się rodzina rosyjska. Wiedzieli, że po powrocie do Związku Radzieckiego czekają ich okropne represje. Władze radzieckie jeńców wracających z niewoli niemieckiej, jak i ludzi wywiezionych do Rzeszy na roboty, traktowali jak zdrajców ojczyzny. Bali się powrotu, ale nie mieli innego wyjścia. Zresztą myśmy też nie byli pewni, co nas czeka.
Oprócz Rosjan i Polaków pracował jeszcze w Rosenhof, przywieziony pod koniec 1944 roku Włoch – Umberto Kripa. Cichy, spokojny człowiek, który parę dni po oswobodzeniu, zarzucił na plecy worek z lichym dobytkiem i poszedł na poszukiwanie transportu do Włoch. Dalsze jego losy nie są nam znane.
Nasza grupa rozpoczęła przygotowania wyjazdu do Polski. Wzięliśmy od gospodarzy jeden z wozów i dwa konie, którymi dotychczas zajmował się Piotr. Panie w międzyczasie gromadziły jedzenie. Przygotowania zajęły nam około dwóch tygodni. Znalezioną żywnością, jak tłuszczem i sardynkami, podzieliliśmy się z Niemkami, które zostawały same z dziećmi w opuszczonym majątku. Sam wyjazd i pożegnanie były bardzo przykre, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę, że ich położenie jest tragiczne. Parę miesięcy zajmowałam się trójką małych dzieci i wesoło bawiłam się z nimi. Sama nie byłam jeszcze całkiem dorosła, więc z radością biegałam z nimi, organizowałam różne gry i zabawy, razem przebieraliśmy się… Przywiązałam się do całej trójki, a przy okazji nauczyłam się mówić po niemiecku. W dniu wyjazdu dzieci szły za moją mamą i za mną i bardzo prosiły, żebyśmy nie wyjeżdżali. Gdy wspominam tę scenę, jeszcze dzisiaj boli mnie serce. Podczas wojny i wszelkich zamieszek najbardziej cierpią bezbronne, niewinne dzieci. Nie wiem, jakie były dalsze losy tej rodziny, mogły być straszne.
Przed 10-tym lutym wyruszyliśmy z powrotem do Polski. Jechaliśmy na tyłach pierwszej linii frontu, pod prąd ruchu wojsk. Początek lutego, ale nie było dużych mrozów, więc na drogach błotna breja rozjechana przez czołgi, wozy pancerne, samochody i zwykłe wozy. Tłok, przepychanie. Pamiętam, jedziemy, a coś wyraźnie chrupie pod kołami, wychylam się i widzę trupy żołnierzy, najwięcej niemieckich, których nikt nie sprząta. Straszna droga. Na noc zatrzymywaliśmy się w jakichś domach stojących na uboczu. Na ogół były to opuszczone, już splądrowane, domostwa niemieckie. Spaliśmy czujnie, z tzw. duszą na ramieniu. Czy noc upłynie spokojnie, czy też wpadną pijane grupy maruderów? Zdarzało się, że w wybranym przez nas domu przenocowaliśmy i przeżyliśmy, a w sąsiednim słychać było krzyki, wystrzały, to znaczy dotarli do nich sowieci. Najgorsze były bezkarne watahy maruderów – idą, rabują, mordują… Oczywiście po drodze parę razy chcieli nam ukraść, czy też zabrać, konie. W domu mam książkę Swietłany Aleksijewicz „Wojna nie ma nic z kobiety” i nie mogę tej książki do dzisiaj przeczytać, gdyż wszystkie te obrazy jak żywe, stają mi przed oczami. Podczas tej powrotnej podróży spotykało nas wiele bardzo przykrych i groźnych przygód. Strach nie opuszczał nas nawet na chwilę. Jednak, mimo wszystkich trudności, mieliśmy trochę szczęścia. Nikogo z nas nie zabili, konie udało się uratować. Mieliśmy jeszcze jakieś resztki jedzenia. Jechaliśmy przez zrujnowane miasteczka, drogi pełne trupów. Pamiętam, opisane w książce, rozstaje dróg, na których stoją dziewczyny-żołnierki kierujące ruchem. Zatrzymują nas i odstawiają na bok, bo idzie wojsko. Nie można było z taką dziewczyną dyskutować lub jej nie posłuchać, bo była tak przerażona i „zaszczuta” wszystkim, co się dookoła działo, że jeśli ktoś się jej rozkazom nie podporządkował, mogła natychmiast wygarnąć z karabinu.
Po paru dniach dotarliśmy szczęśliwie pod Poznań. Pamiętam, że jak podjeżdżaliśmy do miasta, słychać było strzały, wybuchy, ostrzał artyleryjski. Broniła się jeszcze XIX-wieczna twierdza Poznań. Należało jechać dookoła miasta w kierunku wschodnim. Piotr, który powoził i cały czas zajmował się wozem i końmi, pochodził z Wrześni. W końcu dotarliśmy do niezniszczonej, czystej Wrześni. Piotr od razu udał się do rodziny, a nam udostępniono jakiś pokój z czystymi łóżkami i miski z ciepłą wodą. Największa radość – umyć się i wyprać rzeczy po koszmarnej podróży. Między nami i Piotrem była umowa, że po dotarciu do Wrześni on zatrzymuje sobie wóz i konie, a my, po krótkim odpoczynku u jego rodziny lub u znajomych, ruszamy dalej. Dowiedziałyśmy się, że już kursują jakieś pociągi, ale bardzo nieregularnie i nigdy nie wiadomo, kiedy przyjadą i kiedy odjadą. Po bardzo krótkim pobycie we Wrześni, zabraliśmy nasze tobołki i ruszyliśmy na dworzec. Dzisiaj już nie pamiętam, jak długo czekaliśmy na pociąg do Warszawy, który i tak przyjechał o najbardziej nieoczekiwanej, nocnej godzinie. Bydlęcymi wagonami w nieopisanym ścisku dojechaliśmy do Warszawy Zachodniej, bądź do Pruszkowa. Do centrum pociągi jeszcze nie dojeżdżały, dalej należało pójść pieszo. Pociąg przyjechał na dworzec późno wieczorem, albo już w nocy, więc przenocowałyśmy w wagonach, w strasznych warunkach, a rano tłumoki na plecy i w drogę.
Jak Pani zapamiętała moment wejścia do Warszawy?
Wiem, że myśmy wchodziły od strony Alei Jerozolimskich. Bardzo możliwe, że podjechałyśmy kolejką EKD, która chyba już wtedy jeździła. Szłyśmy zrujnowaną ulicą, razem z innymi ludźmi, którzy wcześniej wrócili. To był chyba 20 albo 21 luty, jak dotarłyśmy do Warszawy. Szłyśmy Alejami Jerozolimskimi, a gdy doszłyśmy do zburzonego Dworca Głównego, zrobił się wieczór. Szukałyśmy schronienia, żeby gdzieś przenocować. Pamiętam dokładnie, że na Poznańskiej, tuż za Hotelem Polonia, weszłyśmy do jakiegoś domu i na parterze znalazłyśmy opuszczone, splądrowane mieszkanie i tam przenocowałyśmy na podłodze. W tamtym czasie większość domów w Śródmieściu stało jeszcze pustych. Również pamiętam, jak idąc Alejami Jerozolimskimi, zobaczyłyśmy dom pod numer 88, drugi od rogu Chałubińskiego i Alej Jerozolimskich, nieco cofnięty. Na samym narożniku stał ogromny XIX-wieczny budynek i oba te domy ocalały. Obecnie znajduje się na tym miejscu czarny wysokościowiec, wybudowany wiele lat później, w trakcie poszerzania ulicy Chałubińskiego i po zburzeniu narożnej XIX-wiecznej kamienicy. Szczęśliwie też ocalała część południowej pierzei Alei Jerozolimskich, licząc od placu Starynkiewicza do ulicy Chałubińskiego. W domu nr 88, cofniętym w stosunku do linii ulicy, mieszkali w czasie okupacji znajomi mojej mamy. Przypominam sobie, że po noclegu na ulicy Poznańskiej, mama rano nas zostawiła i poszła sprawdzić, czy czasem ci znajomi już nie wrócili. Tym bardziej, że sporo osób już wracało. Okazało się, że już są i zagospodarowują się w swoim zdemolowanym i okradzionym mieszkaniu. Mama ogromnie się ucieszyła, tym bardziej, że od razu powiedzieli: „Weź córkę i przeprowadźcie się do nas, będziemy razem koczować na podłodze, a w każdym bądź razie podłogi wystarczy”. Po powrocie mama oświadczyła, że na razie mamy gdzie zamieszkać, a obie panie, to znaczy pani Zofia z synem Mirkiem i pani Helena, postanowiły, że też poszukają swoich znajomych, chyba gdzieś na Pradze. Wszystkie panie uradziły, że rozpoczną poszukiwania następnego dnia, a dzisiaj zostaniemy jeszcze razem. Pewnie chciały rozdzielić resztki wspólnego jedzenia i nędzne resztki wspólnego „dobytku”.
Pani Helena zdążyła nam jeszcze opowiedzieć, że w naszym domu przy ul. Hipotecznej (w którym również mieszkała pani Helena), na tym samym piętrze co my, przez cały okres okupacji ukrywała się rodzina żydowska. Wtedy przypomniałam sobie, że vis a vis naszego mieszkania było drugie mieszkanie, gdzie zawsze panowała cisza, a gdy ktoś chciał wejść, to drzwi się tylko uchylały i szybko go wpuszczano i znów zamykano. Pani Helena mówiła, że to była rodzina żydowska, która się ukrywała i że zbudowali sobie schowek, kryjówkę. Wtedy uświadomiłam sobie, że ze dwa razy widziałam wchodzącą bardzo przystojną, elegancką panią, ale wyraźnie o urodzie semickiej. Wtedy nie zwróciłam na nią specjalnie uwagi.
Hipoteczna 5 to był jeden z niewielu budynków, który ocalał. Został tylko wypalony, ale nasze mieszkanie i to vis a vis nawet nie było spalone, tylko całkowicie splądrowane. Poszłyśmy z mamą, z ciekawości, do tego mieszkania vis a vis, gdyż pani Helena nam powiedziała, jak wyglądała skrytka. Wybrałyśmy się jakiś tydzień po powrocie i znalazłyśmy tę skrytkę. W łazience, w której jedna ściana miała wybitą ogromną dziurę, ale na drugiej ścianie wisiała niezniszczona umywalka. Umywalkę trzeba było nacisnąć, odchylała się ścianka i tam znajdowało się małe pomieszczenie, chyba 2×3 metry. W nim przez parę lat ukrywała się rodzina. Pamiętam to schowanko. Nie znałam dalszych losów tej rodziny, ale słyszałam, że ocalała.
Wszyscy powracający do Warszawy postępowali w charakterystyczny i dość typowy sposób. Pierwszym odruchem było poszukiwanie rodzin, znajomych i sprawdzanie, czy istnieje ich dom, bądź jakieś jego fragmenty. Na zachowanych resztkach bram, murów, bądź stertach ruin wieszali kartki z wiadomościami o sobie, z pytaniami o najbliższych, o znajomych, z podaniem imion, nazwisk i z informacjami, gdzie sami obecnie się znajdują. Cała Warszawa była obwieszona takimi karteczkami, ale dzięki nim odnajdywało się wiele osób. Nazajutrz rano obie panie wraz z Mirkiem wyruszyli na poszukiwanie swoich domów, rodzin i przyjaciół. Udawali się chyba na Pragę, ale od tamtego dnia straciłyśmy z nimi już wszelki kontakt. Przypuszczam więc, że wyprawa się udała, połączyli się z rodzinami i mogli zacząć od „zera” nowe życie.
Moja mama po odnalezieniu znajomych w Alejach Jerozolimskich, dowiedziała się jeszcze, że Praga nie jest zrujnowana i mieszkańcy nie byli wyrzuceni ze swoich domów. Ponieważ miała na Pradze przyjaciółkę, jeszcze ze szkolnych czasów, poszła pieszo przez most pontonowy na Wiśle, dowiedzieć się co się z nią dzieje i ewentualnie z innymi znajomymi. Poszła po południu, a ja zostałam z naszymi paniami i czekałam. Wróciła po paru godzinach z moim ojcem.
Wiedziałyśmy, że ostatnie lata wojny ojciec był w oflagu w Woldenbergu i gdy wojska rosyjskie wyraźnie się zbliżały, ewakuowano cały obóz. Niemcy pędzili jeńców na zachód, ale dogoniły ich wojska radzieckie i odbiły z rąk niemieckich. Podczas walk miały miejsce różne dramatyczne sytuacje, zginęło kilkunastu jeńców, a tych, którzy ocaleli, puszczono wolno. Każdy mógł iść dokąd chciał. Ojciec oczywiście powiedział, że wraca do Warszawy, bo wiedział, że my z Niemiec też wracamy do Polski. Rodzice umówili się, że po oswobodzeniu będą się szukać w Warszawie. Wojska radzieckie odbiły wiele obozów z jeńcami różnych narodowości i wszyscy rozpoczęli wędrówkę w jedynym możliwym kierunku, czyli na wschód. Po drodze ojciec spotkał dwóch oficerów amerykańskich, jednego wyższego rangą a drugiego bardzo młodego podporucznika. Dalej szli już razem. Amerykanie byli zupełnie zagubieni w tej „dziczy”, pozostawieni sami sobie, bez znajomości języków ani polskiego, ani rosyjskiego i niemieckiego. Ojciec znał perfekt rosyjski i angielski no i, na pewno lepiej od nich, warunki w zniszczonych Niemczech i w Polsce. Pewnym ułatwieniem był ich strój, jak oficerskie płaszcze, wełniane czapeczki koloru khaki – od razu wiadomo, że jeńcy wojenni. Oczywiście na trasie borykali się z takimi samymi trudnościami, jak wszyscy wracający do Polski – brak jedzenia, picia, noclegów i niepewność – co dalej. Po dojściu do Warszawy ojciec też szukał jakiegoś punktu zaczepienia, od czego zacząć poszukiwania i przypomniał sobie tę znajomą mieszkającą na Pradze. Razem z Amerykanami dotarł na Pragę i pierwsze kroki skierował do znajomej rodziców. Oczywiście od razu przyjęła wszystkich z otwartymi ramionami i w czasie powitania przyszła moja mama. Nie do uwierzenia, w morzu nieszczęść, tak romantyczne spotkanie po 6-ciu latach. Rodzice razem z dwoma oficerami amerykańskimi wrócili po mnie i już wszyscy poszliśmy do znajomych w Aleje Jerozolimskie.
Pierwsze dni mieszkaliśmy razem, próbując zdobyć informacje, jak organizuje się życie miasta w tym powojennym chaosie. Mój ojciec i jego dwaj towarzysze bardzo się zaprzyjaźnili podczas swojej powrotnej wędrówki. Pomoc ojca była nieoceniona, gdyż mogło ich spotkać ze strony wojsk rosyjskich bardzo dużo nieprzyjemności, np. podejrzenie o szpiegostwo. Pamiętam, że podczas naszej powrotnej podróży, jeszcze na terenach niemieckich, spotkałyśmy się z takimi zarzutami. Podejrzana była sama znajomość języków obcych! Amerykanie zupełnie nie rozumieli i nie znali mentalności ludzi ze wschodu! Jeszcze dodam, że chyba cała trójka straciła dokumenty, choć niewykluczone, że amerykanie coś zachowali. Już pierwszego dnia dowiedzieli się, że muszą się zameldować w odpowiednim punkcie. Następnie czeka ich najpierw podróż do Moskwy, a potem kolejnymi transportami będą przewożeni do swoich ojczystych krajów. Orientowali się doskonale, że cała Europa, a szczególnie Polska, są w ruinie, a wielu ludzi wszystko utraciło. Na przykład nasza rodzina. Chcieli ojcu się zrewanżować i zaproponowali, żeby nie przyznawał się, że jest Polakiem i pojechał razem z nimi do Moskwy. W tamtym czasie brak dokumentów nie stanowił przeszkody, gdyż wystarczyło świadectwo dwóch osób, że jest tym, za kogo się podaje. Ponieważ podczas ewakuacji obozów jenieckich zginęło wielu ich kolegów, łatwo będzie podać dane osoby nieżyjącej. Obiecują, że po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych pomogą ojcu urządzić sobie nowe życie, a nawet znajdą sposób na sprowadzenie nas. Nie były to gołosłowne obietnice, gdyż okazało się, że oficer wyższy rangą jest wpływowym człowiekiem, a ojciec młodszego jest jednym z najbogatszych Amerykanów. Jednak rodzice nie przyjęli tej propozycji i zostaliśmy w kraju. Jeszcze dodam, że w 1946 roku ojciec popłynął do Stanów Zjednoczonych z wystawą „Warszawa oskarża” [„Warszawa oskarża” – pierwsza wystawa zorganizowana z inicjatywy Stanisława Lorenza przez Biuro Odbudowy Stolicy w wyzwolonej Warszawie, otwarta w Muzeum Narodowym 3 maja 1945 r. – przyp. red.] i spotykał się z nimi.
Zostali Państwo w Warszawie?
Tak. Mój ojciec był oficerem marynarki wojennej, ale zaprzyjaźnił się w obozie z grupą architektów. Gdy wróciliśmy do Warszawy, już zaczął się organizować BOS [Biuro Odbudowy Stolicy] i koledzy architekci namawiali ojca, żeby na razie, póki trwają walki na Pomorzu, zatrudnił się przy odbudowie Warszawy. Ojciec początkowo planował, razem z kolegami, powrót do marynarki, ale słyszał: „Będziesz tu mieszkał, już BOS się organizuje i tu potrzebni są ludzi”. I tak zaczął pracę w Warszawie. W kolejnych latach wydarzyło się wiele skomplikowanych spraw. Ostatecznie nie wrócił do Marynarki Wojennej, gdy zobaczył, że zaczęły się straszne aresztowania i procesy. Dzięki podjętym decyzjom uniknął losu wielu swoich kolegów i przyjaciół, którzy znaleźli się wśród aresztowanych lub straconych. Niestety też nie uniknął aresztowania i spędził w więzieniach trzy lata (1952-1955), ale to nastąpiło już po najgorszych czasach stalinowskich. Potem w Warszawie powoli wracaliśmy do normalnego życia.
Jakie losy były cioci i babci?
Ojciec mojej ciotki pochodził z radomskiego i tam pojechały. W Radomiu odnalazły jakichś kuzynów i u nich się zatrzymały. Po wojnie wróciły do Warszawy i ciotka podjęła pracę. Mieszkaliśmy już osobno. Cały czas oczywiście utrzymywaliśmy kontakty i starą przyjaźń. Ciocia zmarła na początku lat pięćdziesiątych i myśmy opiekowały się babcią. Potem babcia zmarła chyba w 1952 roku. Tylko ja pozostałam.
Czy rozmawiało się w rodzinie na temat wojennych doświadczeń?
Niewiele. Najważniejsza była chęć odbudowania zrujnowanego życia i zrujnowanego kraju. Przed mieszkańcami stolicy, a właściwie przed całym społeczeństwem, stanęło zadanie jak najszybszego podniesienia Warszawy z ruin. Każdy jeszcze miał przed oczami okrucieństwa wojny i prawie każdy opłakiwał stratę najbliższych osób. Jednak dominowało przekonanie, że trzeba się zorganizować i jak najszybciej działać. Skończyłam 14 lat i chciałam dalej kontynuować naukę. Wróciłam do szkoły Sióstr Nazaretanek, w której pozostałam aż do matury. Więcej wspomnień i opowiadań o przeżyciach wojennych wróciło nieco później. Myślę, że wtedy, gdy życie powojenne zostało nieco uporządkowane i zorganizowane, rozmowy o wojnie, o powstaniu, powracały z nieco innym nastawieniem – mniej się mówiło o okropnościach, a więcej o bohaterstwie, o patriotyzmie, o sukcesach. Od 1946 roku należałam do harcerstwa, gdzie ciągle dominował temat powstania, ale w formie piosenek, patriotycznej poezji i w atmosferze młodzieńczej radości życia. W 1946 lub1947 roku wszedł na ekrany jeden z pierwszych polskich powojennych filmów „Zakazane piosenki”. Rano, zamiast do szkoły, poszłam z koleżanką do długiej kolejki przed kinem „Polonia” i po paru godzinach stania, kupiłyśmy bilety i dostałyśmy się na widownię. Siedziałam na sali, a na ekranie, na moich oczach, domy drugi raz zamieniały się „w morze ruin”, samoloty pikowały i zrzucały tony bomb, ryczały „krowy” przed wystrzeleniem śmiercionośnych pocisków. Patrzyłam, a łzy same płynęły mi z oczu. Ponownie, niebywale intensywnie, przeżywałam wydarzenia z przed dwóch lat. Już nigdy wspomnienia wojenne nie wróciły do mnie z taką siłą.
Minęło ponad 70 lat i staliśmy się najstarszą grupą żyjących jeszcze osób, tak zwane „przedwojenne pokolenie”. Młodsi, jak np. państwo, orientują się, że nasze pokolenie tak szybko odchodzi. W tej chwili tempo odchodzenia wyraźnie przyśpieszyło, jako przykład podam, że w ciągu ostatniego miesiąca mieliśmy 8 pogrzebów wśród najbliższych przyjaciół. Miesiąc temu zmarła siostra mojego męża, troszeczkę starsza, brała udział w Powstaniu i należała do osób, które z ulicy Okrąg na Czerniakowie berlingowcy przewieźli łodziami na stronę praską. Współpracowała z Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie zostały o niej filmy i wspomnienia. Również odeszli prawie wszyscy jej znajomi-powstańcy. Wydaje mi się, że dzisiaj częściej powracają wspomnienia o powstaniu, wędrówce do Pruszkowa i powojennym okresie. Młodzi pytają nas, jak wyglądało życie tuż po wojnie. Zawsze chętnie opowiadam, dopóki pamięć jeszcze mi dopisuje.
Czy zachowały się jakieś pamiątki, fotografie?
Nie, nic nie mam. W 1939 roku wyjechałyśmy z mamą na wakacje w góry i wszystko pozostało w Gdyni. Gdy mieszkałyśmy w Warszawie podczas okupacji nie robiłyśmy żadnych zdjęć.
Rzeczy, które pozostały w Gdyni, przepadły?
Wszystko przepadło oprócz zdjęć. Ocalało pudło ze zdjęciami. Dość zawiła historia tego pudła jest związana z Gdynią, a nie z Powstaniem Warszawskim. Moi rodzice pochodzili z Wołynia i w Łucku ukończyli gimnazjum. Na Wołyniu znane były kolonie niemieckie, tak zwane Wolyniendeutsche. Jedną z przyjaciółek moich rodziców była Niemka – Elza, która po ukończeniu szkoły i studiów, zamieszkała w Gdańsku jako wykładowca na wyższej uczelni. Mieszkaliśmy w Gdyni i dość często jeździłam z mamą do Elzy. Ojciec w mundurze oficera Marynarki Wojennej nie mógł jeździć do Gdańska, więc w ogóle zrezygnował z tych odwiedzin. Za to Elza bardzo często nas odwiedzała w Gdyni. W 1939 roku, gdy już wyraźnie „wisiała w powietrzu” groźba wojny, rodzice dali Elzie klucze od naszego mieszkania i wspólnie ustalili, że jeśli wybuchnie wojna pojedzie do Gdyni i powie, że to jest jej mieszkanie. Oczywiście, mnie, ośmiolatce, nic o tej umowie nie powiedzieli. We wrześniu 1939 r. ojciec walczył na Helu, był dowódcą traulera ORP Czajka [Okręt Polskiej Marynarki Wojennej – przyp. red.] i przed lub tuż po kapitulacji dowiedział się, że Gdynia zajęta jest przez Niemców. Zatelefonował do naszego mieszkania mając nadzieję, że Elza już przyszła. Rzeczywiście, była i po podniesieniu słuchawki w bardzo nieprzyjemny sposób powiedziała po niemiecku, że nie życzy sobie żadnych telefonów i w ogóle udała, że nie wie z kim rozmawia. W czasie okupacji rodzice cały czas korespondowali ze sobą i ojciec przekazał mamie treść tej rozmowy. Pozostał niesmak, że zaufana przyjaciółka zdradziła. Jednak zaraz po wojnie odezwała się Elza i wytłumaczyła całe wydarzenie. Nasze mieszkanie znajdowało się w centrum Gdyni, w bardzo nowoczesnym domu, i zostało od razu zajęte przez gestapo. Gdy Elza weszła do nas, zastała już gestapo i musiała sprytnie wytłumaczyć skąd ma klucze, a nawet udawać oburzenie na tych „wstrętnych” Polaków. W każdym razie wybrnęła z trudnej sytuacji i jedyną rzeczą, jaką udało jej się wynieść było duże pudło ze starymi, a nawet, historycznymi, zdjęciami rodzinnymi. Po wojnie Elza zamieszkała w Berlinie i była wykładowcą na Uniwersytecie Humboldta. Podczas wojny przechowywała uratowane pudło, wywiozła je ze sobą do Berlina i przekazała nam przy okazji swojej wizyty w Polsce. Później parokrotnie odwiedzaliśmy ją w Berlinie.
Ma Pani to pudło?
Tak. Mam duże pudło ze zdjęciami rodzinnymi z różnych okresów naszego życia. Wszystkie zdjęcia starannie posegregowałam i opisałam. Dzięki temu mam jedyną pamiątkę, jak wyglądało przed wojną, a nawet wcześniej, życie moich dziadków, rodziców i moje w latach dziecinnych. Dzisiaj uważam, że została uratowana najcenniejsza rzecz.